PRZED „BURZĄ”
Przyszedł lipiec 1944 roku. Niemcy uciekali. Trzeba przyznać, że w sposób zorganizowany. Kilka miesięcy wcześniej zaczęli zacierać ślady zbrodni popełnionych na Żydach. Przyjechało specjalne Brennkomando, które przy pomocy ocalałych policjantów żydowskich ekshumowało zwłoki Żydów pomordowanych w Sandomierzu i paliło je na stosach drzewa oblanych ropą naftową. Odbywało się to na cmentarzu żydowskim i trwało szereg dni. Nad miastem snuły się dymy ciągnące się od cmentarza żydowskiego. Przez wiele dni czuć było w całym mieście odrażającą woń palonych ludzkich ciał.
Przez Sandomierz prowadziła jedna z ważniejszych dróg odwrotu niemieckiej armii, przez dwa mosty drogowe na Wiśle stojące obok siebie. W miarę jak rozwijała się sowiecka ofensywa, zwiększał się potok wycofujących się wojsk niemieckich. Radość sprawiało patrzeć, jak butni dawniej zwycięzcy teraz musieli uchodzić przed nacierającymi wojskami nieprzyjaciela. Gdzieś na dnie tej radości rósł jednocześnie niepokój, co przyniosą ze sobą obecni zwycięzcy. Wieści, jakie do nas dochodziły, nie były uspokajające. Sowieci traktowali Armię Krajową jako organizację nieprzyjazną. Słyszało się o aresztowaniach żołnierzy i oficerów AK. Były to pogłoski, nic oficjalnego. Milcząco przyjmowaliśmy, że nas to nie może dotyczyć, gdyż działamy na terenie, nie kwestionowanym przez rząd radziecki, jako polski, w przeciwieństwie do naszych, dawnych wschodnich terenów, zaanektowanych w 1939 roku przez Związek Radziecki. Tym bardziej powinniśmy pomóc Armii Czerwonej w jej ofensywie, działając na tyłach Niemców, aby godnie prezentować polskie państwo podziemne wobec wkraczających wojsk sowieckich. Było to myślenie dość naiwne, jak pokazała nadchodząca przyszłość. Sowieci rozprawili się z Armią Krajową z całą bezwzględnością silniejszego i atawistyczną nieufnością do wszystkiego, co wolne i polskie. Nie raz zadawałem sobie pytanie: czy mogliśmy wówczas myśleć inaczej? Czy była lepsza alternatywa? Czy można było, na przykład, zamrozić nasze (AK) działania, schować broń, czekać, co przyniesie los? Każdy wariant naszego postępowania mógł być wykorzystany przeciwko nam. W lipcu 1944 roku sprawa polska była przegrana na najwyższym szczeblu, w Jałcie, o czym wówczas nie wiedzieliśmy, wierząc dobrodusznie w aliantów i w tak zwaną „dziejową sprawiedliwość”.
W sobotę, 22 lipca, wyszedłem rano z domu po pieczywo. Na ulicy Katedralnej łapanka. Zatrzymał mnie funkcjonariusz żandarmerii polowej (Feldgendarmerie) i zaprowadził na podwórko żandarmerii miejskiej, przy ulicy Długosza, gdzie było już zgromadzonych bardzo wielu mężczyzn, tak jak ja zatrzymanych w ulicznej łapance. Nikt nie wiedział o co chodzi. Czy zrobią z nas zakładników, czy wywiozą do obozu, czy jeszcze co innego. Mężczyzn ciągle przybywało. Pojawiły się też kobiety. Po jakiejś pół godzinie przyprowadzono ojca, który zaniepokojony moją nieobecnością, wyszedł mnie szukać i wpadł w łapy tego samegofeldżandarma. Koło południa pod bramą prowadzącą na podwórko żandarmerii zebrała się spora grupa kobiet: matek i żon zatrzymanych mężczyzn. Wśród nich znalazła się także moja mama, która przyniosła nam jedzenie. Jakoś nas tam wywołano i z daleka mieliśmy kontakt . Mama nie dawała za wygraną, powracała pod bramę i w końcu ubłagała pilnujących nas żandarmów, żeby wypuścili ojca. Wkrótce potem załadowano nas na odkryte ciężarówki i powieziono w kierunku na Zawichost. Dwóch czy trzech mężczyzn zeskoczyło po drodze na zakręcie koło Mokoszyna. Żandarmi strzelali za nimi z pistoletów maszynowych. Na szczęście udało im się zbiec. Ciężarówki nie zatrzymały się. Jakoś nikt więcej nie miał ochoty próbować ucieczki. Późnym popołudniem minęliśmy Zawichost i dojechaliśmy do wsi Linów, gdzie okazało się, organizowany był obóz pracy. Mieliśmy budować linię umocnień wzdłuż Wisły. Pospiesznie stawiano okrągłe baraki, w których prycze, a właściwie jedna nieprzerwana prycza obiegała barak wzdłuż zewnętrznej ściany. Dopiero grodzono teren obozu, dopiero organizowano kuchnię. Wydano nam suchy prowiant i nie stawiano przeszkód, żeby pójść na wieś i kupić coś do jedzenia. Na terenie obozu zgromadzonych było kilkaset osób spędzonych z różnych miasteczek i okolicznych wsi. Wielu było zrozpaczonych i zagubionych, ale uwidoczniali się szczególnie cwaniacy i jakieś typy spod ciemnej gwiazdy, nie zmartwieni uwięzieniem, a przeciwnie, w widoczny sposób traktujący ten przypadek jako okazję do kradzieży i gwałtów. Mówię to na podstawie posłyszanych rozmów i obserwacji tego, co się wokół mnie działo. Postanowiłem natychmiast uciekać, póki nie zadrutują ogrodzenia i nie zorganizują straży. Skierowałem się wolnym krokiem do drogi w kierunku wiejskiej zabudowy. Spostrzegłem wówczas dwie koleżanki z kompletów mojej siostry, Krystyny, często bywające u nas w domu. Nie wiem, dlaczego je przywieziono do ciężkiej pracy przy robotach ziemnych, gdyż obydwie były wyjątkowo drobne i delikatne, jak na swój wiek. Zaproponowałem, żeby uciekały ze mną, na co zgodziły się bez wahania. Wzdłuż drogi łączącej budujący się obóz ze wsią jeździł powolutku odkryty samochód, który patrolował ruch na drodze. Stojący w nim feldżandarm z lornetką w dłoni rozglądał się nieustannie, czy ktoś nie ucieka. Za wsią w pewnej odległości rozciągała się linia lasu. Tam upatrywałem drogę ucieczki. Na razie wolno szliśmy od gospodarstwa do gospodarstwa, niby za zakupami żywności. Wchodziliśmy głębiej na działki, pod same stodoły i wracaliśmy na drogę. Kilka razy przejechał koło nas wóz patrolowy, ale widać nie wzbudzaliśmy podejrzeń. Kiedy wóz oddalił się od nas, weszliśmy na działkę gospodarstwa, szybko przeszliśmy za stodołę i schylając się przebiegliśmy około 50 metrów do pierwszych drzew leśnych. Tam biegliśmy jeszcze około kilometra wzdłuż drogi, żeby jak najdalej znaleźć się od ewentualnego pościgu, gdyby spostrzeżono naszą ucieczkę. Ale nie było pościgu, więc zmęczeni szliśmy dalej normalnym krokiem, gotowi do czmychnięcia w leśną gęstwinę, gdybyśmy posłyszeli hałas motoru.
Wyszliśmy z lasu pod wieczór. Zaczynało się ściemniać. Do Sandomierza było daleko, zmęczenie dawało nam się we znaki. Konieczne stało się poszukanie noclegu. Znaleźliśmy się w jakiejś wsi na zachód od Czyżowa. W kilku pierwszych gospodarstwach odmówiono nam noclegu, mimo że mówiliśmy, co nas tu sprowadziło (a może dlatego, że mówiliśmy). Zrobiło się w międzyczasie całkiem ciemno. Było oczywiste, że gospodarze boją się nas przyjęć. Wyparzyliśmy trochę oddalone od wsi gospodarstwo bez psa; weszliśmy za ogrodzenie i nie pytając o pozwolenie wślizgnęliśmy się głęboko w siano i natychmiast zasnęliśmy. Rano nie było co udawać, że nas nie ma. Poszliśmy do gospodarzy, przeprosiliśmy za „włamanie”, wyjaśniając dlaczego to zrobiliśmy. Przeprosiny i wyjaśnienia zostały przyjęte, pozwolono nam się umyć i zaproszono na śniadanie z dużą porcją jajecznicy. Zorientowaliśmy się, że niedaleko, przebiega linia kolejowa, którą najszybciej możemy dostać się do Sandomierza. Po godzinie doszliśmy do przystanku kolejowego w Jakubowicach i z pewną obawą, czy Niemcy nie będą kontrolować wagonów, wsiedliśmy do pociągu. Pociągi, o dziwo, kursowały według rozkładu jazdy, były prawie puste, a Niemcy nie interesowali się w tym dniu, co i kogo przewożą. Po południu byliśmy w domu. Tam zastała mnie wiadomość o rychłej mobilizacji do oddziałów AK, które miały działać na tyłach armii niemieckiej, w związku ze zbliżającym się szybko frontem.
Jak wspomniałem wcześniej, od kilku dni nieprzerwaną strugą wycofywały się zorganizowane jednostki niemieckie i oddziały własowców. Niemcy posuwali się szosą z Sandomierza na Opatów, zaś własowcy równolegle, drogą prowadzącą przez Annopol, Ożarów, Stodoły.
W Sandomierzu wśród patriotycznej młodzieży panowała euforia. Tak to przeżywaliśmy. Wyjście w pole wymagało pewnych przygotowań. Część spadała na rodziców i obejmowała takie rzeczy jak bielizna, ubranie, przybory do utrzymania higieny osobistej. W takich momentach okazuje się, że czegoś brakuje, coś trzeba dokupić, coś zreperować itp.
Inną część przygotowań przejęły na siebie oddziały AK zajmujące się zaopatrzeniem. Dotyczyło to w szczególności wyposażenia w jednolite dla naszego oddziału torby osobiste, zamiast plecaków. Pamiętam, że w pewnym momencie okazało się, że złamała się ostatnia igła do maszyny do szycia grubego materiału, z którego robiono nasze torby. Polecono mi, żebym to załatwił. Poszedłem więc do sklepu, który posiadał takie igły i mówiąc wprost, do czego są potrzebne, poprosiłem (a była to prośba nie do odrzucenia) o komplet igieł. Chciałem na nie zostawić pokwitowanie, które jak mnie wcześniej poinstruowano, miało być podstawą do odszkodowania po wojnie. Znajomi sprzedawcy załatwili rzecz z uśmiechem machnąwszy ręką na moje wyjaśnienia.
„Burza”
Nadszedł moment koncentracji I batalionu 2 pp Leg. AK. Przeżyliśmy to (ci, co przeżyli) bardzo intensywnie, w krótkim czasie. Postaram się przedstawić zapamiętane przeżycia rekonstruując zdarzenia dzień po dniu, od dnia koncentracji batalionu po dzień bitwy pod Wesołówką – Pielaszowem.
WTOREK, 5 lipca, dzień wymarszu z Sandomierza
W tym dniu kapitan „Swojak” wydał rozkaz o koncentracji I batalionu 2.pp Leg. AK. Zbiórkę wyznaczono mojemu plutonowi na wtorek wieczór w Kobiernikach. Każdy miał się tam stawić samodzielnie. Późnym popołudniem ruszyłem w drogę. Dzisiaj podziwiam rodziców, że przy pożegnaniu zachowali spokój, chociaż wiedziałem, jak silnie przeżywali rozstanie i niepewną perspektywę mego losu, jak wszystkich, którzy wyruszali w pole. Wstąpiłem po drodze do Stefana Jesipowicza, gdzie jego mama zaopatrzyła nas w opatrunki osobiste z magazynu placówki sandomierskiej AK. Przed zmrokiem wyruszyliśmy ze Stefanem we dwóch szosą opatowską, która była akurat wolna od wycofujących się wojsk niemieckich. Jechała jakaś furka. Zatrzymaliśmy ją, żeby nas kawałek podwiozła. Byliśmy bardzo pewni siebie. W wąwozie w Kobiernikach powoli zbierali się chłopcy
z naszego plutonu. Wielu nie znałem, innych znałem, ale nie miałem świadomości, że jesteśmy w tym samym plutonie. Czekaliśmy na naszego dowódcę, Kazimierza Lipińskiego „Klona”. Był to nad wyraz miły człowiek, bardzo opiekuńczy w stosunku do nas, młodych. Nie podnosił głosu, wyrozumiały dla różnych naszych słabości i niedouczenia, ale równocześnie wymagający. Stefan pisze w swoich wspomnieniach, że przed wymarszem odbyła się odprawa w majątku Żurawica, gdzie wydano nam broń. Tego nie pamiętam. Wydaje mi się, że odprawa i wydanie broni odbyło się w wąwozie w Kobiernikach.
W całkowitej ciemności uformowaliśmy kolumnę marszową i grupkami przeskoczyliśmy szosę opatowską, na jej północną stronę. Stamtąd już w szyku marszowym ruszyliśmy bez przeszkód w kierunku Pęczyn, do miejsca właściwej koncentracji batalionu. W Pęczynach zatrzymaliśmy się nad ranem na kwaterach. Rozlokowano nas po stodołach. Byliśmy bardzo zmęczeni całodziennymi przygotowaniami do wymarszu i samym kilkunastokilometrowym marszem.
Przed snem otrzymaliśmy kolację (należałoby powiedzieć raczej: wczesne śniadanie, bo to było nad ranem), na którą składała się gruba pajda chleba i pół menażki jajecznicy. Były jakieś kłopoty z kuchnią, więc kolację tę otrzymaliśmy po dłuższym czekaniu a na dodatek jajecznicę w większości niedosmażoną, z grubo pokrojonymi kawałami tłustego boczku. Mój organizm nie znosi tłuszczu zwierzęcego. Zawsze musiałem go oddzielać od czystego mięsa. Tym razem zjadłem, bo byłem głodny, ale skutek był fatalny. Dostałem ostrej biegunki, która zmusiła mnie do częstego wstawania, nie mówiąc o złym samopoczuciu. Po tej jajecznicy dano nam nawet herbatę, ale była letnia i podejrzewam – niedogotowana. To także przyczyniło się do złego stanu zdrowia. Wstyd mi było przyznać się do dolegliwości. Wszyscy dobrze się czuli, tylko ja miałem sensacje żołądkowe. Ukrywałem, jak mogłem moje kłopoty. Nie miałem przy sobie żadnych środków, którymi mógłbym sobie pomóc.
ŚRODA, 26 lipca
Po przebudzeniu z krótkiego snu dostaliśmy śniadanie, ale ja nie mogłem patrzeć na jedzenie. Do Pęczyn przybyło w nocy jeszcze wiele oddziałów z różnych placówek AK. Właściwie cała wieś była zajęta przez wojsko AK. Wokół wsi rozstawiono warty. Na jeden z posterunków wyznaczono Stefana Jesipowicza. Zdarzył się wówczas incydent, który przypuszczam, miał znaczenie dla dalszych losów naszej grupy. W pewnym momencie Stefan spostrzegł, że drogą zbliża się motocykl z przyczepką z niemieckimi żołnierzami. Stefan nie mógł opuścić posterunku, więc żeby ostrzec kwaterujące we wsi nasze oddziały, wystrzelił na alarm. Rzeczywiście spowodował alarm i krycie się oddziałów po zabudowaniach. Dodatkowym jednak skutkiem strzału i to bardzo ważnym, było szybkie wycofanie się niemieckiego motocykla. Od tego momentu Niemcy orientowali się, że w Pęczynach coś się dzieje.
Relacje w tej sprawie są sprzeczne. W jednych mówi się o motocyklu z żołnierzami, w drugich – o samochodzie z oficerami niemieckimi. W jednych – pojazd zawrócił po strzale przed wsią, w drugich – zawrócił ze środka wsi. Ja tego nie widziałem, ale słyszałem strzał, który zaalarmował nie tylko nas, lecz także Niemców. A czy to był samochód, czy motocykl, nie wydaje mi się najważniejsze.
Rozstawiono wzmocnione posterunki, zakazując strzelać na alarm. W stodołach i w miejscach niewidocznych z drogi prowadzono ćwiczenia z bronią: rozkładanie i składanie pistoletów i karabinów oraz ich konserwację. Na pewno nie opanowaliśmy tego dotychczas w wystarczającym stopniu. Dysponowaliśmy bronią pochodzącą z różnych krajów i z różnych okresów. Były polskie karabiny, pistolety i karabin maszynowy typu „maxim”, niemieckie karabiny, pistolety krótkie i maszynowe, broń zrzutowa (karabin maszynowy – bren, pistolety krótkie, wyrzutnie pocisków przeciwpancernych – piat), jedna pepesza i marzenie każdego chłopaka – steny. Nie wszyscy broń dostali. Większe zaopatrzenie miało nastąpić po dołączeniu do naszego batalionu pododdziału z Obrazowa, który do nas nie dotarł, nie mogąc przedrzeć się przez szosę. Po południu dowództwo batalionu zdecydowało, że ze względu na bezpieczeństwo przeniesiemy przed zmrokiem nasze miejsce postoju do Daromina. Nie było to daleko, ale w kolumnie maszeruje się wolniej. Ponadto ciągnęliśmy ze sobą kilka wozów taborowych z zaopatrzeniem dla pułku. Wyznaczono mi funkcję podoficera służbowego, którą miałem pełnić do następnego dnia. Był to dla mnie wyraz uznania, że zostałem pierwszym podoficerem służbowym, ale akurat w momencie dość żałosnym. Nadal ukrywałem kłopoty żołądkowe i mordowałem się w milczeniu. Dowództwo ulokowało się w samym środku wsi, w zagrodzie, która – jak się okazało – należała do rodziców mojego kolegi z pierwszej klasy gimnazjum. Musiałem rozstawić warty, załatwić bieżące sprawy organizacyjne, wykonywać polecenia dowódcy, kapitana „Swojaka”. I już, już byłem blisko wypicia gorącego naparu ziół, który przygotowywała mi mama mojego kolegi (jej zwierzyłem się z moich kłopotów), gdy z wysuniętej placówki wartowniczej przybiegł zdyszany goniec zawiadamiając, że zbliża się jakiś oddział. Pobiegłem więc do tej placówki i przybyłem akurat w momencie, gdy padły komendy z naszej strony: „stój! – hasło!” oraz z ich strony: „padnij!”. Poprosiłem do siebie dowódcę oddziału, jak się okazało – Batalionów Chłopskich. Znał hasło. Zaprosiłem go do dowódcy naszego batalionu na rozmowę. Mieli informacje o ruchach Niemców. Ja w międzyczasie wypiłem moje ziółka. Przemarsz oddziałów BCh powtórzył się jeszcze raz. Niewiele mogłem pospać tej nocy. Do moich czynności należały zmiany wart i czuwanie nad bezpieczeństwem batalionu. Mimo zmęczenia rano poczułem się zupełnie dobrze. Ziółka zadziałały.
CZWARTEK, 27 lipca
Kapitan „Swojak”, dowódca batalionu uznał, że pozostawanie w Darominie położonym wzdłuż przelotowej drogi, na wzniesieniu, naraża batalion na dekonspirację. Postanowił więc przenieść nas do Pielaszowa-Kolonii. Były to cztery zagrody położone z boku właściwej wsi Pielaszów, wciśnięte w zakole skarpy doliny rzeki Opatówki. Wzdłuż domów biegła wprawdzie droga polna do Wesołówki, ale mało ją używano, gdyż były inne, wygodniejsze drogi. Przeniesienie nastąpiło w ciągu dnia. Z Sandomierza dołączyły do nas dwie zarekwirowane ciężarówki. Jedna pełna jaj i masła, druga – skór na buty. Miało to być zaopatrzenie dla głównych sił naszego zgrupowania, do których zmierzaliśmy. Batalion urósł do około 180 ludzi, z czego broń posiadało nie więcej niż jedna czwarta żołnierzy. Mnie przydzielono pistolet zrzutowy Liama produkcji hiszpańskiej, kaliber 9 milimetrów. Zdobycie broni stało się jednym z pierwszych zadań, jakie stały przed naszym batalionem.
W tym dniu, jako podoficer służbowy, chwilami uczestniczyłem w spotkaniu dowództwa z gośćmi, którzy do nas przyjechali. Była to kobieta w długiej pelerynie i dwóch mężczyzn. Nie znam ich nazwisk, stopni, ani funkcji służbowych. Usłyszałem wówczas jak mówili, że w całym kraju realizowana jest akcja „Burza”, która w Warszawie rozwinie się w powstanie, mające na celu opanowanie miasta. Akcja „Burza” miała wiązać walką wojska niemieckie na zapleczu frontu, zademonstrować siły polskiego podziemia. Nie sposób, żeby tego nie uznała wkraczająca Armia Czerwona.
Późnym popołudniem przybył z miejscowej placówki BCh łącznik z wiadomością, że we wsi Łopata zakwaterowuje się jakiś oddział niemiecki, który prowadzi ze sobą wozy taborowe, być może z bronią. Szybko zapadła decyzja, żeby w nocnym ataku zdobyć jak najwięcej broni i wzmocnić nią wyposażenie naszego batalionu. Ogłoszono, że formuje się oddział z ochotników do ataku na Łopatę. Byłem jednym z nich. Oddziałem dowodził porucznik Zieliński. Wyruszyliśmy wieczorem. Do Łopaty mieliśmy około 4 kilometry. Oddział liczył ponad 20 ludzi uzbrojonych w karabiny i pistolety maszynowe. Na tę akcję dostałem karabin. Przed wsią stały w niewielkim oddaleniu dwie zagrody. Zbliżając się do wsi dostaliśmy wiadomość, że wieczorem zakwaterował we wsi dodatkowo oddział wozów pancernych. To trochę zmieniało sytuację. Dowódca postanowił jednak zaatakować dwie skrajne zagrody, w których również byli Niemcy. Dwie grupy żołnierzy postawiono na ubezpieczeniu. Znalazłem się w ich składzie. Zapadliśmy w rowach po obydwu stronach drogi. Do budynków mieszkalnych i stodół ruszyła reszta oddziału. Po chwili słychać było jakiś zduszony harmider. „Oh, mein Gott!” „O, la boga!” Te okrzyki nie były głośne, alewidać na tyle donośne, że ściągnęły wartownika, który pełnił służbę chodząc wzdłuż drogi. Myślę, że nie chciał ryzykować, więc krzyknął na całe gardło „wer da?” i wystrzelił. Powtórzył tak kilka razy. Odpowiedzieliśmy mu strzałami, więc zrobił się hałas. Nie starano się już zachowywać ciszy. Zabrano, co się dało i nie czekając na zaalarmowanych żołnierzy niemieckich, biegiem wycofywaliśmy się na jak największą odległość od Łopat. Po północy wróciliśmy na kwatery w Pielaszowie. Okazało się wówczas, że zdobycz była niewielka. Kilka karabinów, pistolet maszynowy, trochę granatów i amunicji, jakiś Pancerfaust. Byliśmy straszliwie zmęczeni, spaliśmy więc dłużej niż wszyscy zbudzeni ranną pobudką. Błąkały mi się po głowie pytania i wątpliwości co do przeprowadzonej w nocy akcji.
PIĄTEK, 28 lipca
Przybyło kilka oddziałów AK z Sandomierza i okolicy. Dołączył także oddział Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ) z Sandomierza, który w ostatniej chwili podporządkował się Armii Krajowej. Pojawił się umundurowany oddział porządkowej „służby specjalnej” z naszywkami SS na furażerkach. Miałem złe skojarzenia. Do naszego batalionu przyszła także z Sandomierza kilkuosobowa grupa łączniczek. Przeważająca większość osób, które w tych dwu dniach uzupełniły skład batalionu do liczby około 180 żołnierzy – nie posiadała broni.
Od rana trwały zajęcia szkoleniowe z bronią, w oddziałach, które tę broń posiadały, w atmosferze narastającego napięcia. W mojej drużynie wielokrotnie rozkładaliśmy brena na części. Utkwiły mi w pamięci niektóre cechy tej broni, jej lekkość, prostota konstrukcyjna i możliwość zmiany szybkości ognia (szybki-wolny). To ostatnie wymagało jednak zdjęcia lufy jednym ruchem i przestawienia drobnego elementu na pożądaną szybkość strzelania a następnie złożenia karabinu. Miało się to okazać wkrótce fatalne w ogniu walki.
W innej grupie ćwiczono strzelanie z piata. Atrakcją był niezamierzony wystrzał z tej broni. Na szczęście pocisk skierowany był w pobliską kępę drzew.
W tym dniu przybył łącznik od dowódcy pułku z rozkazem odwołującym przygotowania do ataku na Sandomierz i w związku z tym poleceniem jak najszybszego dołączenia batalionu do głównych sił pułku, skoncentrowanych w rejonie Klimontowa. Oznaczało to konieczność przebicia się batalionu przez szosę opatowską, przez niemal nieprzerwany potok cofających się tą szosą wojsk niemieckich, zorganizowanych i dobrze uzbrojonych.
SOBOTA, 29 lipca
W związku z rozkazem dowódcy pułku przed południem i po południu odbyły się narady sztabu batalionu. Dochodziło do nas, że narady były burzliwe, że były duże różnice zdań wśród jej uczestników, co do dalszego postępowania batalionu. Mieliśmy świadomość, że Niemcy o nas wiedzą, że zaciska się pętla wokół nas. Rozesłane zostały patrole w kilku kierunkach, aby zbadać możliwości bezpiecznego przeprowadzenia batalionu do głównych sił pułku.
Po południu miał miejsce groźny incydent. Przez Dobrocice przejeżdżał samochód z oficerami niemieckimi poprzedzany w znacznej odległości przez dwóch feldżandarmów na koniach. Samochód utknął w błocie. Działo się to naprzeciw zagród, w których byliśmy zakwaterowani, po drugiej stronie dość szerokiej dolinki rzeki Opatówki. Myślę, że nasze kwatery były oddalone od tego zdarzenia ponad trzysta metrów. Po pewnym wahaniu dowództwo zdecydowało się na zaatakowanie załogi samochodu. Mam w pamięci początkową scenę akcji: oddział pod dowództwem „Bruna” posuwał się biegiem wzdłuż rowu obrośniętego drzewami i krzewami, które dawały osłonę biegnącym w kierunku drogi prowadzącej z Dobrocic do Międzygórza. Dalszej akcji nie widziałem. Wywiązała się krótka walka, słychać było pojedyncze strzały i serie z broni maszynowej. Z relacji uczestnikówwiem, że feldżandarmi wcześniej zacięli konie i zdołali uciec, zaś znajdujący się w samochodzie (czy koło samochodu) oficerowie zginęli od naszego ognia. Zabrano dokumenty, które wieźli ze sobą. Zepchnięto samochód w krzaki. Wśród zdobytych dokumentów była mapa, na której zaznaczono wsie, gdzie kwaterowały (lub miały kwaterować) oddziały niemieckie. Wynikało z niej, że jesteśmy otoczeni, że nie mamy możliwości niepostrzeżonego przemieszczenia się z Pielaszowa w kierunku Klimontowa.
Dowództwo zdawało sobie sprawę, że ta akcja nie przejdzie bez echa. Zarządzono więc, żeby z nastaniem mroku wszystkie oddziały bez broni wróciły do macierzystych miejscowości. Łączniczki uprosiły, że pójdą do domu następnego dnia, w niedzielę, po mszy. Mimo obawy, że Niemcy mogą nas zaraz zaatakować, ciągle miano nadzieję, że to nie nastąpi, że uda nam się przemknąć na drugą stronę szosy, do głównych sił pułku.
Wieczorem wszyscy zostali zgromadzeni w dwóch zagrodach, w pełnej gotowości bojowej. Powracający z rozpoznania (nie wszyscy wrócili) przynosili złe wieści: wszystkie drogi i zabudowania wokół Pielaszowa były zajęte lub obstawione przez Niemców. Rozprowadzając czujki sam słuchałem zduszonych rozmów Niemców, którzy zajmowali pozycje naprzeciw naszych stanowisk. Całą noc siedzieliśmy w pogotowiu. Nie pamiętam, żeby ktoś spał.
NIEDZIELA, 30 lipca – BÓJ POD PIELASZOWEM
Nad ranem doniesiono nam, że można przejść (przejechać) przez Wesołówkę. Jak wspomniałem wcześniej kolonię Pielaszów łączyła z Wesołówką droga biegnąca łukiem pod skarpą. To nie było daleko, może kilometr, może trochę więcej. Szliśmy nią jednak dość długo, bo hamowały nas wozy taborowe (zabrane w części, część pozostała w Pielaszowie) wolno poruszające się po polnej, mało uczęszczanej drodze.
O wschodzie słońca dobrnęliśmy do Wesołówki. Dowódca postanowił dać wytchnienie zmęczonym żołnierzom. Obawiał się przemarszu naszego batalionu w biały dzień przez kilka wsi, w których mogli kwaterować Niemcy. Zaczęto rozlokowywać nas po stodołach. Mojej drużynie przypadło miejsce w pierwszej z brzegu stodole. Złożyłem swoje skromne rzeczy przy tylnych lekko uchylonych wierzejach. Zdjąłem pas i zacząłem rozpinać kurtkę, gdy padły pierwsze strzały na wysokiej skarpie. Pospiesznie zgarnialiśmy dobytek i wysypaliśmy się na drogę przebiegającą przez wieś. Wieś rozlokowana była wzdłuż skarpy, po jednej stronie drogi. Po drugiej stronie rozciągały się łąki odgrodzone od drogi opłotkiem zbudowanym z prostych drągów.
Tam na górze, na skarpie, w pewnym oddaleniu od zabudowy, wśród wysokich łanów nie skoszonego jeszcze zboża trwała wymiana ognia między Niemcami a naszymi oddziałami. Wyraźnie rozróżniało się pojedyncze strzały karabinowe, szczekot niemieckich peemów, basowy głos naszego karabinu maszynowego i powolne bach, bach brena. Powolne właśnie, gdyż w gorączce natarcia niemieckiego nikt nie miał głowy, żeby zdejmować lufę brena i przestawiać regulator szybkości strzelania na szybki ogień. To rezultat niedopatrzenia podczas szkolenia, żeby przygotować broń do walki nastawioną na szybki, czyli normalny (dla karabinu maszynowego) ogień. W końcu nasze karabiny maszynowe zamilkły. Opowiadano mi później, że ckm się zaciął, a bren1 stał się bezużyteczny.
Pamiętam, jak na pomoc walczącym wdrapywał się po skarpie jeden z oddziałów. Miałem ochotę pójść z nimi, gdyż tam coś się działo, ale moja drużyna nie miała rozkazu. Pozostałem więc z wielu innymi na drodze biegnącej wzdłuż wsi. Nie było wiadomo, co kto ma robić. Pojawił się na bryczce kapitan „Swojak” i wydał rozkaz łamania opłotków postawionych wzdłuż łąki, mających chronić bydło pasące się na łące. Powalenie ogrodzeń miało ułatwić wycofywanie się oddziałów. Nie pamiętam rozkazów dotyczących organizacji działań bojowych. Kapitan pojechał bryczką w kierunku Słubuszowic, łączniczki i kilku żołnierzy zajęło się płotami. Nikt nami właściwie nie dowodził. Pojedynczy żołnierze rzucili się na przełaj przez łąkę w kierunku rzeczki Opatówki i wsi Międzygórz. Wkrótce pojawiły się większe grupy żołnierzy wycofujących się ze skarpy. Chciałem dołączyć się do jakiegoś walczącego oddziału, a równocześnie widząc brak jednolitego dowodzenia i panikę, nie chciałem w bałaganie, przypadkowo, stracić życia. Przyłączyłem się do ostatniej, jak oceniłem, grupy żołnierzy wycofujących się ze skarpy. Dźwigali brena, przeklinając niesprawną broń. Grupa liczyła chyba 5 osób. Razem wycofywaliśmy się drogą wysadzoną wierzbami w kierunku wsi Międzygórz. Przekroczyliśmy mostek na Opatówce, przebiegliśmy jeszcze kawałek drogi. Skończyły się wierzby. Przed nami droga prowadziła nieco pod górę, przez zupełnie otwartą przestrzeń. Mimo woli przycupnęliśmy w rowie, żeby rozejrzeć się, gdzie są Niemcy, którędy można się dalej wycofywać. Stwierdziliśmy, że najlepiej uciekać nie na Międzygórz, gdyż był to kierunek najmniej osłonięty i najbardziej ostrzeliwany, lecz biegnąc prostopadle do tego kierunku, wzdłuż Opatówki. Osłonę mogły dać rosnące wzdłuż rzeki wierzby i krzewy oraz podwyższone brzegi dolinki, w której płynęła Opatówka.
Decyzje podejmowane podczas wycofywania się nie były wynikiem dyskusji między nami, lecz odruchowych skinień głowy, jakichś pojedynczych słów, porozumienia bez słów, być może także rozkazu dowodzącego oddziałem, którego nie znałem, bowiem wszyscy spotkali się dopiero przed dwoma dniami.
Po serii z niemieckiej broni maszynowej, która przeszła nad naszymi głowami, pierwszy poderwał się z rowu ktoś z prawej strony i skoczył na brzeg Opatówki, płynącej w tym miejscu jakby w zagłębieniu, przecinając podwyższony teren. Po następnej serii zrobiłem to samo i osłonięty podwyższonymi brzegami zacząłem biec w przeciwnym niż poprzednik kierunku, w górę rzeki, na Słabuszowice. W ręku trzymałem pistolet, w magazynku miałem 6 naboi, bez żadnego zapasu. W pewnym momencie brzeg od strony wsi Wesołówka obniżył się. Zobaczyłem w niewielkiej odległości ode mnie trzech feldżandarmów z charakterystycznymi blachami na piersiach, z podwiniętymi rękawami mundurów. Szli wolniutko łąką od Wesołówki w kierunku Opatówki, odlegli od siebie po około 10 metrów. Kroczyli powoli podnosząc od czasu do czasu broń i oddając pojedyncze strzały. Odruchowo zatrzymałem się za pniem wierzby. Zdałem sobie jednak sprawę, że ja z moim pistoletem niewiele mogę zrobić, a oni nieuchronnie są coraz bliżej. Spostrzegłem, że jeden z feldżandarmów przyklęka i podnosi karabin do strzału, najwyraźniej w moim kierunku. Postanowiłem biec dalej. Minąłem jeszcze ze trzy wierzby i poczułem lekkie uderzenie w lewe udo. Sięgnąłem w biegu ręką i zobaczyłem na palcach krew. Dostałem, ale biegnę, więc kość cała. Nie wiem, jak długo trwał bieg, zacząłem tracić oddech, w płucach palił ogień. Wydawało mi się, że jestem już niedaleko od młyna w Słabuszowicach, ale to był koniec moich sił. Dalej biec nie mogłem. Musiałem się zaraz ukryć. W tym miejscu Opatówka znowu płynęła w zagłębieniu, a jej brzegi porastały gęste zarośla zwisające malowniczo nad wodą. Ta sytuacja skojarzyła mi się ze Skrzetuskim, przedzierającym się przez wodę pod Zbarażem. Skoczyłem w wodę, wlazłem pod spływające nad nią gałęzie krzaka. Woda była mętna od niesionego przez nią pyłu lessowego wypłukanego z pól przez niedawny deszcz. To mnie chyba uratowało. Woda była nieprzejrzysta. Gdy usłyszałem Niemców w pobliżu, chowałem głowę pod wodę, wychylając co pewien czas usta na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza. Nie było trzcin, które umożliwiłyby, jak Skrzetuskiemu, oddychanie pod wodą. Niemcy przekroczyli rzekę blisko mnie, słyszałem ich głosy i chlupot wody. Słyszałem pojedyncze strzały. To było dobijanie rannych rozsianych na polach w Międzygórzu. Słyszałem komendy niemieckie wydawane trzema różnymi głosami i trzy różne tony gwizdków. Domyślałem się, że to na zakończenie akcji i że brały w niej udział trzy jednostki (myślę, że niezbyt duże).
Odczekałem jeszcze jakiś czas, zanim odważyłem się ruszyć z miejsca i wyjść na brzeg. Spojrzałem na zegarek. Była 745. Zegarek stał. Pomyślałem, że wskazywał godzinę zanurzenia w wodzie. A więc bitwa trwała jednak ponad dwie godziny. Ukryłem pistolet na dnie torby i próbowałem wyjść. Okazało się, że moja lewa noga nie funkcjonuje. Dopóki biegłem pędzony strachem, nie czułem w nodze żadnych oporów. Nie bolała i poruszała się znakomicie. A teraz po prostu nie ma jej. Wygrzebałem się ostrożnie na brzeg, wyciągnąłem z torby przemoczony opatrunek i po zsunięciu spodni obwiązałem udo. Zobaczyłem wtedy, że rana jest spora, poszarpana, wielkości dłoni, ze stosunkowo małym wlotem znajdującym się obok. Czyżby dum-dum? Myślałem, że w tej wojnie Niemcy takiej amunicji nie stosują. Dobrze, że nie dostałem w kość udową. Wychyliłem ostrożnie głowę ponad zboże. Zobaczyłem po lewej stronie młyn w odległości może dwustu metrów i stojących przed nim trzech młynarzy, po prawej – jakby wymarłą wieś Wesołówkę, a dalej w prawo – cztery słupy dymu idące w niebo ponad wzniesieniem skarpy, w miejscu które odpowiadało położeniu kolonii Pielaszów, gdzie stacjonowaliśmy jeszcze przed paru godzinami. To był odwet Niemców za kwaterowanie oddziałów AK. Upewniwszy się, że Niemców nie ma w zasięgu wzroku, pomachałem ręką młynarzom. Spostrzegli mnie. Jeden poszedł do młyna, dwóch zaś chyłkiem pobiegło wzdłuż łanów zboża do mnie. Kiedy znaleźli się przy mnie, pierwsze ich pytanie brzmiało: czy mam broń? Skłamałem, że wrzuciłem ją do Opatówki. Potem dopiero nastąpiła wzajemna prezentacja: oni, że są członkami Batalionów Chłopskich, ja podałem swój pseudonim. Nie mogłem wstać, więc wzięli mnie na ręce robiąc tak zwany koszyczek. Biegiem zanieśli mnie do młyna, gdzie przygotowywany był już wóz wymoszczony słomą. Bez chwili zwłoki, zacinając batem konie, zawieźli mnie tym wozem do dworu w Słabuszowicach.
Majątkiem Słabuszowice administrowali wówczas państwo Podhorscy, którzy byli częstymi gośćmi Jesipowiczów. Dwór był przygotowany na udzielanie pierwszej pomocy tym, co się z bitwy uratowali. Tak więc rozebrano mnie tam do golasa z mojego mokrego ubrania, obmyto i założono prawidłowo czysty opatrunek. Dostałem jakieś suche ubranie. Nakarmiono mnie obfitym śniadaniem. To wszystko robiły dwie ładne panny (jedną, siostrę pana Podhorskiego albo jego żony, znałem z wizyt u Jesipowiczów) przeszkolone w udzielaniu pierwszej pomocy. Bardzo czułem się skrępowany. Nie minęło pół godziny jak posadzono mnie na linijkę i co koń wyskoczy zawieziono do dworu w Malicach. Ten pośpiech młynarzy i opiekunów w Słabuszowicach był uzasadniony, gdyż Niemcy nie dali za wygraną i przeczesywali w okolicy Wesołówki zagrody we wsiach, dwory i różne obiekty, a także lasy, krzewy i brzegi Opatówki w poszukiwaniu rannych partyzantów.
Malice, Kroblice
W Malicach postanowiono mnie ukryć. Zostałem ulokowany w narożnym pokoju, dostępnym jedynie przez duży pokój zajmowany przez państwa Sztaudyngerów (fraszkopisarza z żoną i małą córką). Byli wysiedleni przez Niemców z poznańskiego i przygarnięci przez dwór w Malicach.
Po latach przeczytałem dwuwiersz Sztaudyngera odbiegający charakterem od większości jego fraszek, a jakoś bliski moim wspomnieniom o poecie, jakby był pisany do mnie:
„Łatwiej się zrastają blizny,
Gdyś je poniósł dla ojczyzny.”
Wejście do mojego pokoju zastawione było wielką szafą, którą za każdym razem odsuwano, kiedy miał ktoś do mnie wejść. Znalazłem się w wygodnym łóżku, pod troskliwą opieką Sztaudyngerów i pana domu administrującego majątkiem Malice, krewnego państwa Podhorskich. Koło południa przywieziono do mnie lekarza, który zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy i zmienił opatrunek. Następnego dnia odszukała mnie Halina Domagalanka, która była jedną z łączniczek pozostałych w oddziale na niedzielę. Udało jej się wyjść cało dzięki ukryciu w lesie międzygórskim. Uświadomiła mnie o rozmiarach klęski, nie w pełni zresztą wówczas rozeznanych. Wielu było zabitych, a niewielu rannych, gdyż Niemcy odnalezionych rannych dobijali. Halina nie tylko chciała mnie odszukać, ale dostała także rozkaz zabrania ode mnie broni, jeśli ją zachowałem, żeby przekazać ją kapitanowi „Swojakowi”. Podobno stracił w bitwie swoją. Broń przekazałem.
Nie pamiętam, jak długo leżałem w tym pokoju, czy to były dwa, czy więcej dni. Armia Czerwona przeprawiła się przez Wisłę w Sandomierzu oraz pod Baranowem i ostro nacierała na Niemców, natrafiając na ich stopniowo tężejący opór. Udało się Rosjanom utworzyć przyczółek od Sandomierza do Baranowa, o głębokości około 20 kilometrów. Niemcy za wszelką cenę chcieli zlikwidować przyczółek i utrzymać front na linii Wisły, rzucili więc do walki dość silne odwody wzmocnione bronią pancerną. Rosjanie natomiast mimo wyczerpania kilkusetkilometrową ofensywą bronili osiągniętej na przyczółku linii frontu, jako podstawy wyjściowej następnej ofensywy. Tak więc niespodziewanie znaleźliśmy się w ogniu zaciętych walk i stabilizacji linii frontu, na której właśnie znajdowały się Malice. Drugiego (a może trzeciego) dnia pobytu w Malicach, przed południem rozgorzały walki w pobliżu dworu. Za oknem pokoju, w którym leżałem wybuchło kilka pocisków, nie czyniąc zresztą większej szkody. Niezwłocznie podjęto ewakuację dworu. Sztaudyngerowie wyjechali, a mnie przeniesiono do jednej z dwu piwnic tunelowych wybudowanych pod skarpą, nieopodal dworu, w lessowym gruncie. Piwnice miały po kilkanaście metrów długości i były przeznaczone na przechowalnie owoców. Było tam sucho i chłodno. Cały czas niemal towarzyszył mi administrator Malic. (Wstydzę się, że zapomniałem jego nazwiska, gdyż wiele mu zawdzięczam) w piwnicach schroniły się rodziny ze dworu i ze wsi. Pamiętam, że wieczorem zatrzymało się przed piwnicami niemieckie auto pancerne. Załogę auta stanowili Austriacy. Przejrzeli pobieżnie piwnice, przyjęli do wiadomości, że zostałem przypadkowo ranny i wdali się w pogawędkę z moim opiekunem, który dość dobrze mówił po niemiecku. Narzekali na wojnę, nie ukrywali strachu przed Rosjanami. To byli ostatni żołnierze niemieccy, jakich widziałem w tej wojnie.
Wkrótce potem pojawili się przed piwnicą Rosjanie. Znowu przegląd, kto znajduje się w piwnicy. Bez komentarza przyjęli informację, że jestem ranny, poprosili o papierosy i pobiegli dalej. Żołnierze Armii Czerwonej nie wyglądali na zwycięzców, w swoich zatłuszczonych drelichach, z woreczkami na plecach (woreczkami, a nie plecakami), wyraźnie zmęczeni i ubrudzeni. Uciekający przed nimi Niemcy zachowywali swoistą elegancję. Potem pojawili się następni żołnierze rosyjscy, nasiliła się strzelanina, jakieś biegania przed wrotami prowadzącymi do piwnicy. Nad ranem przyszli znowu komunikując zebranym tam ludziom, że piwnice znajdują się w pierwszej linii walk, że Niemcy kontratakują i że cywile muszą natychmiast się stąd wynieść. Mnie przeniesiono wtedy do innej piwnicy, w ogrodzie. Była to podręczna piwniczka do składania zebranych owoców. Piwniczka miała ze trzy metry długości, była do połowy zagłębiona w ziemi. Przykrywał ją murowany strop kolebkowy i warstwa ziemi. Wchodziło się od czoła po kilku schodkach w dół. Pośrodku był drewniany wywietrznik. Po obu stronach piwniczki stały półki na owoce. Zostałem położony na najwyższej półce. Wraz ze mną schronił się w piwniczce mój opiekun oraz kilka (początkowo nawet kilkanaście) osób. W ciągu dnia szalały nad naszymi głowamiwalki. Z dochodzących wiadomości wynikało, że dwór został całkowicie zniszczony, że płonęły dworskie stodoły i obory. Dochodził do nas ryk palącego się bydła i kwik świń. W krótkich przerwach między jednym, a drugim ostrzałem artyleryjskim prowadzonym przez Niemców niektórzy wyskakiwali z piwniczki, żeby zdobyć coś do jedzenia. Wszystkim dzielili się ze mną. Nie mogłem uskarżać się na głód. Ostrzał prowadzony przez Niemców nie ustawał. Kilkakrotnie pociski uderzyły w sklepienie piwniczki nie robiąc jej większych szkód. Został tylko całkowicie zniszczony drewniany wywietrznik. Czasem zjawiał się w naszej piwniczce jakiś żołnierz, żeby zapalić lub coś zjeść. Żołnierze byli wyraźnie podenerwowani kontrofensywą Niemców. Straszyli siebie i nas, że Niemcy wprowadzili do walki ich najgroźniejsze czołgi, Tygrysy i Pantery. Rzadko odbywały się naloty samolotów niemieckich. Tak trwało jeden, albo dwa dni. Piwniczka wyludniała się. Pozostałem ja z moim opiekunem i jeszcze może ze trzy osoby. Któregoś dnia, po południu pojawiło się NKWD działające w Armii Czerwonej. Szukali „szpionów” i ukrytych radiostacji. Twierdzili, że ogniem niemieckim kieruje ktoś ukryty, pozostawiony przez Niemców, gdyż ostrzał jest zbyt celny, zbyt skuteczny. Wypytywali mnie, kto ja jestem, gdzie i kiedy byłem raniony. Przygotowany byłem na takie odpowiedzi. Nie miałem zamiaru mówić prawdy. Powiedziałem, że jestem cywilem aresztowanym w łapance ulicznej przez gestapo w Sandomierzu, przed wkroczeniem Rosjan, że uciekłem z transportu, podczas ucieczki Niemcy zranili mnie. Rzeczywiście były takie aresztowania w Sandomierzu w ostatnich dniach. Wersję tę powtarzałem potem przy każdym przepytywaniu. Kazali cywilom wynieść się z piwniczki. Ponieważ ja nie mogłem się samodzielnie ruszać, powiedzieli, że wywiozą mnie w nocy. Mój opiekun postanowił trwać ze mną cały czas. Zapadł zmrok i byliśmy sami. Przyszedł do nas młody żołnierz, który już wcześniej zachodził do piwniczki. Miał osiemnaście lat. Rozgadał się. Był głodny. Twierdził, że podczas całej ofensywy dostarczana jest do pierwszej linii broń i amunicja. Zabierani są ranni. Jedzenie dostają od czasu do czasu. Żołnierz w ataku sam musi dbać o siebie. Jeśli skończą się żelazne racje żywnościowe, jakie żołnierz ma ze sobą, starają się zdobyć jedzenie od ludzi, zwłaszcza na wsiach. Opowiadał o swoim domu, o matce, ojcu, który też był na froncie, o braciach i siostrach. Mówił po rosyjsku, wielu fragmentów tych opowiadań nie rozumiałem, niektórych domyślałem się. Jego opowiadania były bardzo ciepłe i przeplatane kilka razy chęcią zmiany bandaży na mojej nodze i gotowością założenia jego opatrunku osobistego, który chciał natychmiast rozpieczętować. Broniłem się jak mogłem, gdyż nie byłem pewien czy był aseptycznie zapakowany. A poza tym warunki, w jakich byłoby to robione, były na pewno dalekie od higienicznych. Inna rzecz, że w mojej ranie pojawiła się ropa, która zaczęła cuchnąć.
6.sierpnia (data ta może nie być ścisła, gdyż wykalkulowałem ją na podstawie zdarzeń wcześniejszych i późniejszych), późnym wieczorem zapowiedziano, że wkrótce nas zabiorą. Mnie zawiozą do szpitala polowego, zaś mój opiekun może jechać, gdzie zechce. Niedługo potem podjechał wóz zaprzężony w parę koni, na którym załadowana była zabita świnia, wypełniająca ten wóz wzdłuż i wszerz, po brzegi. Położono mnie na niej w poprzek wozu. Obok mnie, też w poprzek, ułożono jeszcze żołnierza rannego odłamkiem granatu w kość piszczelową. To musiało być bardzo bolesne. Mój sąsiad cały czas jęczał i głośno lamentował. Jechaliśmy powoli. Noc piękna, gwiaździsta. W pewnym oddaleniu dyszał front, co chwilę rozświetlany seriami wystrzałów artyleryjskich i dudniący wybuchami. W wielu miejscach perełki świetlnych pocisków tworzyły ruchome girlandy świateł. Gdzieś w dali paliły się stogi świeżo zżętego zboża i jakieś budowle. Dymy podświetlane wybuchami dodawały grozy i tajemniczości. Ten obraz wypełniał cały horyzont po brzegi. Nie zapomnę go nigdy. Było w nim coś strasznego, wyzwolenie jakichś ciemnych potęg i coś zarazem monumentalnego.
Przywieziono nas do jakiegoś domu na skraju lasu. Powiedziano, że ja i mój opiekun możemy tu spać do rana. Rano pojedziemy dalej. Pokój był dość przyzwoicie urządzony, ale bez śladu łóżek, czy bodaj chodnika na podłodze. Nie pamiętam, jak spędziliśmy tę noc. Było zimno i nie było się czym okryć. Jakoś przedrzemaliśmy. Nad ranem ponownie ułożono mnie i rannego Rosjanina na zabitej świni i pojechaliśmy dalej. Szosę Sandomierz-Opatów przekroczyliśmy w rejonie Kurowa. Przedtem byłem świadkiem ataku rakietowego katiuszy. W pewnej chwili na skraj lasu podjechała okryta plandeką ciężarówka. Zatrzymała się pod lasem, w odległości 200-300 metrów od nas. Żołnierze zerwali plandekę, błyskawicznie ustawiono wyrzutnię i wystrzelono serię rakiet z towarzyszącym temu charakterystycznym gwizdem i wyciem. Samochód okryły kłęby dymu, czyniąc go na jakiś czas zupełnie niewidocznym. Kiedy dym trochę się rozwiał, samochód był już okryty plandeką i szybko odjechał. Nie minęła chwila, gdy na miejsce, gdzie przed chwilą stała ciężarówka spadła z łoskotem seria niemieckich pocisków artyleryjskich. Patrzyłem z podziwem i zazdrością na ten spektakl sprawności maszyny wojennej.
Zaraz po przekroczeniu szosy sandomierskiej podjechaliśmy do wojskowego punktu sanitarnego, który został zainstalowany w dość przyzwoitym budynku mieszkalnym, jednorodzinnym. Ułożono nas na podłodze w dużym pokoju. Pożegnałem się z moim opiekunem, któremu polecono oddalić się, gdyż jestem od tej chwili pod opieką radzieckiej, wojskowej służby sanitarnej. Mojemu rannemu sąsiadowi zrobiono zastrzyk, jak zrozumiałem, przeciwtężcowy. Siostra chciała go zrobić także i mnie, ale nie zgodziłem się, wyjaśniając, że ja otrzymałem już taki zastrzyk. Odstraszył mnie sposób dezynfekcji igieł do strzykawek. Leżały one w roztworze nadmanganianu potasu na talerzu. Może to i wystarczy, żeby uzyskać sterylność, ale w tamtym momencie budziło to moje obawy i sprzeciw. Koło południa dano nam obiad. Nie miałem żadnego garnuszka ani miski. Nie mieli też nic takiego w punkcie sanitarnym. Zaprosił mnie więc do wspólnego obiadu ze swojego garnka-menażki mój towarzysz z transportu. Otrzymał zastrzyk przeciwbólowy i odżył. Zrobił się rozmowny, żartował, inny człowiek. Dostałem łyżkę i na przemian wyciągaliśmy z garnka porcje jednodaniowej racji żywnościowej. Ach, cóż to była wówczas za zupa. Wszystko w niej było: ziemniaki, kasze, ziarna słonecznika, groch i fasola, kawałki mięsa i słoniny, smacznie przyprawione. Byliśmy bardzo zgłodniali, więc zupa wydawała nam się cudownie smaczna. Mój towarzysz niedoli był gawędziarzem, jadł powoli, z namaszczeniem i opowiadał o swoim pobycie na froncie, o pracy w kołchozie, o rodzinie. Z dumą, ale i wielkim niepokojem mówił o synu, który też był na froncie, liczył że wojna niedługo się skończy i obaj ją przeżyją. Po obiedzie podjechał samochód z rannymi żołnierzami. Była to zwykła ciężarówka z otwartą skrzynią. Opuszczono tylną klapę. Ranni, oczekujący dotychczas na transport musieli wdrapywać się samodzielnie. Leżących na noszach sanitariusze wsuwali na podłogę skrzyni samochodu. Lżej ranni obsiedli brzegi burty, tacy jak ja przycupnęli na podłodze skrzyni; ktoś mnie przedtem podsadził, żebym mógł wejść na samochód. Po południu przyjechaliśmy do szpitala polowego w Kroblicach (Krobielicach) koło Klimontowa. Szpital był rozlokowany we wszystkich zagrodach we wsi. Zajęte były przez rannych stodoły i część izb mieszkalnych. W jednym domu zorganizowano pomieszczenie zabiegowe i operacyjne. Na skraju wsi zbudowano pod namiotami łaźnię i odwszalnię. Tam właśnie zawieziono nas w pierwszej kolejności.
Po rozładowaniu ciężarówki wprowadzono nas do namiotu-hangaru, gdzie po jednej stronie stała prosta ława zbita z desek, na której polecono nam złożyć zdjęte ubrania, łącznie z bielizną. Ubrania te obsługa zabierała do parownika, gdzie w parze wodnej pod ciśnieniem doprowadzano do likwidacji wszystkich żyjących pasożytów: wszy, pcheł i innych. Wybroniłem swoje ubranie przed parowym zabiegiem i miałem rację, gdyż to cootrzymywali żołnierze, wyglądało okropnie, było zmięte i wilgotne. A ponadto nie gwarantowało pełnej dezynsekcji, gdyż część jajeczek wszy (gnid) była jeszcze żywa. Następnie każdy otrzymywał kawałek mydła i szedł na środek namiotu, gdzie na całej jego długości stały duże beczki z wodą, na przemian z zimną i gorącą. Przy beczkach ustawiono pewną ilość ławek, na których ranni mogli siadać. Ja musiałem z niej skorzystać. Niektórzy ranni pomagali sobie wzajemnie przy przejściu z ławki do beczek, przy mydleniu się i polewaniu wodą. Wody nie żałowano, była bez przerwy donoszona wiadrami. Po umyciu się należało przejść na drugą stronę namiotu, gdzie pod ścianą stała druga taka ława, jak po przeciwległej stronie. Obsługa roznosiła wyparowaną odzież. Wszyscy powoli ubierali się przedzierzgając się z nagusów w żołnierzy.
Wnętrze namiotu przedstawiało osobliwy widok. Kilkudziesięciu nagich mężczyzn z różnymi ranami, niekiedy bez kończyn lub ze zmasakrowanymi twarzami. Koło mnie znalazł się ranny, wysokie chłopisko, któremu oberwało nos. Miał w to miejsce wsadzony zwinięty w wałek bandaż. Byłoby to komiczne, gdyby nie było tragiczne. Ale on był dobrej myśli, nic sobie ze swego stanu nie robił. Dowcipkował z humorem charakterystycznym dla cwaniaków z wielkiego miasta. W pewnym momencie zapytał mnie: „A ty jak jesteś ranny?” Powiedziałem, jak mogłem, pokazałem. „Eee – skwitował – to nic takiego. Zobacz u mnie. Ja byłem dziewięć razy ranny. Dwa razy kula przeszła obok serca.” Pokazał mi przy tym wszystkie blizny. Niektóre bardzo źle wyglądające. „Za każdym razem wracałem na front. I teraz wrócę” – dodał z przechwałką. Ta rozmowa nauczyła mnie zachowania większego dystansu do własnych kłopotów. Powinienem dodać, że w łaźni nie widziałem ciężko rannych. Zostali oddzieleni od pozostałych przy wyładunku z ciężarówki. Pewnie zajęli się nimi sanitariusze.
Z łaźni zawieziono nas do chałupy, gdzie wykonywano zabiegi. Wysadzono nas przed domem, kazano siąść na ławkach i czekać. W pierwszej kolejności zabierano do środka ciężej rannych, potem lżej. Kiedy przyszła moja kolej, wpierw przeprowadzono mnie, jak wszystkich, przez kancelarię, gdzie musiałem podać nie tylko personalia, ale także okoliczności ranienia. Nadal powtarzałem wersję cywila ranionego podczas ucieczki z transportu. W kancelarii posiadali raport z jednostki frontowej, która mnie do nich przysłała, nie kwestionowali więc mojej obecności w szpitalu wojskowym i traktowali mnie na równi z żołnierzami Armii Czerwonej. Wszystko zostało zapisane w księdze. Wypisano mi również na niedużym kartoniku rodzaj karty szpitalnej, częściowo ołówkiem, częściowo atramentem niebieskim i czerwonym. Czerwonym kolorem wypisano dyspozycje lekarskie. Mam tę kartę do dzisiaj. Za kancelarią była izba, w której robiono zabiegi. Bardzo szybko i bardzo sprawnie wyczyszczono mi ranę z ropy, założono antyseptyczny opatrunek i zabandażowano. Zalecono, że następna zmiana opatrunku ma nastąpić za tydzień. Otrzymałem kartkę z dyspozycją dla kuchni wojskowej na wydawanie przez tydzień pożywienia 3 razy dziennie. Dano mi również „pałku” czyli kijek, zastępujący laskę, zachęcając do samodzielnego poruszania się przy jego pomocy. Potem załadowano mnie na samochód i zawieziono do chałupy znajdującej się nieco poza wsią, z dala od zagród zajętych dla rannych żołnierzy.
To było bardzo biedne gospodarstwo. Jego właścicielem był wdowiec, ojciec trójki małych dzieci. Najstarsze miało chyba 8 lat. Ojciec pogrążył się w rozpaczy po śmierci żony. Zupełnie się zapadł w sobie, wychudzony, zaniedbany, wyglądał jak żebrak.
W domu panowała nędza. Malusieńka chałupka kryta słomą miała jedną niewielką izbę, do której wchodziło się wprost z dworu. W izbie odbywało się wszystko: spanie, mycie, gotowanie. Było jedno łóżko, w którym spały dzieci, stół, jakieś zydle. Podłogę zastępowała gliniana polepa. Do gotowania służyła żeliwna „koza”. Przez cały czas mojego tam pobytu ani razu nie rozniecono w niej ognia. Nie było co gotować, a nie było jeszcze potrzebyogrzewania domu. Dla mnie rozesłano snopek słomy pod ścianą. Cały czas na nim spałem. Snopek był niewielki, więc też coraz mniej źdźbeł słomy było pode mną. Posiłki przynoszone z kuchni szpitalnej wystarczały dla mnie i dla dzieci, czasem także dla ojca, który był bardzo honorowy i wzbraniał się przed korzystaniem z moich racji żywnościowych.
Z oddali pomrukiwał front. Bywało, że kanonada jakby przybliżała się. Dało się to słyszeć szczególnie w nocy. Dzieci i ja spaliśmy na swoich legowiskach. Ojciec spędzał noc w tym czasie w otwartych drzwiach, siedząc na progu z łokciami opartymi na kolanach i z pięściami pod brodą. Tak nasłuchiwał odgłosów wojny, trochę drzemał i frasował się swoim wdowieństwem, nędzą i niepewną przyszłością.
Następnego dnia po zainstalowaniu się w Kroblicach zjawił się u mnie radziecki dziennikarz. Zadzwonił mi w głowie dzwonek alarmowy, żeby zwiększyć czujność. Starałem się w ogóle jak najmniej mówić. Powtórzyłem moją wersję okoliczności ranienia i prawdziwe relacje z pobytu w Malicach, a także okoliczności mojego zjawienia się w szpitalu wojskowym. Nie wiem, czy napisał jakiś artykuł na mój temat, w jakim piśmie i kiedy.
Któregoś dnia odwiedziło mnie dwóch chłopaków ze wsi. Najpierw wypytywali skąd ja się wziąłem w radzieckim szpitalu, kiedy i gdzie byłem ranny, skąd pochodzę itp. Powtórzyłem wersję z aresztowaniem, ucieczką i ranieniem. Wysłuchali, ale wyraźnie bez przekonania. Wieczorem przyszło ich kilku. Rozmowa szybko zeszła na sprawy polityczne, klęski 39.roku, przyszłości Polski i jej ustroju. Ujawnili swoją przynależność do BCh. Głównym tematem rozmów stały się sprawy ustrojowe Polski wyzwolonej. Powiedzieli mi wówczas, że ich organizacja stoi na stanowisku, iż w budowie przyszłego ustroju po wojnie punktem wyjścia powinna być konstytucja marcowa z 1921 roku. Polemizowałem z nimi, powtarzając stanowisko reprezentowane przez Armię Krajową (nie ujawniając jeszcze przynależności do niej), że należy zachować ciągłość funkcjonowania państwa polskiego, a zatem że nie można dowolnie przyjmować konstytucji, że trzeba najpierw osiągnąć niepodległość, potem demokratycznie powołać reprezentację narodu, która ustali, jaki ustrój ma być. Nie zgadzali się. Wskazywali na wady konstytucji kwietniowej z 1935 roku, na niesprawiedliwości społeczne Polski przedwrześniowej, które dotykały szczególnie boleśnie chłopów. Nieufnie słuchali o prezentowanej przeze mnie ścieżce dochodzenia do sprawiedliwego ustroju. Oświadczali wręcz, że takiej Polski nie chcą. Podobne rozmowy toczyliśmy codziennie o różnych porach dnia, najczęściej wieczorami. Zadziwiali mnie szeroką znajomością problematyki, wiedzą historyczną oraz świadomością narodową i – jakbym dziś powiedział – świadomością klasową. W wielu przypadkach czułem, że są lepsi w argumentacji i stałości przekonań ode mnie.
Niestety, rana szybko ponownie mi zaropiała. Czuć ją było na odległość. Próbowałem się poruszać przy pomocy kija w granicach obejścia. Układałem się na trawniku, w cieniu. Tam najczęściej prowadziliśmy pogawędki z moimi chłopakami.
Powrót do domu, życie na „przyczółku”
Ósmego dnia pobytu w Kroblicach dzieci wróciły rano z pustymi garnuszkami. Powiedziano im, że mój pobyt w szpitalu skończył się, Sandomierz jest wolny, mogę wracać do domu. Szybko włączyli się do sprawy chłopcy, próbując interweniować w mojej sprawie. Nic nie wskórali. Zdecydowałem się na dekonspirację. Poprosiłem ich o pomoc w przedostaniu się do Sandomierza, do domu. Oświadczyli mi, że od razu domyślali się, że jestem AK-owcem rannym w jakiejś akcji, ale ze zrozumieniem uszanowali moją wolę do zachowania konspiracji.
Od tego momentu wszystko potoczyło się błyskawicznie. Po dwóch godzinach podjechała bryczuszka, którą powoził jeden z chłopaków. Powiedział, że jedziemy do Koprzywnicy, skąd powrócę do Sandomierza. Poinformował mnie, że ich placówka w Koprzywnicy została już o mnie powiadomiona i że poinformuje ojca w Sandomierzu. To była połowa sierpnia.
Zboża zostały w większości zżęte. Teren, przez który jechaliśmy był mocno pofalowany. Widok tych zżętych pól był osobliwy, bowiem były one pocięte wyjeżdżonymi przez pojazdy wojskowe nowymi drogami gruntowymi, niezależnymi od tradycyjnej sieci dróg. Te nowe drogi powstały na zasadzie najkrótszych połączeń między punktami zainteresowań wojska. Nie przejmowano się spadkami, a nawet małymi skarpami, lub mniejszymi uskokami terenowymi, które zostały zniwelowane przez ciężki transport. Nad tymi drogami wznosiły się chmury lessowych pyłów, które w związku z piękną, słoneczną pogodą utrzymywały się w powietrzu dość długo.
W Koprzywnicy znaleźliśmy się około południa. Miejscem kontaktowym był lokal w parterowym domu, przy drodze do Sandomierza, do którego wchodziło się z narożnika, jak do sklepu. Ktoś, kto nas tam oczekiwał poinformował, że mój ojciec został już powiadomiony i że powinien niebawem się zjawić. Istotnie, po około dwu godzinach przyjechał na rowerze. Ojciec nie lubił okazywać emocji, ani uczuć, ale wiedziałem, że był wzruszony. Zajął się natychmiast zorganizowaniem dla mnie transportu. Ojciec umiał mówić po rosyjsku, wyszedł więc na drogę i dogadał się z jakimś kierowcą rosyjskim jadącym do Sandomierza, żeby mnie zabrał. Zapłatą miało być pół litra bimbru, który w tym celu ojciec przywiózł ze sobą. Ciężarówka, na którą mnie załadowano przewoziła żołnierzy i jakiś bagaż. Ojciec wracał rowerem, gdyż dla niego nie było miejsca. Samochodem jedzie się szybko, a odległość z Koprzywnicy do Sandomierza nie jest zbyt duża (około 16 km). Kierowca podwiózł mnie pod sam spichrz, a żołnierze pomogli mi zejść z samochodu. Jak to dziwnie wrócić do domu. Wokół pozorny spokój. Za sobą pozostawiłem koszmar klęski batalionu, przeżycia frontowe i szpitalne.
Kuśtykając z pomocą mojego kijaszka powoli wszedłem na ogrodzone podwórko. Pozdrowiłem siedzącego przed domem, na ławeczce sąsiada i usłyszałem w odpowiedzi: „i po co to panu było?”. Tak mnie przywitano. Z trudem wszedłem na pierwsze piętro i zastukałem do mieszkania. Czekała na mnie mama i siostra. Wielka radość. W końcu przeżyłem i najbliższe mi osoby też żyły i były zdrowe. Dom ocalał, choć stał nad Wisłą w miejscu, przez które przetoczyły się gwałtowne walki. Wprawdzie nie było w oknach ani jednej szyby, ale jeszcze było lato, no i mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, mogliśmy więc czuć się bezpieczni. Niebawem nadjechał na rowerze mój ojciec. To był 14 sierpnia, koniec mojej wojennej wędrówki do domu.
Po powrocie opadły ze mnie emocje, jakie towarzyszyły wędrówce do domu. Poczułem się wolny od bezpośredniego zagrożenia działaniami wojennymi. Ciesząc się domem, bliskimi, dowiedziałem się wówczas, że Rosjanie szturmowali przejście przez Wisłę pod Sandomierzem, wspinając się po konstrukcji zwalonych mostów, a także przepływając rzekę na łodziach i pontonach. Pozostawanie w spichrzu, który stał w pierwszej linii zabudowy miasta nad Wisłą, było zbyt niebezpieczne. Wszyscy ludzie zamieszkali w okolicy spichrza, szukali schronienia w zamku, gdyż zamek pełniący funkcje więzienia, przed wojną i podczas wojny, po odejściu Niemców był opróżniony. Z chwilą wyrzucenia Niemców z Sandomierza rodzice i siostra szybko powrócili do spichrza, aby nie rozkradziono naszego skromnego mienia. Rodzice nie mieli pełnych wiadomości o moich losach. Doszła do nich tylko informacja, że żyję. Przekazał ją syn jednego ze strażników więziennych. Nie znam go i nie wiem skąd o mnie wiedział.
Podczas pierwszych dni pobytu w domu problemem stało się leczenie mojej rany. Sprowadzony lekarz ocenił, że chociaż rana wygląda paskudnie, nie jest tak źle. Była wielkości dłoni, ciągle ropiała, a na dodatek pojawiło się tak zwane „żywe mięso”, czyli niekontrolowany rozrost tkanki mięsnej. Lekarz zalecił częste zmiany opatrunków, przykładanie rivanolu i lapisowanie strzępów tego „żywego mięsa”. Potrzebne były znaczne ilości środków opatrunkowych. Nie pamiętam, jak dowiedzieliśmy się, że akowski magazyn z farmaceutykami mieścił się w składzie aptecznym w rynku. Do niego więc udał się ojciec. Jednakże nic nie dostał, gdyż powiedziano mu, że o niczym nie wiedzą. Ojciec był dla sprzedawców w składzie aptecznym postronnym człowiekiem, który nie powinien w ogóle wiedzieć, że skład jest również magazynem AK. A tymczasem sytuacja w Sandomierzu była niejasna. Armia Krajowa nie ujawniała się, nie prowadziła też swojej działalności, a jeżeli coś robiono, to w głębokiej konspiracji. Liczyliśmy, że wszyscy w Sandomierzu orientowali się, że wróciłem ranny z działań AK w terenie i że potrzebna mi jest pomoc. To był nasz punkt widzenia, który nie trafił do przekonania strażników magazynu. Ojciec poszedł więc do mojego bezpośredniego dowódcy plutonu prosząc o pomoc. Ten szybko zadziałał. W parę godzin przyniósł nam wielkie pudło z opatrunkami i medykamentami. Podobno jego rozmowa w składzie aptecznym była dość gwałtowna, ale zakończyła się wydaniem środków opatrunkowych.
Ojciec zmieniał mi opatrunki początkowo codziennie. Później – co kilka dni. Rana zaczynała się wyraźnie goić. Coraz śmielej poruszałem się wokół domu, zacząłem także wychodzić na miasto. Niestety nie mogłem wyprostować nogi. Na skutek długiego trzymania nogi bez ruchu w przypadkowo zgiętej pozycji, noga tak się usztywniła. Nie chodziłem więc, lecz kuśtykałem, najpierw podpierając się moją „pałku”, a potem bez niej, kiedy opanowałem lepiej sztukę poruszania się.
***
Od Redakcji:
Klęska batalionu kpt. „Swojaka” była pierwszą i ostatnią porażką, jaka dotknęła pułk na przestrzeni jego czteromiesięcznych walk w ramach „Planu Burza”. Toteż jego działanie, jak i fakt rozbicia batalionu, a szczególnie poniesione straty były przedmiotem dociekań ze strony środowisk akowskich. Również historycy zajmujący się walkami na terenie przyczółka sandomiersko-baranowskiego rozpatrywali przyczyny niepowodzenia tych działań bojowych.
Ogólnie zarzucono dowódcy batalionu brak zdecydowania, nieudolność, fakt nienawiązania łączności z dowództwem pułku, nieprzestrzeganie maskowania, niedostateczne ubezpieczenie, co spowodowało możliwość okrążenia.
W ocenie historyków wojskowych obeznanych z taktyką działań stron walczących zarzuty te wydają się być bezpodstawne. Kapitan „Swojak” był oficerem, który przeszedł kampanię wrześniową w składzie 7 pp. Był odważny, co podkreślają jego podkomendni. Zachował dostateczną czujność, co uratowało jego ludzi od gorszych następstw i większej klęski. Wiąże się to z szeregiem okoliczności trudnych do przewidzenia:
– batalion został rozbity, gdyż znalazł się w sytuacji działań bojowych ze znacznie liczniejszym przeciwnikiem, bardziej doświadczonymi frontowymi żołnierzami Wehrmachtu elitarnego 42 Korpusu 4 Armii Pancernej;
– batalion do tego rodzaju działań w strefie frontowej nie posiadał wsparcia broni ciężkiej; brak osłony i odwodu – w ramach swojego pierwotnego zadania opanowania we współdziałaniu z innymi miasta Sandomierz, znalazł się w terenie zapełnionym wycofującymi się niemieckimi oddziałami, stale kontrolowanym przez samoloty rozpoznawcze, w sytuacji uniemożliwiającej przemieszczanie się w ciągu dnia, braku łączności z dowództwem pułku 2 pp Leg. AK, znacznie oddalonym od batalionu, co uniemożliwiło udzielenie pomocy w zagrożeniu;
– dowódca batalionu spodziewając się uderzenia przeciwnika, w miarę posiadanych sił i środków rozkazał wszystkim swoim pododdziałom zająć stanowiska obronne, wystawił ubezpieczenie na spodziewanych kierunkach ataku, zalecając wytrwać do zmierzchu w gotowości do wymarszu;
– w międzyczasie wysłał dowódcę kompanii miejskiej ppor. Ulickiego z zadaniem szybkiej dostawy broni i amunicji zmagazynowanej w pobliżu Sandomierza;
– aby odciążyć batalion od nadmiernego taboru zalecił posiadane 2 samochody zniszczyć, a przewożone materiały ukryć na terenie Pielaszowa; ludziom znajdującym się bez broni rozproszyć się i ukryć w terenie, nad ranem przemieścił batalion do Wesołówki na nowe dogodniejsze miejsce do obrony, ubezpieczając placówkami;
– swymi rozkazami zlecił ponadto wiele innych czynności w celu skutecznej obrony;
– działająca w tym rejonie dywizja niemiecka miała znacznie dogodniejszą swobodę manewru, bowiem działała tylko na jednym kierunku.
Podkreślić należy również aspekt operacyjny boju pod Pielaszowem i Wesołówką, choć nie planowany przez kpt. „Swojaka”. Okazał się w skutkach fatalny dla strony niemieckiej i bardzo pomocny oddziałom sowieckim w uchwyceniu przeprawy na Wiśle. Dywizja niemiecka, zajęta przez 2 doby niszczeniem sandomierskiego batalionu AK, nie miała sił odrzucić sowieckiego oddziału, któremu udało się w tym czasie przeprawić przez Wisłę pod Winiarami i umocnić swoje pozycje zaledwie 15 km od Pielaszowa. Dywizja tracąc czas na walkę i oczyszczenie własnego zaplecza nie podjęła na czas swojego zasadniczego zadania obrony nadbrzeża wiślanego w wyznaczonym pasie działania. To odwrócenie uwagi wystarczyło wojskom sowieckim na umocnienie się na zajętym przyczółku i w dalszym etapie – kontynuowanie jego rozszerzania w głąb do rejonu Buska.
Obecność batalionu kpt. „Swojaka” i walka na północ od Sandomierza w pobliżu przepraw okazała się pomocna wojskom sowieckim. W wyniku tej walki batalion Armii Krajowej Obwodu Sandomierskiego zapłacił wysoką cenę przy wykonywaniu tego pomocniczego zadania, przyczynił się w sposób niezamierzony do ujęcia jednego z pierwszych przyczółków przeprawowych na Wiśle, który okrzepł i utrzymał się, podczas gdy takie same przeprawy pod Dorotką i Maruszewem zostały przez Niemców szybko zlikwidowane.
Henryk Myśliński
1 Bren – karabin maszynowy kaliber 7,7 mm produkcji angielskiej.