My i muły

Od Redakcji

      W otrzymanej korespondencji z Kanady, uczestnik walk 2 Polskiego Korpusu we Włoszech przesłał opis swoich wspomnień, m.in. z bitwy pod Monte Casino. Autor tekstu, przesyłając go do naszej Redakcji, podkreślił: „Te wspomnienia poświęcam Kolegom z Armii Krajowej, którym przyszło walczyć w odmiennych warunkach o ten sam cel”.

     Po długim okresie pobytu na pustyni afrykańskiej wypłynęliśmy w końcu 1943 r. z rejonu Kanału Sueskiego do europejskiego frontu we Włoszech. Statek poprzedniego wojskowego transportu został zatopiony przez łódź podwodną – pogrążył się w wodzie w ciągu 2 minut i podobno nikt się nie uratował. Nam dano eskortę lotniczą i rozdano, oprócz pływaków, specjalne latarki świecące się przy zetknięciu z wodą morską.
W czasie wypływania z portu morze było burzliwe i wkrótce kapitan statku zarządził alarm, aby sprawdzić gotowość bojową załogi. Wokół pokładów statku wystawiono krzyżujące się pola obserwacyjne z instrukcją, aby w wypadku zauważenia wynurzającego się okrętu podwodnego alarmować gwizdkiem załogę, a gdyby okręt ten był blisko, odpalić najbliższe działo bez względu na to, gdzie jest ono skierowane.
W nocy statek przepływał w pobliżu wyspy Krety, a jednak nie było żadnych trudności ani niespodzianek.


Pewnego dnia w moim sektorze obserwacji zauważyłem coś czarnego, wynurzającego się z fal. Nigdy nie byłem zdolny określać odległości na morzu i wahałem, czy użyć alarmowego gwizdka, czy też pobiec do działa. Z natężoną uwagą obserwowałem ów czarny kształt, który zmieniał swoją formę. Ale gdy ponad falami ukazał się olbrzymi ogon podobny do ogona śledzia, zrozumiałem, że pojawił się jakiś potwór morski. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że Morze Śródziemne jest typowe dla takich zjawisk, ponieważ jego poziom jest ileś metrów poniżej powierzchni Atlantyku, zaś stosunkowo wąski przesmyk pomiędzy Gibraltarem a Afryką ma silny prąd wody wlewający się z Atlantyku. Wszelkie istoty żyjące w Atlantyku, gdy dostaną się w ten jednokierunkowy prąd wody nie mają szansy dostać się ponownie na ocean. Dlatego brzegi morskie południowej Hiszpanii oraz Francji do rejonu Nicei nie nadają się do użytku jako kąpieliska.
Po kilku dniach żeglugi ujrzeliśmy wreszcie z utęsknieniem daleki ląd Włoch czyli Europy. Gdy statek zbliżył się do lądu, z radością zauważyliśmy jakby połacie lasów. Cieszył nas widok czegoś swojskiego. Jednak radość ta nie trwała długo. Te niby lasy okazały się być tylko gajami drzew oliwkowych, tak już dobrze nam znanym z Bliskiego Wschodu – wiedzieliśmy, że te drzewa nie dają pełnego cienia i trudno pod nimi szukać schronienia przed słońcem. To nie były nasze drzewa, za którymi tęskniliśmy.
Wreszcie wylądowaliśmy w porcie Taranto, w którym z wody sterczały wraki dużych zatopionych statków. Tego dnia popołudnie było pochmurne i zaczął mżyć drobny deszcz. Miejscowej ludności cywilnej prawie nie widzieliśmy, a nieliczni mieszkańcy szybko przemykali, znikając z pola widzenia.

17-funtowe działo przeciwpancerne ważące dwie i pół tony, które polscy żołnierze częściowo rozebrali i wciągnęli ręcznie na wzgórze 324, skąd był bezpośredni ostrzał na klasztor.

17-funtowe działo przeciwpancerne ważące dwie i pół tony, które polscy żołnierze częściowo rozebrali i wciągnęli ręcznie na wzgórze 324, skąd był bezpośredni ostrzał na klasztor.

  Rejon naszego obozu znajdował się kilka kilometrów od miasta i tam musieliśmy przenieść cały nasz ekwipunek. Nasze lory miały nadejść dalszymi transportami morskimi tak, że cały ekwipunek wraz z bronią i małymi namiotami trzeba było przenieść kilka kilometrów, a deszcz dodawał ciężaru noszonym sprzętom. Kolumna marszowa niesamowicie rozciągnęła się, lecz pod wieczór dobrnęliśmy do celu. Był nim gaj drzew oliwkowych. Poustawialiśmy tam z trudem dwuosobowe namioty, bo pod nikłą powierzchnią gliny była lita skała. Kołki z trudnością utrzymywały linki namiotów. Wszyscy byliśmy nasiąknięci deszczem i nie było gdzie się osuszyć.Tutaj przebywaliśmy do świąt Bożego Narodzenia. Nasze kwatermistrzostwo postarało się wówczas o po pół litra wina dla każdego. Jedno było wino białe, drugie czerwone. Jednak nie było gdzie go przechować i musieliśmy je od razu wypić. Wina nie były przyjemne w smaku, ale na to już nie mieliśmy rady. Po pewnym czasie, gdy ciepło zaczęło się rozchodzić po ciele, udałem się do mojego namiotu na spoczynek. Gdy nadeszła północ, nasze wojaki powitali święto przez otwarcie ognia w niebo z każdej broni, jaką mieli, i ciemny horyzont rozjaśnił się barwnymi smugami pocisków świetlnych. Ta nieoczekiwana kanonada spowodowała alarm w porcie Taranto, tym bardziej, że przed tem, rano, w wigilię, kilkanaście samolotów niemieckich pojawiło się ponad rejonem.
Z kolei angielska marynarka zaskoczyła nas w noc Nowego Roku. Dokładnie o północy ich działa otworzyły ogień i to z największych dział. Nam zakazano w podobny sposób witać Nowy Rok. Kanonada Anglików wybiła chyba jakąś dziurę w chmurach, bo z tą chwilą lunął rzęsisty deszcz, a raczej ulewa. Namokła glina już nie utrzymała kołków namiotów, które opadły na nasze głowy. Siedząc na odwróconym hełmie podpierałem głową i bronią płótno namiotu, zaś wokół dosłownie płynęła rzeka. Tak to trwało do rana. Nawet nie zdążyliśmy przekazać sobie życzeń. Jakoś trzeba było znowu poustawiać namioty.
Wkrótce zmieniliśmy miejsce postoju, które także było w oliwkowym gaju, ale tym razem w rejonie historycznej Canossy. Nadal moknęliśmy w słonecznej Italii. W nocy dochodziły nas odgłosy ciężkiej kanonady – walki pod Monte Cassino. Pewnej nocy pobliską szosą przejeżdżała obok nas długa kolumna. Ze zdziwieniem słuchaliśmy, jak śpiewano piosenkę: „Ipi jaja, ipi jaja”. Więcej słów w niej nie było i nigdy nie zgłębiłem, co to była za piosenka bez treści. Kolumna wiozła ich pod Monte Cassino, gdzie na pewno ta piosenka zamilkła.
W krótkim czasie część naszego oddziału wydzielono na odcinek zimowy frontu do San Pietro Avellana nad rzeką Sangro. Tam już niektóre góry były pokryte śniegiem. Miasteczko

Specjalnie dobrani żołnierze, silni fizycznie, byli nosicielami żywności na pozycje wyjściowe.

Specjalnie dobrani żołnierze, silni fizycznie, byli nosicielami żywności na pozycje wyjściowe.

Niemcy wysadzili w powietrze i to każdy dom. Nienaruszony pozostawili kościółek poza miasteczkiem. W nim zakwaterował nasz oddział. Mój oddział został wydzielony jako ochrona baterii artylerii angielskiej. Okazało się, że zakwaterowano nas w stajni króla Emanuela, ale jestem pewien, że żadne konie tam jeszcze nie przebywały. Gdy pod wieczór tam dotarliśmy, cały budynek dymił ze wszystkich otworów i wyglądało jakby się palił.
W budynku nie można było wytrzymać. Angielscy artylerzyści przebywali w nim w maskach pgazowych i ogrzewali się przy ogniskach rozpalonych na betonie. Nasi zaraz pobudowali jakieś duże kominki, dym zaś odprowadzali rurami, nawet nie wiem, skąd je wykombinowali, tak że w naszej części budynku można było zamieszkać. Anglikom zaproponowano, że nasi pobudują im podobne kominki, ale oni na to się nie zgodzili. Wobec tego nasi powiadomili ich, że nie zgadzają się, aby Anglicy mogli ogrzewać się w naszej części tej dostojnej stajni. Oni zaś ze swoim sposobem ogrzewania przenieśli się do przybudówki. Tak to trwało do czasu, aż któryś z nich zaczadził się.
Pewnej nocy postawił nas na nogi alarm. Wystrzelono z działa i myśleliśmy, że może jakiś patrol nieprzyjaciela podszedł pod stanowiska artylerii, którą mieliśmy osłaniać. Tak jednak nie było. Ich służbowy zmarzł w nocy i dla rozgrzewki odpalił załadowane działo, a ręce grzał przy gorącej łusce pocisku. Wreszcie przesłano nas do wyżej wspomnianego San Pietro Avellana. Tam usadowiliśmy się w piwnicy rozwalonego domu, której drzwi były na poziomie małego brukowanego placyku o wymiarach 10×10 m. Placyk otaczały szczątki wysadzonych domów, których okna za każdym po wiewem wiatru niesamowicie trzaskały, a i luźne cegły często spadały na placyk. Na noc przechodziliśmy do jakiegoś uprzątniętego przez nas chlewa, gdzie zainstalowaliśmy znaleziony piecyk z kominem, w którym paliliśmy drzewem ze znalezionych mebli. Tam można było się wreszcie ogrzać. Od czasu do czasu chodziliśmy na dalekie patrole w głąb pozycji nieprzyjaciela i wysunięte placówki.
Wreszcie ściągnięto nas z tego frontu i osiedliliśmy się w pobliskiej miejscowości (bodajże Vastogirardi). Tam spędziliśmy Wielkanoc. Nasz kapelan zapewne chciał pokazać scowemu, włoskiemu księdzu, jak Polacy obchodzą rezurekcję. Po błogosławieństwie każdej strony świata kompania oddawała trzykrotną salwę honorową.
Po świętach przeniesiono nas do jakiś górskich wiosek umieszczonych na szczytach. Wozy kuchenne, oczywiście, nie mogły tam dojeżdżać i trzeba było schodzić z dużej wysokości, aby pobrać produkty. To było męczące. Ćwiczenia były forsowne tak, że na ogół wszyscy byliśmy zmęczeni. Jednak nie trwało to długo, ponieważ pewnego dnia został odczytany rozkaz bojowy i powiadomiono nas o skierowaniu na front pod Monte Cassino. Lotnictwo i cała artyleria 8 Armii miała wspierać nasze natarcie. Wiadome nam było, że poprzednie ofensywy nie przełamały obrony niemieckiej, a kończyły się ogromnymi stratami ludzkimi i materialnymi. Ten front był przekleństwem zarówno dla wojsk alianckich, jak i dla niemieckich. Wielu z nas wspominało walki w I Wojnie Światowej, jak Verdun i inne. Perspektywy nie były wesołe. Każdy miał wielkie obawy – ale trzeba było jechać. Walki toczyły się tam od wielu miesięcy. Niemcy po każdej ofensywie poprawiali swoją obronę, spędzali setki Włochów, by poprawić stanowiska i wykucia w skałach.
W górskim terenie pojazdy mechaniczne były mało przydatne i zachodziła konieczność użycia tam mułów. Muły to ciekawe stworzenia. Jeszcze w Syrii zetknęliśmy się z ich użyciem i były nam znane ich pewne cechy. Jedna bardzo ważna, to ta, że muł mułowi nigdy nie zrobi krzywdy.

Transport skrzynek z amunicją na mułach do pozycji wyjściowych w górach.

Transport skrzynek z amunicją na mułach do pozycji wyjściowych w górach.

Koń konia kopnie, ale muł muła nigdy. Drugą ich cechą była ta, że były złośliwe i nie znosiły, by im zaglądano do oczu. Gdy tak się stało, to zawsze jakoś się mściły, chociaż nie natychmiast, ale po jakimś czasie, gdyż pamięć miały jak słonie. Nasi chłopcy pochodzący z wiosek jakoś łatwiej dawali sobie z nimi radę.
Podstawiono kolumnę samochodową i niezmiernie długa kolumna ruszyła. Tu muszę dodać, że gdyby cała kolumna Korpusu była załadowana, to jej długość zajęłaby przestrzeń od Katowic do Warszawy (przy zachowaniu odległości bojowych). Odjechaliśmy przed południem. Kolumna poruszała się powoli, ale wozy musiały czasami rozwijać dużą szybkość, to zwykła sprawa wojskowego transportu. Pierwszym naszym celem było Venafro, ostatnie miejsce, do którego można było stosunkowo bezpiecznie dobrnąć. Dalej to już strefa frontowa, gdzie wszystko można napotkać. Tam już kobiet nie wpuszczano, może z wyjątkiem personelu wysuniętego szpitala polowego. Wzdłuż naszej trasy było widać grupy pracujące na roli, przeważnie dziewczęta, które długimi motykami dzióbały ziemię. Mało zwracały uwagi na przejeżdżającą kolumnę. Ich nastrój był jakiś ponury. Odniosłem wrażenie, iż były one tymi, których wojna wyrwała z normalnego życia i siedzib.
W Venafro kolumna ścieśniła się na obszernym placu, gdzie dołączyła do nas wysłana poprzednio grupa awangardy, która zaprowadzić nas miała na stanowiska. Nasi byli ciekawi, jak tam wygląda sytuacja. Wiążącej odpowiedzi nikt nie dał, tylko zdawkowe: „sami zobaczycie”. Tam też żegnali się ci, którzy mieli jakiś krewnych, czy znajomych. Te pożegnania wyglądały jakby ostateczne. Nastrój był poważny. Nie było słychać żadnych żartów, zazwyczaj częstych w grupie żołnierskiej. Jeszcze w czasie pory dziennej ponownie uformowała się kolumna i wyruszyliśmy pod Monte Cassino. Na tej części trasy panował wyraźnie inny nastrój. Teren był jakby całkowicie opuszczony, a życie w nim całkowicie zamarło. Poza pomrukami motorów panowała cisza. W pewnej chwili gdzieś z boku trasy, wysoko, wybuchł pocisk. Był to szrapnel.

Atak piechoty pod osłoną dymną.

Atak piechoty pod osłoną dymną.

Później zaznajomiliśmy się z nimi bliżej. Jak na komendę nałożyliśmy hełmy, chociaż nie chroniły przed odłamkami lecącymi z ogromną szybkością, które rozżarzały się do białości, gdy padały na skałę. Wszelkie rozmowy ucichły i tak było do miejsca wyładowania się, w jakimś oliwkowym gaju. Rejon był w polu obserwacji nieprzyjaciela i ostrzeżono nas, by wszelkie poruszenia ograniczyć do minimum. Odnosiło się to także do palenia papierosów. Tu spędziliśmy noc i cały następny dzień. Ponury klasztor z wyszczerbionymi murami był doskonale widoczny. W nocy zaobserwowałem jak jakiś pocisk z naszej strony uderzył w wysoki mur klasztoru i zakończył się ogromnym pióropuszem. W nocy widzieliśmy, jak Niemcy wystrzeliwali rakiety, oświetlając zbocze góry klasztornej. Widocznie obawiali się skrytego podejścia w ciemną noc.
Przed zmrokiem poinformowano nas, że pieszo na noc wyruszymy na nasze pozycje, zaś kolumna mułów pójdzie za nami i po dojściu do gór dołączy do nas. Ciężki sprzęt miały nieść muły. Każdy z nas i tak był obładowany różnym ekwipunkiem nie licząc amunicji
i maski pgaz. Jeszcze podczas dnia zauważyliśmy polskie napisy: „Nie bądź głupi, nie daj się zabić” i „Będzie rada twa dziewczyna, gdy cię zbawi mekapiryna” (środek przeciw malarii). Do klasztoru było ok. 3 km., ale nasze kręte podejście omijające pola minowe i inne przeszkody wynosiło ok. 15 km. Aktywność na froncie była normalna. Nasza artylerja
i niemiecka strzelały na swoje cele, a nasza trasa była jakoś pozostawiona w spokoju. Szliśmy w milczeniu. Gdzieś po drodze, czy wokół niej szczekały różnymi głosami jakieś psy. Jak się okazało, były one celowo pozostawione przez Niemców i tresowane. W dzień kryły się starannie, a w nocy dawały znać Niemcom, jak posuwa się kolumna. Był już maj
i natura budziła się do życia, nawet tu w górach. Miejscami otaczały nas całe roje świecących robaczków.

Natarcie na pozycje nieprzyjaciela. Niemieckie bunkry wysadzano minami zawieszonymi na tyczkach.

Natarcie na pozycje nieprzyjaciela. Niemieckie bunkry wysadzano minami zawieszonymi na tyczkach.

  Naszą kolumnę niemieccy obserwatorzy nie pozostawili jednak w spokoju i kilkakrotnie dostaliśmy się w zaporowy ogień. Moi żołnierze zaczęli nalegać, abym schował mój fosforyzujący zegarek ręczny, gdyż zdradza naszą lokację. Oczywiście tak nie było, winne były owe psy. Przy którymś zatrzymaniu się przed zaporą ogniową, w polu minowym, dogoniła nas kolumna mułów. My leżeliśmy wzdłuż białej taśmy oznaczającej przejście przez pole minowe. Muły były różnej wielkości, małe jak osiłki i takie, które mogły konkurować z wielbłądami. Myślałem, że któryś muł nadepnie na mnie. Muszę nadmienić, że kolumna mułów nigdy nie była zatrzymywana i zwierzęta były oswojone z wybuchami. Można było sądzić iż są głuche. Podobnie jak konie, muły widzą w ciemności nawet wtedy, gdy ludzki wzrok już zawodzi. Nikt z naszej grupy nie poniósł żadnej szkody od przechodzących zwierząt. Miejscami obok trasy były widoczne trupy ludzi i mułów. Padłe muły okropnie śmierdziały, aż zatykało oddech. Wreszcie doszliśmy do jakiegoś mostu, gdzie nasza kolumna została rozdzielona. Przy mostku leżała duża grupa mułów już nie żyjących, które ugrzęzły w błocie. Mułów, które padły w czasie marszu, nie ratowano i pozostawiano własnemu losowi. Dodam, że muły duże czy małe nosiły taki sam ciężar. Przy wejściu w góry mijał nas jakiś człon mułowej kolumny, z czego skorzystaliśmy w swoisty sposób. Kto mógł, łapał muła za ogon i pozwolił się ciągnąć, gdy zaś droga opadała, hamował tym sposobem poślizgujące się zwierzę. Nie słyszałem, aby muł kogoś kopnął, a nawet wyglądało na to, że mułom odpowiadał ten sposób poruszania się.
Naszym docelowym rejonem była tzw. „Duża Miska”, dość głęboka. Stanowisko mojej grupy wypadło na wysokim obrzeżu, do którego trzeba było się wspinać około pół godziny. W czasie przemarszu mijali nas Anglicy, powiązani taśmami, i słyszeliśmy ich podniecone głosy: „Tomy, Tomy”, widocznie upewniali się, że nie pogubili w ciemności. Moje stanowisko bojowe było tzw. „sangarsem”, tj. składakiem kamieni przy pionowej ścianie wysokiej na 1 m i przykrytej jakimś płótnem namiotowym. Było w nim bardzo mało miejsca i z trudem mogło pomieścić 2 osoby. Po przeciwnej stronie „Dużej Miski” widniały w dole prowizoryczne groby, zresztą niemiłosiernie przemieszczane bombardującymi nas pociskami. Raz zwłoki były przykryte, innym razem całkiem odkryte. W czasie dnia z mojego miejsca było widać część naszej trasy dojścia. Niekiedy pasły się tam zbiegłe muły, ale nie widziałem , aby który z nich wyleciał na minie. Jeden muł nosił na grzbiecie trupa, który jakoś nie spadł. Muł nosił go ostrożnie.

Piechota w natarciu; atak przy użyciu granatów na pozycje npla na Widmo.

Piechota w natarciu; atak przy użyciu granatów na pozycje npla na Widmo.

      Niemcy bombardowali nasz rejon równocześnie z trzech kierunków, aby utrudnić zlokalizowanie ich pozycji. Dnie i noce były podobne. Obok mojego „schronu” leżała sterta amerykańskich, żółtych, obronnych granatów. Gdyby jakiś wybuch je zdetonował, to niewątpliwie byłby to koniec mojej ziemskiej wędrówki. Od pewnej nocy – całkiem nieoczekiwanie – mieliśmy gościa: który zaśpiewywał się … na śmierć. Detonacje w ogóle mu nie przeszkadzały. Gdy blisko eksplodował pocisk, przerywał swoje trele na kilka sekund i znowu zaczynał koncert. Stale siadał na szczątkach jakiegoś marnego krzaczka, a raczej kikutach dwóch pozostałych bezlistnych gałązek, jakby na zamarłym krzewie. Koncert trwał do świtu. Nasze podpatrywania, gdzie się w dzień ukrył, były bez rezultatów. Czemu ta ptaszyna obrała sobie ten krzaczek i czemu nie odlatywała w jakieś bezpieczniejsze miejsce, było poza ludzkim rozumieniem. Pewnej jednak nocy pocisk eksplodował tuż, tuż. Słowik zamilkł zupełnie. Wielce nas to zmartwiło i gdy nastał świt poszukiwaliśmy tego słowika. Wreszcie znaleźliśmy słowika. Leżał przy krzaczku, ale już martwy. Śladów krwi na nim było, widocznie eksplozja rozerwała mu płuca. Jakże skromnie wyglądał nasz muzyk. Był nieco szczuplejszy i mniejszy od wróbla, ale jego pienia zawstydziłyby najlepszą orkiestrę.
Grobu w skale już nie mogliśmy wykopać, a jego doczesne szczątki przykryliśmy okruchami kamieni czując, że straciliśmy wiernego towarzysza niedoli.

Żołnierze z kolumny zaopatrzenia w czasie montowania głowic  i zapalników.

Żołnierze z kolumny zaopatrzenia w czasie montowania głowic
i zapalników.

Wkrótce ściągnięto nas do tyłu na przegrupowanie. Nasze lokum znajdowało się w rejonie trasy Venafro-Cassino, tym razem w krzakach, i to liściastych. Odchodziliśmy tam w nocy wyjątkowo spokojnej. Z nami szedł też kapelan, ks. Lisowski. Po drodze chciał nas minąć jakiś zbiegły muł – miał już dość życia w niewoli i gotów był raczej zabić chcącego go zatrzymać, niż dać się złapać. Nikł z brzękiem oporządzenia i tyle go widzieliśmy. Nagle zaskoczyła nas nawała ogniowa. Padliśmy na ziemię, a kapelan wołał: „Kryjcie się zajączki, kryjcie się”. Ktoś mu zwrócił uwagę, by także padł na ziemię. Nie uczynił jednak tego i ku naszej zgrozie usłyszeliśmy jego przeraźliwy krzyk. Odłamek urwał mu dolną szczękę. Później dowiedzieliśmy się, ze bardzo ubolewał, iż jego misja jako kaznodziei została zniweczona. Wieczorami słuchaliśmy radia „Niemieckiej Wandy” z Rzymu, namawiającej naszych żołnierzy do powrotu „nach Heimat”. Serdecznie nasi się z tego śmieli i żałowali, że Wanda nie przychodziła tu osobiście, bo wówczas pogadalibyśmy z nią bardziej rzeczowo. Ekipa Korpusu spryskała nasze oporządzenie farbami ochronnymi i pewnej nocy kolumna samochodów podwiozła nas do samego podnóża gór. Na froncie panowała w tym czasie niezwykła cisza, tylko gdzieś daleko eksplodowały pojedyncze pociski. Tym razem umieszczono nas najpierw przy ujściu wąskiego jaru, gdzie z grobów sterczały ręce z zegarkami i bransoletkami poległych Amerykanów. Tej nocy miała rozpocząć się nasza ofensywa, dokładnie o 23,oo. Na ogół było stosunkowo spokojnie, prawdopodobnie Niemcy w tym czasie luzowali swoje oddziały i nie chcieli drażnić naszej artylerii. Do mnie zwrócili się dwaj starsi wiekiem kaprale – chodziło im o to, czy zgodzę się na wymianę. Jeden był wyznaczony do patrolu , drugi miał pozostawać ze mną. Oczywiście zgodziłem się, a oni zaczęli grać w karty i stawką miała być wygrana o ową zmianę. Wygrał ten, który chciał się zamienić. Noc była tak widna, że grali przy księżycu, bez potrzeby dodatkowego oświetlenia. Dwie minuty przed wyznaczoną godziną Amerykanie odpalili działo forteczne i później tłumaczyli się, że chcieli by pocisk eksplodował dokładnie o 23,oo na froncie pod Anzio. Z nastaniem godz. 23,oo otworzyły się bramy piekła. Odezwały się tysiące dział, noc stała się widna jak dzień.
Do rana nie było nawet 5 sekundowej chwili bez wystrzału. Nad nami przelatywała lawina pocisków, tak że bez przesady można twierdzić, że pokryły nas parasolem.
Podczas walk pod Monte Cassino 2 Polski Korpus poniósł znaczne straty, zginęło 948 żołnierzy, w tym 81 oficerów, rannych było 3.243 (oficerów 229), 99 zaginionych. Razem straty wyniosły 4.290 ludzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.