Rozbicie więzienia w Końskich 5 czerwca 1944 r.

Podobwód Skarżysko-Kam. „Morwa”
Okręg Radomsko- Kielecki

  Po dokonanym w Końskich zamachu na wysokiego dygnitarza hitlerowskiego mjr SS Fittinga, który dał się dobrze we znaki tutejszej ludności, sytuacja w mieście wyglądała niewesoło. Niemcy aresztowali zakładników i osadziwszy ich w więzieniu skazali na śmierć. Pogłoski o tym lotem błyskawicy przedostawały się na miasto, a zaraz potem przez łączników do oddziału leśnego AK, dowodzonego przez por. „Szarego" Antoniego Hedę.

  Ponieważ brakowało pomocniczego materiału minerskiego, jak zapalniki, lonty, spłonki, przeto na krótko przed akcją wysłano mnie jako łącznika do Skarżyska-Kamiennej w celu ich przywiezienia. Niezależnie od tego zastępca komendanta por. "Blady" wyjechał w towarzystwie „Kreta" i łączniczki „Jadzi" do Starachowic, skąd mieli dodatkowo przywieźć brakujące materiały. Metoda zaopatrywania się w kilku źródłach naraz dawała dobre rezultaty. Jeśli jedno zawiodło, to inne nie. W omawianym przypadku sprawa była szczególnie ważna ze względu na planowane odbicie więźniów i zakładników.

 

  W powrotnej drodze ze Starachowic „Blady" przysłał mi do Skarżyska rozkaz, abym 3 czerwca o godz. 13.00 stawił się na przystanku kolejowym w Bzinie, skąd mieliśmy dojechać pociągiem do Czarnieckiej Góry pod Końskimi. Tak tez się stało. W pociągu znalazła się cała grupa w komplecie, każdy z jakimiś paczkami z drogocenną zawartością minerską. Jak się jednak potem okazało, byliśmy obserwowani od Starachowic. W pewnej chwili zostaliśmy zablokowani przez Bahnschutzów i własowców, którzy z bronią gotową do strzału nie pozwolili nikomu w wagonie nawet się ruszyć. Ja jednak, gdy przejechaliśmy Czarniecką Górę, wziąłem ostrożnie moje paczki do ręki i korzystając z tłoku i zamieszania otworzyłem błyskawicznie drzwi i wyskoczyłem z pędzącego pociągu.

  Upadłem na twarz i ryjąc nosem po żwirze nasypu zjechałem na brzuchu do rowu.

Zerwawszy się z ziemi chwyciłem pistolet tkwiący za pasem i pogroziłem w kierunku oddalającego się pociągu. Był to odruch zupełnie żywiołowy. Niestety niewiele mogłem zrobić dla uratowania kolegów w innych przedziałach wobec wymierzonych w nich luf niemieckich empików.

  Pozbierałem porozrzucane paczki i wyruszyłem w kierunku pobliskiego lasu. O miejscu postoju oddziału wiedział tylko „Blady", który pozostał w pociągu. Doszedłem do wniosku, ze muszę nawiązać kontakt z jakąś łączniczką i przez nią starać się o

Powiadomienie oddziału. Postanowiłem iść do Wielkiej Wsi, gdzie znalazłem łączniczkę Halinę Stępniównę. Dowlokłem się tam późnym wieczorem i poprosiłem Halinę, aby natychmiast poszła do Niekłania powiadomić komendanta i dostarczyć potrzebne materiały minerskie. Halina wykonania prośbę niezwykle sprawnie i odważnie i już w nocy powróciła z powrotem z rozkazem komendanta, abym nigdzie się nie ruszał i czekał.

  Tak minęły dwa dni. W Poniedziałek przed południem zjawili się łącznicy na rowerach z poleceniem doprowadzenia mnie do oddziału. Wprawdzie obozuje on daleko stąd, ale oni wiedzą gdzie. Było ich dwóch, jednego z nich znalem przedtem, był to pdch. „Józwa". Z uwagi na to, ze bolały mnie ręce po skoku z pociągu (miałem poranione łokcie), uradzono, że pojedziemy we trzech na dwóch rowerach, z tym, że ten, co jedzie sam, będzie pozostałych dwóch podciągał na lince przywiązanej do ramy. Po przejechaniu kilku kilometrów ujrzeliśmy przed sobą wioskę, którą objechaliśmy skrajem lasu. Nagle dało się słyszeć rżenie konia z gęstych krzaków. Zobaczyliśmy kilka wozów, a koło nich ludzi. Jeden z mp stał na warcie. Przyjrzawszy się lepiej rozpoznałem ich wszystkich. Byli to moi koledzy z oddziału, ale gdzie reszta?

  Komendant „Szary", któremu placówka już wcześniej zameldowała, jak sprawy stoją, oczekiwał nas z niecierpliwością, zdałem więc relację z wydarzeń w pociągu, a gdy wspomniałem o aresztowanych kolegach, „Szary" rzek: „Nie martw się, odbijemy ich!.

Poprosiłem, abym mógł wziąć udział w akcji, na co wyraził zgodę.

  Wkrótce padł rozkaz przygotowania się do odmarszu w stronę Końskich. Cel – więzienie. Dotarliśmy do skraju lasu, skąd na pierwszym planie widać było pole, a na horyzoncie kościół w Końskich. Minerzy sporządzili ładunki: po kilka kilogramów trotylu przywiązanych do stojaków z drewna w celu łatwiejszego założenia ich na bramę i okna. „Jeleń" dawał ostatnie wskazówki. Słońce zniknęło za horyzontem, gdy przyszli łącznicy z najnowszymi wiadomościami wywiadowczymi.

  Do Końskich weszliśmy od południowej strony uliczką biegnącą prostopadle do traktu od Skarżyska. Ale na szosie, która w tym miejscu gwałtownie skręca, ukazał się nagle samochód z Żandarmami. Na szczęście, zatoczywszy świetlny łuk reflektorami po przyczajonych pod murem postaciach leśnych chłopców, zniknął za zakrętem. Nie było czasu do stracenia. Chłopcy na rozkaz „Szarego" zerwali się błyskawicznie i popędzili na przełaj przez cmentarz kościelny pod mury więzienia. Spieszyli się, aby wykorzystać moment zaskoczenia, zanim żandarmi postawią załogę więzienia na nogi. Oprócz głównej grupy, która poszła pod więzienie, „Szary" wysłał kilka oddziałów na obstawę, żeby Niemcy nie mogli otrzymać pomocy z zewnątrz. Jeden oddział poszedł obstawić siedzibę Gestapo, drugi dworzec kolejowy z Bahnschutzami, a trzeci z minerem „Stanem" na pocztę celem wysadzenia centrali telefonicznej. Inne jeszcze oddziały ubezpieczały drogi.

  W chwili, gdy główna grupa znalazła się przed bramą więzienną, odezwały się strzały w mieście. To jeden z oddziałów starł się z patrolem żandarmerii. Podczas tej strzelaniny zraniono w kolano jednego z partyzantów. W grupie głównej, w której byłem ja z minerami, nastąpiło chwilowe zahamowanie akcji wskutek niezwykle gęstej kanonady. Sypały się kule z piętra i kancelarii więzienia, słyszeliśmy także kanonadę od strony dworca kolejowego. To Bahnschutze usiłowali wejść do miasta, lecz przywitani, jak należy, wycofali się do budynku dworca i potulnie tkwili tam do końca akcji. Kilku z nich zginęło. Zaczęło się więc na dobre i całe miasto w nocy było już w ogniu.

  Grupa szturmowa dowodzona przez por. „Lisa" otworzyła gwałtowny ogień z kaemów i empików, a minerzy podbiegli pod mury i założyli ładunki trotylu na bramę i okna. Padł bez słowa skargi miner „Grom", trafiony prosto w serce. Swoje wysokie zdolności bojowe wykazał skoczek spadochronowy por. „ Jeleń", który zapalał ładunki minerskie zupełnie jak na pokazach szkoleniowych, bez zdenerwowania. Padł okrzyk „Uciekać!" i za chwilę potężny huk wstrząsnął powietrzem, budynek przysłoniła chmura kurzu. Kanonada momentalnie ustała, a nasi podbiegli do wiezienia. Oczom ich ukazała się czarna, ziejąca dymem czeluść w miejscu bramy i okien. Mimo tego z okna kancelarii padały strzały. Odważny do szaleństwa „Wrzos” wrzucił Niemcom do środka granat, a za jego przykładem poszli inni. Zrobiło się znów piekło. „Szary" zachęcał do walki.

  Pierwszy do bramy wpadł miner „Szum", który ze swoją nieodłączną parabelką torował drogę, za nim inni minerzy i szturmówka. Ja byłem także wśród nich. Zobaczyliśmy taki obraz: kilku Niemców leżało rozszarpanych przez granaty, zaś w rogu pokoju schował się jakiś żandarm. Wtulił głowę w kąt, a wystawił tyłek – tłusty i wypasiony w kierunku drzwi. W drugim kącie pod stołem siedziało dwóch schowanych w podobnej pozie. Broni jednak nie rzucili. Przemówiły nasze pistolety. „Szary" polecił odszukać klucze do cel oraz zabrać listę więźniów, natomiast resztę papierów i kartotek spalić. Złożono więc papierzyska na stos, poszły w ruch butelki z benzyną i po chwili wesoły płomień unicestwił koszmarne tajemnice koneckiego więzienia.

  Znaleźliśmy klucze i rozbiegliśmy się po korytarzach otwierając po kolei cele.

Wypuszczono wszystkie kobiety, które przebywały w bocznym skrzydle korytarza, a po nich wychodzili z otwartych drzwi mężczyźni. Wszyscy w bieliźnie i boso. Niektórzy pochwycili koce i okryli nimi głowy. Szli długim korytarzem, rozespani i głodni, słaniając się na nogach. Jeden nie chciał wyjść z celi, bo – jak powiedział – ma już niewiele do odsiadki. Nie wiedział biedaczysko, że wyrok na niego został przez żandarmów wydany, miął być rozwalony w najbliższej egzekucji. Powiedzieliśmy mu to w lesie, rzucił się z wdzięczności chłopcom na szyję.

  Wychodzących poczęto rozpytywać o tych, co zostali aresztowani w pociągu. W pewnej chwili usłyszałem znajomy glos i wołanie zza zamkniętych drzwi. Był to głos „Kreta", mojego kolegi. Odkrzyknąłem mu kilka słów pociechy, zameldowałem porucznikowi „Jeleniowi". Zaczęło się gorączkowe szukanie kluczy do tej celi, była to bowiem cela specjalna, od której klucze zostały w Gestapo. Chłopcy przynieśli więc saperski topór, którym na wysokości ramienia zaczęli rąbać drzwi. Ale drzwi były mocne i gęsto okute. Więźniowie z tamtej strony chwycili ławę i zaczęli nią uderzać. Przedwojenny zamek nie puszczał. Topór przechodził z rąk do rąk, aż ukazał się mały otwór, a potem coraz większy, tak że człowiek mógł się już przecisnąć. Zaczęto nim wychodzić. „Kret" na końcu. Wyciskał każdego z nas z radością, wszyscy byli oszołomieni wolnością. „Szary" przynaglał do pośpiechu, gdyż noce czerwcowe są krótkie, a chciał wszystkich więźniów zabrać do lasu; ucieczka pojedynczych osób na własną rękę mogła się nie udać. Opuściliśmy więc budynek, z którego okien buchały dym i płomienie palących się papierów.

  Na placu więziennym stal por. „Blady", ciężko przez gestapowców skatowany. Przeszedł badania w Gestapo, trwające 48 godzin bez przerwy. Przywieźli go dopiero o 17.00, sześć godzin przed naszym atakiem. Podobnie mordowano „Kreta", który zdjął koszulę i pokazał chłopakom plecy granatowego koloru. Osłabionego „Bladego" wzięliśmy ostrożnie pod ręce i poprowadziliśmy za innymi. Wycofywaliśmy się z miasta wśród nieustającej strzelaniny, rozlegającej się z różnych stron. Punkt zborny wyznaczony był na peryferiach. Grupy bojowe ściągały po kolei, lecz odbywało się to powoli. W rezultacie oddziały wyznaczone do ubezpieczania pozostawały na stanowiskach dłużej, niż trzeba, co doprowadziło do przeciągnięcia się całej akcji.

  Już dniało, gdy nasza grupa ubezpieczonym marszem ruszyła w kierunku leśnych ostępów.

Od redakcji: Według „Jodły" Wojciecha Borzobohatego w omawianej akcji uwolniono ok. 60 osób. Zginęło 47 żandarmów i gestapowców, a tylko 4 żołnierzy AK. Relacja kpr. Edwarda Paszkiela „Pozewa" została napisana na początku 1992 r.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.