RANNY W PUSZCZY
W czasie boju pod leśniczówką Huta, około godz. 1100, podciągnęły pod Stefanów, od strony Kurzacz, niemieckie patrole, gdzie przyczaili się partyzanci por. „Sędziwoja”. Pod naporem silnego ognia wycofali się pod gajówkę Puszcza, gdzie według rozkazu miał czekać od godz. 1200 łącznik z dowództwa pułku z dalszymi rozkazami. Niemcy zalegali, czekając prawdopodobnie na posiłki. Do przyczajonej grupy osłonowej dołączyło kilku zagubionych partyzantów z innych kompanii, a zapowiedzianego łącznika ciągle nie było. W szeregi osamotnionej grupy wkradło się zwątpienie, iż zapomniano o ubezpieczeniu tylnym.
Łącznik jednak został wysłany, jak się później okaże, ale ostrzelany przez Niemców nie zdołał dotrzeć do por. „Sędziwoja” i dostarczyć mu rozkazu o wycofaniu się i dołączeniu do głównych sił pułku.
Sytuację komplikował dodatkowo fakt, że por. „Sędziwój” nie znał celu ani kierunku, w którym przebijał się pułk. Postanowił więc kluczyć w tym rejonie, a pod osłoną nocy przedzierać się poza zagrożony teren i tam trafić na ślad macierzystej jednostki.
Pierwsza próba przekroczenia leśnego traktu Kozłowiec-Kurzacze nie powiodła się. Sunące tędy silne patrole wroga zmusiły partyzantów do dalszego wyczekiwania i zachowania bezwzględnej ciszy. Z uwagi na rannych i niewielkie zapasy amunicji należało unikać starcia. Późnym wieczorem udało się wreszcie przeskoczyć niebezpieczny odcinek w kierunku południowo-wschodnim, gdzie jak przypuszczano, poszły główne partyzanckie siły. Marsz grupy osłonowej odbywał się w niezwykle ciężkich warunkach. Wyjątkowo ciemna noc, podmokły teren, głód, pragnienie i zmęczenie całodziennymi działaniami dawały się we znaki. Grupa parła jednak wytrwale do wyznaczonego rejonu, którym miały być okolice miejscowości Huta, położonej między Niekłaniem a Chlewiskami.
Idąc krok za krokiem partyzanci usiłowali przebić wzrokiem nieprzeniknione ciemności. Napięcie wzrastało z każdym odcinkiem przebytej drogi. Nie wiadomo było, gdzie i kiedy mogło dojść do starcia. A przecież błądzący w ciemności ludzie wyczuwali ukrytego gdzieś nieprzyjaciela każdym nerwem. Na skleconych naprędce noszach, z żerdzi i koców, dźwigano rannych. Uchodziła im krew, nie było dodatkowych opatrunków. Porucznik „Sędziwój” ściąga z siebie koszulę i drąc ją na pasy oddaje na bandaże. Inni robią to samo.
Po męczącym odskoku nastąpił krótki postój, a po nim dalszy morderczy marsz. Partyzanci sunęli uparcie przez leśną gęstwinę, miejscami trzymając się jeden drugiego za pasy, aby się nie pogubić. Gonili już resztką sił, omdlewały im ręce od ciężaru niewygodnych noszy. Z obowiązku niesienia rannych zwolniono tylko „Dobosza” (Władysław Studenny), dźwigał on za to granatnik zdobyty kilka dni temu przez „Abisyńczyka” (Eustachy Małek) pod Białym Ługiem. Po drodze prześlizgują się między puszczańskimi wioskami Zapniowem i Gródkiem, skąd dobiegały odgłosy panoszącego się tam nieprzyjaciela. Ranni jęczą w gorączce.
Chwilami trzeba im kneblować usta, aby ich jęki nie ściągnęły niemieckich patroli. Wreszcie las rzednie. Partyzanci zbliżają się do miejscowości Kuźnica, leżącej przy szosie Przysucha-Końskie. Teraz trzeba zachować wyjątkową ostrożność, tutaj należy się spodziewać wzmocnionych posterunków, tu więc partyzanci skradają się dosłownie jak koty. Za jednym z drzew o mało nie rozdeptali śpiącego woja z Ostlegionu. Wartownik spał twardo. Był wyraźnie pijany, nie przejął się widać swoją służbą. Nie przerywając mu więc snu partyzanci omijają go w absolutnej ciszy i smagani gałęziami drzew osiągają skraj lasu.
Ale tutaj wyłania się poważna przeszkoda. Na szosie dostrzeżono kilku Niemców swobodnie gaworzących i palących papierosy, a w przydrożnym rowie ustawiony erkaem z obsługą. Partyzanci podczołgują się bliżej i obserwują ich ruchy – z niemym pytaniem: pójdą stąd czy nie pójdą? Podporucznik „Garda” tłamsi jakieś przekleństwo i syczy przez zaciśnięte zęby, że skończyłby im te spacery, gdyby była inna sytuacja.
Ale sytuacja jest więcej niż trudna. W pobliżu na pewno są dalsze posterunki mogące ściągnąć większe siły. Trzeba więc czekać: może Niemcy pójdą – albo próbować prześlizgnąć się w innym miejscu. Denerwujące napięcie zaczyna się przedłużać, a do świtu już blisko. Ale na szczęście rozlegają się jakieś gardłowe rozkazy i Niemcy zwijają kłopotliwy posterunek. Westchnienie ulgi. Przyczajeni ludzie odczekują jeszcze chwilę, po czym kolejno przebiegają szosę. Znaleźli się teraz w lasach Nadleśnictwa Borkowice, gdzie następuje zasłużony, półgodzinny odpoczynek. Pierwszy etap mają za sobą, wyrwali się z lasów przysuskich. Znaleźli się wreszcie poza pierścieniem niemieckich straży. Nagle konsternacja, stwierdzono brak ciężko rannego partyzanta, który pozostał na pierwszym postoju w zagrożonym terenie. Zaległa przygnębiająca cisza. Wracać po niego już nie można. Kto go zostawił? Kim on był?…(1)
1 Przedzieranie się zagubionego ubezpieczenia tylnego pułku wg: W. Studenny „Dobosz”, J. Chętkiewicz „Grzegorz” – relacje w zbiorach autora. S. Soborowski „Garda” – relacja ustna.
Dopiero po wojnie dowiedziano się, że pozostawiony w lesie ranny partyzant to st. strz. „Gozdawa” (Kazimierz Dyszlewski). Chłopak dołączył do partyzantki z Powstania Warszawskiego i podczas starcia w rejonie leśniczówki Huta, już po pierwszych strzałach, został ciężko ranny. 3 pluton 1 kompanii, do którego wcielono „Gozdawę”, posuwał się wtedy z boku za strażą przednią. Tuż po jej ostrzelaniu kolejne serie poszły na 3 pluton ppor. „Drukarza”, osłaniającego lewe skrzydło kolumny. „Gozdawa” dostał postrzały przelotowe w pachwinę i obydwie nogi. Wczołgał się w pobliskie wgłębienie, nad którym rozpętało się istne piekło, znalazł się bowiem między pierwszymi liniami nacierających partyzantów a zawzięcie odstrzeliwującymi się Niemcami. Kiedy pod naporem partyzanckiego ognia nieprzyjaciel opuścił swoje stanowiska, „Gozdawa” wyczołgał się na tyły, ale w ogólnym zamieszaniu pozostał bez opieki. Po jakimś czasie natknęła się na niego grupa osłonowa por. „Sędziwoja” i zabrała go z sobą. Było już ciemno, gdy w rejonie tzw. Źródełek nastąpił pierwszy postój. Ci, którzy nieśli „Gozdawę” odeszli po następnych zmienników. Czas mijał, a po rannego nikt nie przychodził. Zduszonym głosem zaczął wzywać pomocy, ale osłabiony upływem krwi zapadł w gorączkowy sen.
Obudził się na drugi dzień. Spojrzał na zegarek, była godzina 1100, wokół panowała złowieszcza cisza. Jeszcze na wpół przytomny uświadomił sobie okrutną prawdę, że został sam, zdany tylko na własne siły. Straszliwy ból po odniesionych ranach, głód i niewypowiedziane pragnienie potęgowały się z każdą chwilą. Drżącymi rękami zaczął zmieniać prowizoryczne opatrunki, a potem z wielkim wysiłkiem, trzymając się drzewa, podciągnął się w górę. Stanął na zwiotczałych nogach, raptem pociemniało mu w oczach i zemdlony osunął się na ziemię. Kiedy się ocknął, po kilku upartych próbach udało mu się zachować równowagę. Podpierając się kawałkiem kostura zaczął wolno, krok za krokiem, posuwać się w kierunku, dokąd poszła wczoraj jego grupa. Pragnienie ugasił częściowo spijaniem rosy, ale głód stawał się coraz dokuczliwszy i nie było na to żadnej rady. Zrolowany koc przerzucony przez ramię i dyndający na szyi sten stawały się z każdym krokiem ciężarem ponad jego siły. Po przejściu kilkuset metrów usłyszał zbliżające się odgłosy niemieckiej rozmowy. Przywarł do ziemi i czekał w napięciu. Między drzewami sunęła wolno w jego kierunku niemiecka tyraliera. Jeden z żołnierzy szedł wprost na niego. Przez ramię miał przewieszony erkaem i rozgarniając lufą zarośla szwargotał o czymś zawzięcie z idącym obok kamratem. „Gozdawa” skrył głowę w ramiona i opuścił wzrok ku ziemi, aby jak myślał, nie ściągać nim na siebie idącego Niemca. Ten zaś zbliżył się na odległość kilku kroków, przeszedł obok leżącego „Gozdawy” i szwargocząc poszedł dalej. A partyzant wsunął się głębiej w krzaki, gdzie trawiony gorączką znowu usnął.
Następne dni samotnej walki o życie stawały się dla rannego coraz bardziej dramatyczne. Z każdym odcinkiem drogi opadał z sił. W opatrunkach zalęgły się robaki. Cuchnące szmaty wyrzucił, a na nowe bandaże nie starczyło już bielizny. Żywił się zeschłymi jagodami, próbował ogryzać korę, wygrzebywał z ziemi jakieś korzonki przyprawiające go przy jedzeniu o mdłości.
Piątego dnia spadł śnieg. Można teraz było gasić pragnienie, ale z pożywieniem było coraz trudniej. Iść już nie miał sił. Pełzał więc na brzuchu, popychając przed sobą zrolowany koc i ciągnąc za pasek swego obrońcę – stena.Kierunek określał według pni drzew obrośniętych mchem, zawsze od strony północnej. Drżącą ręką notował na skrawku kartki kolejne dni swojej „Golgoty”. Siódmego dnia usłyszał turkot furmanek na dukcie Kozłowiec-Kurzacze. Zaczął wzywać pomocy. Furmanki stanęły, dobiegły go głosy prowadzonej rozmowy, ale po pewnym czasie wszystko ucichło. Słyszał jeszcze skrzyp odjeżdżających wozów.
Nadszedł dziesiąty dzień samotnej tułaczki na wpół już żywego partyzanta. Od samego rana śnieg sypał grubymi płatami, przykrywając wszelką roślinność. Świat wyglądał pięknie, rozgorączkowany „Gozdawa” widział to i bardzo chciał żyć. Pełzał na pościeranych do krwi łokciach, zostawiając co pewien czas krwawe ślady na śniegu, ginące pod sypiącym śniegiem. Strzępy poszarpanego munduru nie chroniły go przed wzrastającym zimnem. Całe ciało miał pokryte drobnymi pęcherzykami, powodującymi niemiłosierne swędzenie, a okropny ból przy wykonywaniu każdego ruchu promieniował aż do mózgu. Nieodłączne towarzyszki partyzanckiego życia – wszy – dopełniały cierpień. Umysł jeszcze pracował i nakazywał za wszelką cenę dotrzeć gdzieś, gdzie można spotkać żywą istotę. Podświadomie wyznaczał sobie odcinki przebywanej drogi: doczołgam się do tej kępy,a potem do tamtego jałowca…
Zapadła noc. Lekki mróz szczypał policzki i ręce. „Gozdawa” doczołgał się do niewielkiej jodełki, której gałązki przykryte grubą warstwą śniegu zwisały aż do ziemi, tworząc rodzaj szałasu. Wsunął się tam z wielkim wysiłkiem i zaczął zapadać w sen-omdlenie.
W skroniach pulsowało mu aż do bólu, świat zaczął w oczach wirować. W pewnym momencie poczuł na twarzy ciepłą, przyjemną wilgoć. To już koniec – pomyślał, tak wygląda śmierć. Z trudem zdołał jeszcze otworzyć oczy. Stała nad nim filigranowa sarenka i lizała go szorstkim językiem po zapadłych policzkach. Szarpnął się wylękniony, a spłoszone zwierzątko odskoczyło na bezpieczną odległość. Chłopak podniecony tak niecodziennym spotkaniem usłyszał nagle, jak ktoś do kogoś wołał, żeby nie płoszył sarny, która nikła w lekkich susach. „Gozdawa” nie wierzył jeszcze, że to nie sen, ale na wszelki wypadek zaczął resztkami sił wzywać pomocy. Po chwili przybiegło dwóch ludzi.
Jeden z nich gajowy Józef Chruścielewski z Mechlina oświadczył, że szukają go już od kilku dni. Donieśli mu o nim przejeżdżający wtedy chłopi, kiedy wzywał pomocy. Sami nie odważyli się wejść w głąb lasu w obawie przed niemiecką prowokacją. Przypadek zrządził, że tego dnia szukali dość długo korzystając z księżycowej i bezchmurnej nocy. Szukali jednak w pobliżu miejsca, gdzie toczył się bój. „Gozdawa” zaś był już w tym czasie dość daleko od tego miejsca. Poszukiwanie przeciągnęło się do późnej nocy wobec czego dwaj leśnicy postanowili nie wracać do Mechlina, lecz udać się do najbliższej gajówki. Droga wypadła im koło schronienia „Gozdawy”, a poczciwa sarenka zbudziła rannego. Gdyby nie to, dwaj poszukujący przeszliby obok partyzanta, padający bowiem śnieg zasypał jego ślady.
„Gozdawa” umieszczony w szpitalu w Opocznie został uratowany. Wielotygodniowe leczenie uratowało mu również nogę, którą początkowo chciano amputować. Dzięki jednak nieocenionej pomocy lekarzy związanych z Podziemiem (Kazimierz Ekierski, Józef Pierus) oraz ich asystentom nie doszło do amputacji. Po wojnie „Gozdawa” ukończył studia prawnicze, a wielki sentyment, jakim zawsze darzył czworonożną wybawicielkę, nie wymaga komentarzy. (2)
TRAGEDIA WE WSI NOWINKI
Długo jeszcze rozmyślając o pozostawionym w lesie rannym partyzanci „Sędziwoja” szli dalej, kierując się na Bryzgów, Rusinów, Kochanów. Wychodzą na otwarty teren, jeszcze nieufnie rozglądają się na wszystkie strony, ale wokół panuje zupełna cisza, nawet ranni drzemią w gorączkowym półśnie. Porucznik „Sędziwój” zarządza postój. Razem z ppor. „Gardą” siadają w przydrożnym rowie i w skupieniu studiują mapę. Partyzanci wyciągają z kieszeni jakieś okruchy tytoniu i chciwie zaciągają się dymem; o jedzeniu nie ma mowy – nikt nie ma „żelaznej porcji”.
Wypoczynek jest bardzo krótki. Wpadających już powoli w typowe, po wielkim zmęczeniu – odrętwienie ludzi, podrywa głos dowódcy do dalszego marszu. Partyzanci wychodzą na odcinek szosy następnie skręcają bardziej na południe i osiągają skrzyżowanie dróg. Tam na dużej tablicy, pod rysunkiem trupiej czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami, widnieje napis ostrzegawczy przed bandytami (fotografię tablicy zob. zdjęcie), znany kawalarz kompanijny „Pchełka” (NN – z Warszawy) stwierdza uradowany: Chłopaki! Dobra nasza, jesteśmy u siebie w domu! Samopoczucie wyraźnie się poprawia. Do świadomości zgonionych ludzi dociera pokrzepiający fakt, że Niemcy ani przez chwilę nie czują się tutaj bezpiecznie, że także muszą się wystrzegać przeciwnika, którym jest partyzant. Nawet ten martwy przedmiot, niemiecka tablica ostrzegawcza, przypomniała zaszczutym ludziom, że jednak oni są tutaj gospodarzami.
Jeszcze kilkaset metrów kamienną dróżką, wijącą się lekko w górę między lichymi sosenkami, wśród bielejących brzóz otoczonych zeschłymi jałowcami i partyzanci wchodzą do małej, zagubionej na bezdrożu wioski – Nowinki.
Leżała ona na uboczu większych skupisk ludzkich, z dala od wysokopiennych kompleksów leśnych, usytuowana na stoku wzgórza w sąsiedztwie gęstego zagajnika, skąd roztaczał się widok na okolicę w promieniu 2-3 kilometrów.
Nagłe pojawienie się we wsi dość licznej partyzanckiej grupy zaskoczyło jej mieszkańców. Miejscowa ludność, choć bardzo życzliwie ustosunkowana do partyzantów, wiedziała, czego może oczekiwać od Niemców na wypadek pacyfikacji. Przyjęła jednak wyczerpanych chłopców gościnnie i z pełnym poświęceniem. Zaraz po zajęciu wsi por. „Sędziwój” wysłał znającego ten teren kpr. „Grzegorza” (Jerzy Chętkiewicz) do pobliskich wsi Nadolnej i Stefankowa, aby przez miejscowe placówki akowskie nawiązał łączność z pułkiem. Komendant placówki w Nadolnej – Piotr Słoń rozesłał zaraz łączników, ale tego dnia nie otrzymano żadnych konkretnych informacji.
Rozlokowani w Nowinkach partyzanci, po zaspokojeniu pierwszego głodu wreszcie ciepłą strawą, natychmiast zwalają się do snu jak snopy. Tylko wystawione posterunki liczą niecierpliwie czas dzielący ich od zmiany warty. Około godziny 900 poderwały wszystkich dalekie odgłosy ostrej strzelaniny, trwającej kilka godzin. Na horyzoncie, od strony południowo-zachodniej, biły ku niebu kłęby dymu. Nie wiedziano jeszcze wówczas, że to ich pułk odpiera kolejne, ciężkie ataki niemieckich wojsk w Bokowie – odległym stąd o około 7 kilometrów.
Spokój został zakłócony. Resztę dnia spędzono na oporządzaniu broni, dzieleniu się ostatnimi wiadomościami i nerwowym, niespokojnym półśnie. Mijało niedzielne popołudnie 5 listopada. Mieszkańcy Nowinek przywykli już do obecności niecodziennych przybyszów i zajęci byli swoimi bieżącymi sprawami. Ale po wsi kręcił się jakiś podejrzany typ, podający się za sowieckiego skoczka spadochronowego. W rozmowie z partyzantami stwierdził, że stracił łączność ze swoją grupą i pytał podchwytliwie o stan liczebny oddziału, uzbrojenie itp. Zatrzymano go, ale o zmroku udało mu się zbiec.
Wieczorem przebywający tu także Cyganie obchodzili jakieś swoje święto. Znalazły się i skrzypce, do których zabłyszczały oczy „Rekinowi” (Seweryn Podczaski). Poprosił Cygana, by mu pozwolił zagrać. Gdy w obszernej izbie popłynęły porywające tony „Czardasza Montiego”, grupa młodych ludzi znalazła się przez chwile w innym, normalnym świecie. Odeszły niewesołe myśli. Nie było wojny, pacyfikacji. Czarnooka Cyganka – Andzia, uparła się wywróżyć partyzantom najbliższą przyszłość. Nie przewidziała jej jednak biedaczka dla siebie, ani dla całej wsi….
A „Rekin” grał zapamiętale, tyle że pod koniec coraz tęskniej i żałośniej, jakby przeczuwał, że gra ostatni już raz, jakby już widział tragedię, w której za kilkanaście godzin wskutek groźnego postrzału jego dłoń na zawsze pozostanie niesprawna. Noc minęła spokojnie, a rankiem następnego dnia por. „Sędziwój” ponownie wysłał kpr. „Grzegorza”, przebranego za wieśniaka, w celu zasięgnięcia informacji o miejscu postoju pułku. Z uzyskanych meldunków wynikało, że pułk po odskoku z Bokowa uchodził dalej na południowy zachód, w kierunku Końskich, tropiony wściekle przez silne jednostki Wehrmachtu i formacji pomocniczych. W tej sytuacji por. „Sędziwój” po naradzie z ppor. „Gardą” postanawia zostać jeszcze w Nowinkach, spodziewając się rychłego powrotu głównych sił w te strony.
Wstawał zaszroniony świt 7 listopada 1944 r. Wieś budziła się porykiwaniem głodnego bydła do codziennych zajęć. Dzień ten miał na zawsze pozostać w pamięci tych, którzy przeżyli. Zbliżało się południe. Drogą biegnącą z Bryzgowa na Kochanów sunęła konna kolumna około 300 ludzi stanowiąca dywizjon renegackiej formacji Kalmuken Verbandung dr Toll, mająca w okolicy jak najgorętszą sławę. Dowódcą tego dywizjonu był Sturmbannführer (major) Szandzi Mukiebenow, kruczowłosy krępy mężczyzna, znany sadysta wyżywający się na schwytanych jeńcach i w akcjach odwetowych na cywilnej ludności. Tego dnia prowadził swoich ludzi z kolejnej penetracji podległego mu terenu i po przeczesaniu lasów borkowickich zdążał do wsi Skłoby oraz pobliskich lasów niekłańskich. Towarzyszył mu nie mniej okrutny naczelnik sztabu dywizjonu, Indżyjew Badma vel Chodrzigorow oraz Normajew Mandrzi – „specjalista” od dobijania rannych.
Około godziny 1330 czoło kolumny osiągnęło Kochanów. Napotkanego tam przypadkowo szmuglera pytano o najbliższą drogę na Skłoby, ten wskazał im trakt prowadzący przez Nowinki, nie wiedząc o tym, że kwaterują tam partyzanci oraz że doprowadzi tą nieszczęsną informacją do jednej z większych tragedii ludzkich w tej okolicy.
Dywizjon Mukiebenowa ostro skręcił we wskazanym kierunku, zbliżała się godzina 1400, gdy partyzanckie posterunki dostrzegły zbliżającą się szpicę wroga. Padły pierwsze strzały. Wśród mieszkańców wsi zapanowała atmosfera trwogi.
Zgiełk, kwik zwierząt, suchy trzask palących się zagród, narastający huk strzałów i tumany fruwającego pierza z rozpruwanych poduch i pierzyn, którymi osłaniali się uciekający Cyganie – wszystko to sprawiało niesamowite wrażenie.
Kolumna nieprzyjaciela, rozciągnięta od Kochanowa aż po Rusinów długości około 1 kilometra, natychmiast rozsypuje się w tyralierę i szeroką ławą, wprost z marszu, atakuje wieś.
Partyzanci podzieleni na grupy skokami cofają się do zwałów kamieni w pobliżu zagajnika. Nieprzyjaciel zaś na zwinnych konikach otaczał już rozciągniętym półkolem Nowinki i przylegający doń zagajnik. Osamotniona część 2 kompanii 25 pp AK i kilkunastu partyzantów z innych pododdziałów tego pułku znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Grupa około 80 ludzi miała stawić czoło świetnie uzbrojonemu dywizjonowi, liczącemu około 300 zdegenerowanych żołdaków.
Pierwsze partyzanckie drużyny dopadają do gęstego młodnika. Do zwału kamieni przybiega „Dobosz” objuczony granatnikiem i skrzynką pocisków, na szyi dynda mu przewieszony sten. Ustawia granatnik wrzuca pocisk w lufę i nagle czuje silne uderzenie w łokieć, a w bucie lepką krew. Prawie równocześnie uderza go rykoszetem odłamek wrażego granatu w okolicę tchawicy. „Dobosz” szarpie za łańcuszek ryngrafu zawieszonego pod koszulą, wbitego uderzeniem odłamka w ciało i traci przytomność. Podbiegają do niego „Jeremi” (Tadeusz Białowiejski) i „Pchełka”, odciągają go w głąb zarośli, tam jeden prze wiązuje mu rany, a drugi przykrywa go w niewielkim dołku gałęziami jedliny – zabezpieczając je kamieniami. A odchodząc przykazują, żeby leżał i czekał aż wrócą. Do pozostawionego granatnika dopada ppor. „Garda”. Chwyta ostatnią skrzynkę pocisków i całą jej zawartość posyła do nacierającego wroga. Ogień z tamtej strony na chwilę milknie. „Garda” porzuca nieprzydatny już granatnik i chroni się w głębi zagajnika. Odwrót zamyka „Haczyk” (Maciej Swiderski).
Porucznik „Sędziwój”, skupiony, z napiętą uwagą, rozdziela w zagajniku dołączających partyzantów na dwie grupy i nakazuje im przebijać się w dwóch przeciwnych kierunkach. Nad jedną sam obejmuje komendę, nad drugą „Garda”. Grupa ppor. „Gardy” pełza między zaroślami, ostrożnie, metr po metrze i dociera od strony zachodniej do skraju zagajnika. Podciągała już tutaj tyraliera konnych nieprzyjaciół. Cofać się nie ma gdzie. Pozostaje tylko możliwość przebijania się albo niewola i śmierć. W tej krytycznej sytuacji „Garda” stwierdza filozoficznie, że trzeba zdążać tam, skąd oni przyszli, bo tam na pewno teraz bezpiecznie. A konni prześladowcy są coraz bliżej i bliżej. Jeszcze kilkanaście sekund denerwującego wyczekiwania i na zdecydowany rozkaz „Gardy” poszła na wroga – z odległości niewiększej niż 30 metrów, lawina ognia. „Swoboda” (Bogdan Grzybowski), „Kor da” (Tadeusz Kmiecik), „Cięciwa” (Zygmunt Kmieciński) i inni biją z desperacja w sunącą tyralierę. Erkaemista 2-bębnowego lotniczego dreysera – „Rekin” (Seweryn Podczaski), z zaciśniętymi zębami trzyma palec na spuście i pruje ciągłym ogniem po zaskoczonych Kałmukach. Jego młodszy brat „Grot” (Tadeusz Podczaski) – jako amunicyjny zmienia kolejny magazynek do swego stena i jakimś nieswoim głosem podpowiada bratu, aby nie żałował tym draniom. Tuż przed nimi zwala się z konia jakiś jeździec. Koń staje i zaczyna spokojnie skubać trawę – widać, że wojskowy i ostrzelany. Opodal straszliwa kotłowanina. Część jeźdźców zaczyna pierzchać. Kilka oszalałych koni ponosi i pociąga w pole pozostałych. Droga chwilowo wolna. Partyzanci podrywają się i ile sił w nogach pędzą odkrytym terenem, na północny zachód, w kierunku Bryzgowa, skąd pojawił się nieprzyjaciel. Ale już po kilkudziesięciu metrach przydusza ich boczny ogień prowadzony z pobliskich zabudowań. Do akcji włączają się również granatniki. Z przeciwnej strony nadciągają spieszeni kawalerzyści.
W dali nikną luzacy odprowadzający konie. Sytuacja staje się wręcz tragiczna. Za wszelką cenę trzeba przedostać się przez zaporę ogniową, zanim nadciągną tu dalsze posiłki. Przedziela tę przestrzeń niewielki kamienny parkan, do którego skokami biegną teraz partyzanci. Ogień nieprzyjaciela narasta, ale wszyscy przeskakują murek i odstrzeliwując się gnają dalej. Jako jeden z ostatnich dobiega tam „Rekin”. Z trudem przerzuca przez parkan ciężki erkaem i ustawia go na trójnogu. Grupa partyzantów „Gardy” oddalała się, a „Rekin” osłaniał ją strzelając wolno i uważnie.
Podporucznik „Garda” spycha partyzantów bardziej na zachód, do pobliskiej lizjery lasu. Wykorzystując chwilowe załamanie pościgu odskakuje trudnymi wzniesieniami między lasem a mokradłami, za którymi na tle zachodzącego słońca rozciągał się Bryzgów. Nieprzyjaciel dobrze się orientuje w sytuacji. Silna grupa Kałmuków pędzi galopem drogą Rusinów-Bryzgów, dążąc do zaryglowania odwrotu. Koło Bryzgowa zeskakują zwinnie z koni szykując się do walki. Pruje do nich długimi seriami ukryty za murkiem „Rekin”, który trwał nadal na stanowisku. Ale Kałmucy zostali nagle cofnięci w kierunku Rusinowa – coś ich zaintrygowało. Następuje chwilowa przerwa w próbie zaryglowania partyzantów, pozwalająca im rozeznać zaistniałą sytuację. Tymczasem od Skłobów, tj. z kierunku południowo-wschodniego, dobiega echo ostrej strzelaniny – to grupa por. „Sędziwoja” starła się z nieprzyjacielem. To właśnie wstrzymało Kałmuków, usiłujących zastopować „Gardę”, którzy pogalopowali teraz w tamtym kierunku.
Podporucznik „Garda” omiata lornetką okolicę i dostrzega nagle, jak od strony Skłobów pędzi kilkudziesięciu kawalerzystów. Jeźdźcy przylegli do końskich grzbietów i aby łatwiej prześlizgiwać się przez krzaki, siedzą dosłownie na końskich ogonach. Są już coraz bliżej. „Garda” rozsypuje swoich ludzi wzdłuż zarośli i zduszonym, lecz nie znoszącym sprzeciwu, głosem ostrzega podnieconych partyzantów: niech no tylko, który spróbuje wystrzelić bez mojego rozkazu…
Widać, że dowódca też ma nerwy napięte do ostatnich granic. Nigdy dotąd nie używał dosadnych słów. Sam zasadza się za krzakiem i trzymając palec na spuście wodzi lufą peemu po galopujących jeźdźcach. Są oni tuż, tuż. Widać już dokładnie ich złe, wykrzywione twarze, są chyba przekonani, że pędzą za wymykającymi się partyzantami. Nagła seria z peemu „Gardy” przecina w połowie pościg, ciągnący się na długości około 100 metrów. Prawie równocześnie włącza się do akcji reszta partyzanckiej broni. Jeźdźcy zwalają się z koni. Krzyki rannych i ginących ludzi pomieszane z kwikiem oszalałych koni, zagłusza przeraźliwy jazgot strzelaniny. Kałmuków ogarnia wprost panika. Kilku z nich próbuje się bronić, ale ich szanse ocalenia są znikome, ratują się tylko ci, którzy gnają na oślep we wszystkich kierunkach, koszeni częściowo partyzanckim ogniem. Jeszcze chwila i droga odwrotu jest wolna – tym razem już bez niespodzianek. Tak więc grupie ppor. „Gardy” udało się wyrwać z okrążenia, mocno ukąsić wroga i ujść przed pościgiem. Wyczyn to nie lada.
Ale z tej grupy pozostało jeszcze w zagrożonym terenie dwóch partyzantów: „Grot” i „Rekin”. Jego erkaem, którym tak skutecznie wiązał początkowo pościg, nagle zamilkł. W jednym zapasowym bębnie zabrakło amunicji, a na załadowanie go nie ma czasu. „Rekin” podrywa broń i chce biec za swoimi, czuje jednak osłabienie i zawroty głowy. Rozgorączkowanym wzrokiem omiata swoją postać. Lewa dłoń cała we krwi. Noga na udzie osmalona od pocisku, a w bucie aż chlupie od krwi. Podbiega „Grot”, odbiera mu erkaem, stenazawiesza na szyi i odciąga brata do pobliskiego wgłębienia. Tam drze koszulę w pasy i przewiązuje prowizorycznie rany. Spostrzega w tym momencie, że ma uszkodzonego stena. Nie wiadomo kiedy pocisk trafił w magazynek, wybuch amunicji spowodował rozkalibrowanie włazu i zdeformowanie wyrzutnika łusek. Chłopak tłamsi przekleństwo i rzuca wraka w błoto. Zostali teraz sami i w dodatku bezbronni. Cała ich grupa była już daleko w przedzie, a patrole wroga buszowały gęsto w terenie.
„Grot” zaczyna ładować bęben i zdecydowanie stwierdza, że tak łatwo się nie dadzą. Ładowanie idzie niezwykle opornie, trzeba bowiem z braku kluczy jedną ręką naciągać sprężynę, a drugą wsuwać pociski. „Rekin” usiłuje pomagać mu zdrową ręką. Zbliżał się wieczór. Z ciężkich posępnych chmur zaczynał mżyć drobny deszcz.
Obydwaj wypełzają z błotnistego dołka i utytłani cuchnącym szlamem idą w kierunku, gdzie znikła ich grupa. W polu widzenia nie ma żywego ducha, tylko od strony Nowinek dochodzą urywane odgłosy strzałów. Z wielkim trudem osiągają skraj lasu. Zaczyna szybko zapadać zmrok – przyjaciel. „Rekin” stwierdza, że może iść, pocisk w udzie nie naruszył mu kości. Brną więc w nieznanym terenie, klucząc między drzewami, bez map i kompasu, w kompletnej ciemności, nie orientując się zupełnie, w jakim idą kierunku. „Grot” dźwiga erkaem, a wolną ręką podpiera rannego brata. Po drodze mijają szerokim łukiem jakąś gajówkę. Cała koszmarna noc zeszła im na błądzeniu. Świtało, gdy dobrnęli do skraju lasu. Przed nimi rozciągały się zabudowania jakiejś wsi. Byli kompletnie wyczerpani. „Rekin” słabł coraz bardziej z upływu krwi. Postanowili zaryzykować. Ustawili erkaem wycelowany w stojącą na uboczu chatę, przy stanowisku zajął miejsce „Rekin”, a „Grot” zastukał do drzwi. Otworzono mu. Po kilkunastu minutach powrócił z młodym człowiekiem, który – jak się okazało, był żołnierzem miejscowej placówki akowskiej. Dwóch dzielnych partyzantów zostało uratowanych. W tej wsi stali Niemcy, nie było ich tylko w kilku chałupach w pobliżu lasu. Wieś ta, do której dwaj zagubieni partyzanci szli całą noc, nazywała się Borkowice i leżała w linii prostej o 6 km na północ do Nowinek. (3)
3 S. Podczaski „Rekin” – rękopis w zbiorach autora.
Nieco wcześniej, gdy grupa ppor. „Gardy” przebijała się poza pierścień okrążenia, grupa por. „Sędziwoja”, ubezpieczając się od czoła bronią maszynową ruszyła ostrożnie w kierunku południowo-zachodnim i wkrótce osiągnęła skraj zagajnika. Przed partyzanta mi ukazała się wolna przestrzeń, z lekka porośnięta krzakami, a dalej kilka domostw i droga biegnąca do Huciska, za którą rozciągała się ciemna ściana lasu. Na czoło wysunął się por. „Sędziwój”, za nim podciągnęła reszta.
Podniecenie narasta z każdym odcinkiem przebytej drogi, co potęgują strzały dobiegające od grupy ppor. „Gardy”. Ubezpieczenie przyśpiesza kroku, przechodząc miejscami w kłus. Trzeba jak najprędzej osiągnąć skraj lasu, tam już bowiem partyzanci spodziewają się znaleźć bezpieczne schronienie. Wilgotne dłonie aż do bólu ściskają przygotowaną broń. Jeszcze kilkadziesiąt metrów marszu i dochodzą do zagajnika w pobliżu zabudowań gajowego Stopy. Ale tu wpadają niespodziewanie w morderczy ogień przyczajonych Kałmuków.
Ukryci w gęstwinie cierpliwie czekali na zbliżających się partyzantów. Z lewego skrzydła poderwała się przyczajona tyraliera, dążąca do zaryglowania odwrotu.
Już po pierwszej serii pada śmiertelnie ranny „Sędziwój”, próbuje jeszcze wydać jakiś rozkaz, ale zwija się bezsilnie i tak już pozostaje. Partyzanci rzucają się między zarośla i usiłują zorganizować obronę. Podchorąży „Stefan” (Janusz Rayski) pruje z erkaemu po zaroślach. Widoczność fatalna. Gęste krzaki uniemożliwiają wyłuskanie ukrytego wroga, zasypującego partyzantów niemal lawiną ognia. W przeraźliwy trzask różnorodnej broni włączają się głuche wybuchy granatów, ciskanych przez obydwie walczące strony. Podchorąży „Stefan” zmienia kolejny magazynek w tym momencie zastyga w bezruchu, potem wolno opada na milczący erkaem. Jego mundur gwałtownie zabarwiła krew – poległ na miejscu. Opodal zostaje ranny w głowę strz. „Czupryna” (Karol Kraszewski) i st. ułan „Dąb” (Zenon Grzeszczakowski). Strzelec „Śmiały” (Stanisław Rudzki-Kusiński) sięga po erkaem pchor. „Stefana” i w tym momencie czuje silne uderzenie w głowę i prawie równocześnie piekący ból w ramieniu. Pocisk roztrzaskał mu kość łokcia, a przy wylocie wyrwał kawał ciała. A więc nieprzyjaciel wymacał stanowisko erkaemu. Ranny „Śmiały” zwija się z bólu i pada nieprzytomny na murawę – no tak, strzelają dranie kulami dum-dum.
Grupie por. „Sędziwoja” grozi zagłada, wydaje się, że nikt z pozostałych przy życiu nie wyrwie się z matni. Osaczeni partyzanci decydują się na desperacki skok – tylko to ich może uratować. Podrywają się i w szalonym pędzie gnają wprost na ukrytego wroga. Ogień na chwilę milknie, Kałmucy zaczynają odskakiwać na boki, ale ich dalsze rzuty nadal sieką po biegnących. Partyzanci rozbiegają się po zaroślach i dopadają lasu. Ścigają ich jeszcze kilkuosobowe grupki żądne odwetu. Bardziej zacietrzewieni wbiegają w las, ale po kilku metrach przystają, nie mają odwagi zapuszczać się głębiej. Sieką jeszcze jakiś czas w głąb lasu, jakby chcieli wyładować swoją złość za częściowe tylko wykonanie swego służalczego obowiązku.
Nie wszystkim partyzantom udało się jednak przebić. Oprócz por. „Sędziwoja” i pchor. „Stefana” padli w walce: st. strz. „Jeleń” (Stanisław Oko), strz. „Wir” (Hubert Słupek) i „Pchełka” (NN z Warszawy). Kilku rannym udało się wyrwać z zagrożonego terenu. Zaopiekował się nimi kpr. „Grzegorz”, znający doskonale te strony, wraz z żołnierzem miejscowej placówki AK Wojciechem Węgrzynowskim. Ulokowali ich w tzw. melinach w Nadolnej i okolicy, a lekarz z Rzucowa – Białkowski, udzielił rannym pierwszej fachowej pomocy.
Wśród ukrytych wówczas rannych znaleźli się m.in. „Czupryna” (Karol Kraszewski) i „Dąb” (Zenon Grzeszczakowski).
Nad pobojowiskiem zapadł zmrok. Siąpiący jesienny deszcz ocucił nieprzytomnego „Śmiałego”. Chłopak leżał wśród poszarpanych ciał przyjaciół i wrogów. Dźwignął się z trudem, zwisające bezwładnie ramię przewiązał gałganem i poczłapał w kierunku płonących Nowinek. Pod osłoną ciemności dobrnął w pobliże wsi. Walające się zwłoki pomordowanych ludzi, na tle płonących domów, sprawiały koszmarny widok. Pierwsza napotkana wieś była obsadzona posterunkami wroga. Ominął ją i próbował zbliżyć się do innych osiedli, ale sku tek był podobny. Po kilku godzinach błądzenia schwytał go patrol niemieckiej służby pomocniczej. Poturbowanego doprowadzono go do niemieckiego oficera, który po wstępnych przesłuchaniach odesłał go następnego dnia do Przysuchy. Stamtąd po ponownym przesłuchaniu odesłano „Śmiałego” do szpitala wojskowego w Końskich. Opieka lekarska w niemieckim szpitalu ograniczyła się do przewiązania ran papierowym bandażem. Po kilku dniach uznano go za wyleczonego i przekazano do obozu jenieckiego w Częstochowie. (4)
4 Po upadku Powstania Warszawskiego zdarzały się przypadki respektowania przez Niemców porozumienia kapitulacyjnego uznającego oddziały AK za jednostki Wojska Polskiego.
Dopiero tam lekarz sowiecki – również jeniec, uratował mu rękę przeprowadzając operację poszarpanego ramienia, wykazującego początki gangreny. Koniec wojny zastał „Śmiałego” w stalagu 17-B Górnej Austrii, skąd wyzwoliły go wojska alianckie. Wyemigrował do Anglii.
Kiedy jeszcze tyraliery wroga przeczesywały teren, do ukrytego w zagajniku „Dobosza” przybiegł pozostały w pierścieniu okrążenia „Jeremi”. Wyciągnął go z ukrycia, pomógł mu wstać i zdyszanym głosem ponaglał do odskoku. „Jeremi” z przygotowaną bronią wysunął się nieco do przodu, a za nim utykając szedł „Dobosz” z kolebiącym na szyi stenem i granatem w zaciśniętej dłoni. Rozbieganym wzrokiem omiatali każdy krzak zagajnika.
Doszli wreszcie do jego skraju. Przed nimi rozpościerało się odkryte pole, a w odległości około 800 metrów szumiał przyjaźnie las. Krótka narada i ustalają, że gdy jeden z nich będzie biegł przez pole, drugi pozostaje na miejscu wiążąc ogniem ewentualny pościg. Po osiągnięciu lasu nastąpi zmiana ról. Uścisnęli dłonie i jako pierwszy poderwał się do biegu „Dobosz”. Osłabiony odniesionymi ranami biegł zataczając się jak pijany. Przebył już prawie połowę drogi i wtedy go dostrzeżono. Zaterkotały z boku urywane serie. Z tyłu odpowiedziały pojedyncze strzały karabinowe. To „Jeremi” włączył się do nierównego pojedynku. Kałmucy natychmiast przenieśli tam ogień, a „Dobosz” biegł skokami dalej. Las był coraz bliżej, a ogień prześladowców narastał. Już tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło „Dobosza” od zbawczej ściany lasu. Dopadł tam ostatkiem sił. Przyklęknął za drzewem i rozgorączkowanym wzrokiem szukał miejsca, gdzie pozostał „Jeremi”. Jak przez mgłę dostrzegł jego zwiniętą postać obok kępy zarośli – padł osłaniając przyjaciela. Byli szwagrami. Swą przyjaźń okupili tym co najcenniejsze – odwagą i własną krwią.
„Dobosza” ogarnia odrętwienie i rozpacz – został sam, zdany tylko na własne siły. Było już ciemno, gdy brnął samotnie w nieznane. Po drodze dostał w jakiejś chacie cywilne ubranie, więc stena ukrył, a granat na wszelki wypadek zatrzymał. Wykorzystał go przy przejściu przez szosę, gdy niemiecki patrol chciał go zatrzymać. Po drodze w jakiejś wsi, miejscowa nauczycielka zmieniła mu opatrunki i dała ustną informację z adresem do zaufanego lekarza w Końskich. Ale zaraz za wsią został zatrzymany przez kałmucki patrol. Mimo cywilnego ubrania uznano go za partyzanta, bo miał wojskowe buty. Okrutnie skatowanego, z powybijanymi zębami, przekazali niemieckiemu oficerowi, a ten dostarczył go do gestapo w Końskich.
Po kilku dniach wysłano „Dobosza” do obozu jenieckiego w Lamsdorf (Łambinowice), a stamtąd do Austrii, gdzie spotkał „Śmiałego”. Po wojnie powrócił do kraju (5) .
5 Władysław Studenny „Dobosz” – rękopis w zbiorach autora.
Wyrwanie się partyzantów z Nowinek, w wyniku czego znaczna liczba wroga odniosła rany, a ponad 20 poniosło śmierć (zostali pochowani na skraju cmentarza w Ruskim Brodzie), rozwścieczyło zdemoralizowanych żołdaków. W czasie gdy część z nich buszowała już po wsi, pozostali zakończyli przeczesywanie terenu i nadciągali z dzikim wrzaskiem. Przypominali jako żywo sienkiewiczowskie hordy tatarskie z Dzikich Pól. Pędzili przed sobą ponad 30 mężczyzn wywleczonych z pobliskiego Bryzgowa i okolicy. Przerażeni mieszkańcy Nowinek kryli się w piwnicach i zakamarkach. Szandżi Mukiebenow przystępował do końcowej fazy pacyfikacji, dając wolną rękę swoim podkomendnym.
Zaczęło się brutalne wywlekanie bezbronnych ludzi. Bicie, rabunek, zbiorowe gwałty i bestialskie metody przesłuchiwań przez doraźny „sąd” uzupełniały straszliwe widowisko. Mieszkaniec Nowinek – P. Pietrzak, pamiętający tamte wydarzenia tak opisał autorowi swoje przeżycia, nagrane na kasetę magnetofonową, w sierpniu 1973 r.:
Pamiętam jak dzisiaj, kiedy przyszli do naszej wsi partyzanci. Mój Boże, jak oni wyglądali! Wyrwali się wtedy z okrążenia w lasach przysuskich. Wynędzniałe to było, głodne i te wszy. Mieli ich jak w mrowisku. Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym takiej biedy. Moja żona zagotowała parę saganów wody, a oni wrzucali w ten ukrop swoje koszule i ubrania. Przed samym najazdem Kałmuków nasz sołtys przywiózł z Rusinowa dla nich chleb. Miałem u siebie w chałupie 10 partyzantów. Pamiętam nawet ich pseudonimy: „Szarotka”, „Jeremi”, „Bystry”, „Stefan”, „Pchełka” – taki drobniutki, „Kula”. Porucznik „Sędziwój” kwaterował u sąsiada. Poszedłem wtedy do sołtysa po przydział chleba dla moich partyzantów. Kiedy wracałem do domu dostrzegłem z przerażeniem mrowie ludzi w niemieckich mundurach, jak konno jechali do naszej wsi.
Powstał zaraz niebywały ruch. Ludzie biegali na wszystkie strony. Natknąłem się na por. „Sędziwoja” i w krótkich słowach doradziłem mu, aby nie zwlekał, tylko wycofał partyzantów ze wsi i odskoczył mało widocznym traktem prowadzącym na Skłoby. Wpadłem do chałupy, wyrzuciłem przez okno słomę służącą partyzantom za podściółkę, uprzątnąłem izbę i czekam. Na krańcu wsi zaczęła się strzelanina. Kilka domów stanęło w płomieniach (spłonęło ich 7). Po jakimś czasie wpadło do mnie dwóch o nabrzmiałych twarzach i wrzeszczą, gdzie są bandyci?! Odpowiedziałem, że nie wiem, a u mnie ich nie było. Wtedy jeden z nich wyciągnął z kieszeni butelkę jakiegoś żółtawego, śmierdzącego bimbru i zażądał trzech szklanek. Rozlał w nie to świństwo i jedną szklankę podsunął mi abym ją wypił przed śmiercią! Co miałem robić? – wypiłem. A wtedy oni kazali przyszykować sobie pół litra wódki, bo jak nie, to spalą mi chałupę. Raptem wyskoczyli z domu, bo na drodze wybuchły strzały. Kiedy wybiegli, to ja wtedy do stodoły. Przez szpary widziałem jak wywlekli z domów ludzi i pędzili ich przed sobą. Bezsilna złość ogarniała człowieka na to wszystko. Bicie, krzyki, kwik zwierząt, gdakanie, gęganie, gwałty, rabunek. Zabierali wszystko, co im w ręce wpadło i co mogli załadować na konie: pościel, ubrania, buty, bieliznę i oczywiście budziki. Mieszkania ogołacali doszczętnie. Po pewnym czasie znaleźli i mnie, i zagnali do pobliskiej obory. Było tam już dużo ludzi, a wśród nich 3 partyzantów. Zdołali oni w porę poobrywać z marynarek wszystkie odznaki wojskowe i udawali mieszkańców naszej wsi. Jeden z nich pamiętam był z Krakowa.
Drugi mieszkaniec Nowinek – J. Wojtaszewski, tak uzupełnił te wspomnienia:
Gdy partyzanci wycofali się ze wsi, wtedy Kałmucy zaczęli wyłapywać wszystkich mężczyzn i zamykać w jednej oborze. Spędzili chyba ponad 30 osób i grozili, że wszystkich spalą żywcem. Potem zaczęli nas wiązać po trzech i wypędzać przed oborę. Postanowiłem się nie dać! Byłem wtedy silny i młody. Uchwyciłem się belki, podciągnąłem do pułapu, tam kopnąłem w dachówkę i wyskoczyłem na drugą stronę obory. a potem ile sił w nogach pognałem do lasu. Powiązanych ludzi popędzili do Nadolnej, a stamtąd do Końskich. Część konwojowanych zbiegła po drodze, pozostali już nigdy nie powrócili.
Po ogołoceniu wsi została przeprowadzona egzekucja mężczyzn przyprowadzonych z Bryzgowa i okolic. Po egzekucji, gdy już było ciemno, kilku Kałmuków oświetlało latarkami i świeczkami ciała pomordowanych, ściągając z nich ubrania i buty. Z grupy rozstrzeli wanych uratowało się 5 rannych. Wyczołgali się oni w mroku spod ciał i uszli do lasu. Jeden z uratowanych przyjeżdża co roku do Nowinek i w dniu 7 sierpnia zapala symboliczną świeczkę pod pomnikiem na miejscu egzekucji.
Świadkowie tamtego koszmarnego dnia pamiętają, jak 33 mężczyzn pognano pod zagajnik. Tam ustawieni szpalerem, otoczeni przez uzbrojoną eskortę, oczekiwali swojego losu.
Po komendzie oficera gwałtowna salwa powaliła nieszczęsnych skazańców na ziemię. Spod zwału ciał wyczołgał się ktoś i zataczając się pognał w kierunku lasu. Dogoniły go kule oprawców. Potem jeden z nich nachylał się nad ofiarami i strzałem z karabinu dobijał dających jakiekolwiek oznaki życia. Tylko dzięki nieuwadze dobijającego 5 mężczyzn zdołało się uratować.
Ranny partyzant „Szarotka” został schwytany przez renegacki patrol w pobliżu wsi Chlewiska. Przywiązano go do konia i dotąd włóczono aż nieszczęśnik stracił życie. Los kilku zaginionych wówczas partyzantów jest nieznany. Dotyczy to m.in. „Bolszewika” i „Marka” (nazwiska nie ustalone).
Gdy Kałmucy, po zakończeniu swego krwawego dzieła opuścili wieś – litościwe ręce mieszkańców Nowinek pozbierały poległych partyzantów. Pochowano ich czasowo w pobliżu wsi. Rozstrzelanych mieszkańców Bryzgowa i okolic zabrały ich rodziny. Opodal miejsca egzekucji, w środku wsi, stoi kilkumetrowy, wysmukły obelisk odsłonięty 7 listopada 1966 r., a granitowa płyta przypomina, że:
TU POLEGŁO Z RĄK HITLEROWCÓW
ZA WSPÓŁPRACĘ Z PARTYZANTAMI 27 MIESZKAŃCÓW
WSI BRYZGÓW I OKOLICY
W DNIU 7 LISTOPADA 1944 R.
CZEŚĆ ICH PAMIĘCI.
7 listopada 1966 r.
Mieszkańcy Powiatu Przysucha
Po wojnie ekshumowano poległych partyzantów i przeniesiono na oddalony o dwa kilometry cmentarz parafialny w Nadolnej. Zwłoki „Wira” rozpoznała rodzina po charakterystycznym szkaplerzyku z łańcuszkiem. „Wir” został przeniesiony na cmentarz do rodzinnego Radomia. Pozostali spoczęli na zawsze w Nadolnej, gdzie w 1971 r. ich towarzysze broni wybudowali im żołnierską kwaterę z miejscowego piaskowca. Leżą tam: por. „Sędziwój”, strz. „Pchełka” (nazwiska nie ustalono), kpr. pchor. „Stefan” (Janusz Rayski), st. strz. „Jeleń” (Stanisław Oko) i strz. „Jeremi” (Tadeusz Białowiejski), a w sąsiedniej mogile leży także 5 żołnierzy, ale poległych w kampanii jesiennej 1939 r.
W kilka dni po starciu pod Nowinkami (6) i tragedii ich mieszkańców, zaszyty w lasach borkowickich ppor. „Garda” zebrał rozproszonych w terenie partyzantów i dołączył z nimi do jednego z oddziałów, demobilizującego się już w tym czasie, 25 pp AK.
6 Powyższe opracowano na podstawie pisemnych relacji: S. Soborowskiego „Gardy”, W. Studennego „Dobosza”, J. Chętkiewicza „Grzegorza”, S. Podczaskiego „Rekina”, K. Kraszewskiego „Czupryny”, St. Rudzkiego-Kusińskiego „Śmiałego” oraz relacji ustnych T. Kmiecika „Kordy” i mieszkańców Nowinek.
Główny sprawca tych wydarzeń Szandżi Mukiebenow i kilku ludzi z jego otoczenia zostali po wojnie ujęci przez władze sowieckie i zasądzeni na wysokie kary więzienia (łagry).
***
Od Redakcji: Opisane wspomnienia miały miejsce podczas drugiej fazy niemieckiej operacji przeciw partyzantom – z udziałem żandarmerii, oddziałów SS, Werhmachtu i Ostlegionu w sile około 2000 ludzi, pod kryptonimem „Waldkater” (Leśny kocur), w okresie 4-7 listopada 1944 r. mającej na celu likwidację zgrupowania partyzanckiego 25 pp i 72 pp AK w lasach przysuskich i niekłańskich.
Plan rozbicia partyzanckich pułków powstał na zlecenie dowódcy 9 Armii Pancernej i „Heersgruppe Mitte” (Wojsk Lądowych Grupy Środek) gen. płk. (gen. armii) Nicolausa von Vormana. Wykonanie tego zadania powierzono 581 Komendanturze Polowej pod kierownictwem dowódcy polowego płk. Dürrsteina odpowiedzialnego za bezpieczeństwo działań Werhmachtu w tej strefie przyfrontowej. Obszar ten leżał na styku dwóch grup armijnych, wyżej podanej 9 Armii, w strefie której również był obszar warszawski, i 4 Armii Pancernej, której działania obejmowały znaczną część Okręgu Radomsko-Kieleckiego „Jodła”.
„Garnizon Puszczański” składający się z dwóch pułków AK powstał w drugiej dekadzie września 1944 r. Liczący około 1100-1150 ludzi (25 pp 850 i 72 pp 300), pod dowództwem mjr. „Leśniaka” Rudolfa J. Majewskiego, miał już za sobą szereg walk z niemieckimi oddziałami pacyfikacyjnymi, między innymi w dniach 25-28 września pod Gałkami i Stefanowem, nocny atak na garnizon niemiecki w Przysusze. W walce tej znaczne straty poniósł przeciwnik, sięgały one około 140 zabitych i 230 rannych. Straty w obu pułkach: 20 zabitych i tyluż rannych, 6 zaginionych lub wziętych do niewoli. Po tych zbrojnych starciach Niemcy na jakiś czas odstąpili od działań pacyfikacyjnych. Na początku listopada po upadku Powstania w Warszawie przerzucili część sił i środków i rozpoczęli z udziałem artylerii polowej i wozów pancernych kolejną operację pacyfikacyjną w znacznie gorszych warunkach klimatycznych (wczesna zima). Warunki te jak i zmęczenie fizyczne i psychiczne osłabiały działania oddziałów leśnych.
Opowiadanie autora Eugeniusza Wawrzyniaka opisuje trudy walk listopadowych pod leśniczówką Huta i gajówką Puszcza (4 listopada), pod wsią Boków (5 listopada) i starcie we wsi Nowinki (7 listopada). W ekspedycji karnej, jak podaje autor, brał udział między innymi dywizjon renegacki Kalmuken Verbandung, który wsławił się szczególnym okrucieństwem.
Godna podziwu jest w tych warunkach nieugiętość partyzantów i poświęcenie w walce o wolność ojczyzny.
Henryk Myśliński