Zbrodnia i kara

Było to w czerwcu 1943 r. W majątku Zbydniów, należącym do rodziny Horodyńskich w powiecie tarnobrzeskim, obchodzono uroczystości ślubne w gronie najbliższych i przyjaciół. W czasie przyjęcia zdarzył się drobny, codzienny zresztą jak na owe czasy i okolice, wypadek. Z nastaniem zmroku ktoś zapukał do okna – zapewne partyzanci. Lasy były ich pełne, a pod płaszczykiem ruchu podziemnego często elementy przestępcze uprawiały bandytyzm. Było tak po trochu wszędzie, zwłaszcza za Wisłą. Pan domu, otworzył okno, wdał się w rozmowę z dwoma osobnikami. Trwała ona krótko i polegała na prośbie, by raz przynajmniej, w dniu święta rodzinnego, nie zakłócali spokoju. Epizod minął niepostrzeżenie.

O późnej godzinie, gdy młoda para już wyjechała a część gości udała się na spoczynek – pozostali gawędzili w holu. Nie wiem, czy szum deszczu, czy zamknięte okiennice zagłuszyły warkot motoru. Tak często Niemcy ostatnimi czasy przyjeżdżali zajmować kwatery w drodze na wschód. Zbydniów leżał bowiem przy głównym szlaku.

Samochód stanął przed domem. W chwilę potem walenie do drzwi i głosy Niemców przerwały rozmowę prowadzoną w holu. Jedna z pań poszła otworzyć. W drzwiach ukazała się postać oficera SS w hełmie, z pistoletem w ręku. Nie namyślał się długo – krótka seria, i staruszka bez słowa padła na ziemię.

Co się dalej stało, opisać trudno, nikt bowiem ze świadków nie wyszedł z życiem. Po pół godzinie w holu 19 trupów leżało jeden koło drugiego. Były i dzieci, powyciągane z łóżek, większość kobiet.

Zgraja SS przeszukiwała dom. Dziwna rzecz – skoro naliczyli 21 posłanych łóżek, tyluż powinno było być trupów. Poszukiwania trwały długo – trzy dni i cztery noce. Dla dowódcy kompanii SS była to sprawa bardzo ważna. W końcu musiał dać za wygraną, nikogo bowiem nie znaleziono.

* * *

Andrzeja i Fredrę widziałem w tydzień po owym tragicznym wieczorze. Usłyszeli pierwszą serię, będąc już w swoim pokoju na pierwszym piętrze. Wybiegli – na schodach spotkali matkę.

– Chłopcy, uciekajcie na strych, ja wam pomogę!

Na strychu trzeba było podważyć deski od podłogi. W jednym miejscu była przestrzeń głęboka na pół metra, tam mogli się schować. Wśliznęli się. Matka im pomogła – zasunęła ostatnią deskę. W tej chwili na schodach rozległ się tupot. Usłyszeli widocznie jakieś hałasy na górze. Już są. „Boże, byle nie znaleźli Andrzeja i Fredry!”. Dosięgła ją długa seria, padła na deski, pod którymi leżeli synowie.

Strzały w całym domu trwały jeszcze długo, wreszcie ucichły, rozpoczęły się poszukiwania. Podejrzenia SS skierowane były na strych. Słyszeli przecież wyraźnie jakieś hałasy. Chodzili, strzelając w podłogę ekrazytowymi pociskami. Fredro pokazywał mi całą garść zebranych odłamków, a Andrzej długą szramę na plecach.

Minęła noc. Niemcy nie dawali za wygraną. Poszukiwania trwały cały następny dzień. Dwóch wchodziło na strych, jeden głośno walił butami, drugi starał się iść jak najciszej. Pierwszy po chwili schodził, drugi zostawał. Siedział na jakiejś skrzyni i czekał w nadziei, że coś usłyszy. Potrafił tak siedzieć pół godziny, godzinę. Trzeba było hamować oddech. Powtarzało się to szereg razy.

Nie wiem, co przeżyli ci dwaj młodzi chłopcy w ciągu następnych czterech nocy i trzech dni. Świadomość, że wymordowano całą rodzinę, groźba zdradzenia się najmniejszym szmerem, głośniejszym oddechem, fizyczna męka bezruchu i ciasnoty, brak wody, żywności, własne ekskrementy – oto, co im towarzyszyło w tych potwornych godzinach. Andrzej był nieraz bliski szału. Chciał krzyczeć, byle wyjść – byle nareszcie wyjść z tej nory. Możemy podziwiać hart Fredry.

Poza poszukiwaniami, gorączkowe prace Niemców trwały przez cały czas. Jak się później udało ustalić, zacierali ślady zbrodni. Myli krew, której wszędzie było pełno. Całe urządzenie domowe załadowali na samochody – obrazy, porcelanę, meble. Na skraju parku wykopali masowy grób. Tam złożyli ciała pomordowanych, zawinięte w jedną płachtę brezentową. W zamaskowanie tego grobu włożyli dużo pracy i trudu. Ludność z zabudowań okolicznych ewakuowano. Nie wolno było nikomu przekroczyć strzeżonego przez posterunki terenu. Wszystko to oraz intensywność poszukiwań dwóch zaginionych świadczy, że nie chcieli pozostawić żadnych śladów – tym bardziej żywych dowodów zbrodni. Wydaje się to może dziwne, mimo to było prawdziwe.

Po dwóch dniach Andrzej i Fredro postanowili spróbować szczęścia. Cisza w domu wydawała się absolutna. Mieli rację, dom był pusty. Opuściwszy kryjówkę, przekonali się jednak, iż są zamknięci. Znaleźli linę. Postanowili spuścić się po niej z dachu. Gdy wszystko było już gotowe, pod ganek zajechał samochód pełen Niemców. Zaroiło się w cały domu. Ledwie zdążyli wrócić pod podłogę i zasunąć deski. Minęło jeszcze półtorej doby, zanim nadarzyła się następna sposobność. Tym razem udało się. Niemców nie było ani w domu, ani w pobliżu. W nocy zapukali do leśniczówki, a stary gajowy przeżegnał się, myśląc że widzi duchy.

* * *

Z dalszego przebiegu wypadków udało się ustalić następujące fakty. Kompanią SS dowodził niejaki kapitan E. Oddział ten został wycofany z frontu wschodniego na wypoczynek w rejon powiatu tarnobrzeskiego. Kapitan E., poszukując kwater dla swoich żołnierzy, bywał wielokrotnie w Zbydniowie w tygodniu poprzedzającym mord. Chwilowo zamieszkiwał u swego przyjaciela Fulnera, sąsiada Zbydniowa. Fulner, major SS, otrzymawszy w nagrodę za tajemnicze zasługi Kriegsverdienstkreuz1 I klasy oraz szereg majątków ziemskich, był od dawna postrachem okolicy. Z biegiem czasu powiększył administrowane przez siebie obszary, wyrzucając kolejno szereg właścicieli z ich majątków. Na Zbydniów miał z dawien dawna ochotę. Majątek ten mógł stać się perłą jego klucza. Niestety, wszelkie zabiegi okazały się daremne. Po prostu nie było się do czego „przyczepić”. Sam Fulner nie miał egzekutywy w tym zakresie, a tzw. Liegenschafsverwaltung2 w Krakowie opierało się jego zamiarom. Apetyty Fulnera znane były wśród Niemców, a dochody jego i usposobienie nie przysparzały mu przyjaciół. Sprawa wyglądała niemal beznadziejnie, gdy nagle zjawił się jak gdyby zesłany Fulnerowi przez Opatrzność kpt. E. Plan był prosty, porozumieli się od razu. Urządzenie małej prowokacji nie przedstawiało trudności. Sympatie domu zbydniowskiego, w owych czasach znacznego upowszechnienia konspiracji, nie budziły wątpliwości. Ustalono, iż w chwili gdy odbywać się będzie konferencja z dowódcami oddziału partyzanckiego, kpt. E. przyjdzie zająć kwatery. Tak łatwo zainscenizować małą walkę. On nie żąda za to wiele, tyle tylko, ile będzie mógł zabrać na swoich samochodach z tego bogatego dworu. Bezpański majątek, zwłaszcza po takiej „wsypie”! Głowa Fulnera w tym, aby go dostać.

Trzeba przyznać, że plan był niezły a inwencja iście teutońska. Miał wszelako jeden punkt słaby, którego obaj nie przewidzieli. Po prostu mógł się nie udać – tak się też stało. Okno, które zatrzasnęło się po krótkiej rozmowie z „partyzantami”, przekreśliło możliwość łatwego osiągnięcia celu. Ufni jednak w swoją siłę, postanowili mimo wszystko działać. Nikt zresztą nie potrzebował wiedzieć, że prowokacja się nie udała. Zatrze się ślady, żywych świadków nie będzie – kogóż wreszcie obchodzi los 21 Polaków.

Niemniej jednak Fulner i kpt. E. przeliczyli się po raz drugi. Niemcy byli w stanie mordować miliony ludzi, ale musiał być w tym „Ordnung”. SS miał zwierzchników, Fulner miał wrogów – sprawa wyszła na jaw. Pierwszego wysłano natychmiast na front wraz z jego żołnierzami, drugiemu wytoczono proces w Berlinie. Został on umorzony tylko dzięki wpływom teścia Fulnera u samego Führera. Zbydniów – rzecz niebywała, jak na ówczesne warunki – przekazano masie spadkowej.

* * *

Fulner nie czuł się jednak bezpieczny. Wielu Niemców przestało utrzymywać z nim stosunki, poza tym obawiał się wymiaru sprawiedliwości ze strony polskiej. Ze swego domu na przedmieściach Rozwadowa przeniósł się do Stalowej Woli. Po pewnym czasie wrócił i mieszkał z 25 żandarmami. Mijały miesiące – nic się nie działo. Czujność jego zaczęła maleć. Żandarmów wyprawił i zaczął prowadzić dawny tryb życia.

Nadeszła jesień. Sprawa Fulnera rozpatrzona została dokładnie przez Kierownictwo Walki Cywilnej. Komendant Kedywu wydał zgrupowaniu partyzanckiemu por. „Ponurego” rozkaz wykonania akcji na Rozwadów. Akcja ta nosiła kryptonim „F”. W myśl rozkazu, miano opanować Rozwadów, potrzebny do publicznej egzekucji Fulnera. Miał on zostać powieszony na rynku, a rodzina, składająca się z żony i syna, rozstrzelana.

Stało się jednak inaczej. Zorganizowanie akcji „F” okazało się w owym czasie niemożliwe. Wykonanie wyroku na Fulnera powierzono czterem ludziom: Fredrze, jego nierozłącznemu towarzyszowi „Jodle”, dowodzącemu tą akcją, „Albinowi” i piszącemu te wspomnienia. Rola moja miała znaczenie – dziwnym trafem byłem jedynym mówiącym po niemiecku.

W pierwszych dniach października 1943 czterech ludzi zjawiło się w nocy u gajowego w lasach zbydniowskich. Stary Fajka, który długi czas przechowywał u siebie Fredrę i Andrzeja po ich ocaleniu, ucieszył się serdecznie. Ci prości ludzie nie znali strachu, pomimo że zdawali sobie dobrze sprawę, na co się narażają. Bezbronni, związani rodziną i domem, ryzykowali znacznie więcej niż my. Bezimienni, szarzy bohaterowie sprawy. Imponował mi dziesięcioletni syn Fajki. Gdy raz zapytałem ojca w jego obecności, czy aby malec nie wygada się przed rówieśnikami, kogo to tata w domu przechowuje, obraził się do tego stopnia, że nawet nie chciał wyczyścić mi visa. Uprzednio potrafił zabiegać o to godzinami.

Pobyt nasz w leśniczówce trwał tydzień. Należało rozpatrzyć się w terenie i obmyślić rozsądny plan działania. Miejscowe władze z komendantem obwodu na czele nie bardzo kwapiły się do pomocy. Nie żądaliśmy od nich wiele – jedynie wiadomości o ruchach Fulnera. Po pewnych trudnościach dwójakrz3 podobwodu otrzymał rozkaz udzielenia nam potrzebnych informacji. Zjawiał się regularnie dwa razy na dzień. O ile dobrze pamiętam, miał pseudonim „Długi”. Poczciwe, ale strasznie ospałe chłopisko. Pewnego razu wszystko już było gotowe. Mieliśmy przejść ok. 8 km lasem, by znaleźć się na wysokości domu Fulnera, odległego o jakieś 800 m od skraju lasu. Tam miał czekać „Długi” z ostatnimi wiadomościami. Czekał rzeczywiście, ale po to, by oświadczyć, że Fulnera od dwóch dni nie ma w domu.

Dni mijały, zaczynało się robić nudno. „Długi” pod naszym naciskiem zdwoił wysiłki. Nadszedł 13 października. Ranek minął bez żadnych wieści. „Długi” zwykł zjawiać się w południe i o 5-tej. Postanowiliśmy złożyć mu ultimatum w wypadku gdyby przyszedł z niczym – damy sobie radę bez niego. Przyjechał, gdy kończyliśmy obiad. Zważywszy, że nie miał okularów na nosie (zwykł je zdejmować w rzadkich chwilach ożywienia), wiadomości musiały być niecodzienne. Według doniesień ogrodnika, Fulner wrócił właśnie z dwoma gośćmi z objazdu swoich rozległych dóbr. Ponoć jakieś grube ryby z Krakowa. Byli na obiedzie i mają nocować u Fulnera. Nie było się nad czym zastanawiać, umówiono miejsce i godzinę spotkania z „Długim”.

Słońce zachodziło, gdy stanęliśmy na krawędzi lasu. Domu Fulnera nie było widać, otoczony był bowiem dużym parkiem. Od parku dzieliło nas 10 minut marszu przez rzadko zabudowane osiedle robotnicze, tory i szosy. Jedynym nieprzyjemnym szczegółem był posterunek Bahnschutzu, położony w pobliżu. Kompania żandarmerii, stojąca w środku miasta, odległa o kilometr, nie był niebezpieczna. „Długi” nie dał na siebie długo czekać, zjawił się, niosąc pod pachą dużą paczkę. Ku naszemu zdziwieniu wydobył z niej mundur oficera niemieckiego i kapelusz tyrolski. Powiększało to ogromnie szanse wtargnięcia do domu Fulnera bez wszczynania niepotrzebnego hałasu. Mundur wyśmienicie leżał na Fredrze. Ja, w uznaniu mojej znajomości niemieckiego, otrzymałem kapelusz. „Jodła” dał mi swój zielony płaszcz, zdaje się, do złudzenia przypominałem Volksdeutsch’a.

Zmrok zapadał szybko. Nie można było jednak rozpoczynać żadnej akcji przed nastaniem ciemności. Postanowiłem pójść z „Długim” w kierunku siedziby Fulnera, by zorientować się nieco w drodze i przejściu przez tory. Reszta miała czekać ukryta w lesie. Po kilkuminutach doszliśmy do szosy. Panował duży ruch. Robotnicy na rowerach wracali z pracy. Minął nas patrol żandarmerii. Z daleka obejrzałem bramę wiodącą do ogrodu i wypytałem „Długiego” o wszelkie szczegóły, mogące mieć dla nas pewne znaczenie. Po niespełna godzinie byliśmy z powrotem. Czekaliśmy już tylko na Jaśka, specjalistę od przecinania drutów telefonicznych. Zjawił się niebawem, należało ruszać.

Skręciliśmy w aleję wiodącą wzdłuż ogrodzenia. Jasiek szedł pierwszy. Biało pomalowana brama wjazdowa poczęła wyłaniać się z ciemności. Była otwarta. Jasiek przystanął i ruchem ręki wskazał na wysoki słup telefoniczny, stojący opodal, po czym zaczął wyciągać przybory ze swojej torby. Powoli, jak gdyby opieszale, przywiązywał słupołazy do butów. „Jodła” dawał mu ostatnie instrukcje – jak ma alarmować, w jakim wypadku i gdzie ma na nas czekać.

„Oni mnie będą uczyć. – myślał Jasiek – Lepiej by dali jakąś robotę, nie to ciągłe przecinanie drutów.” Gdzie tylko trzeba jakieś druty przeciąć, zaraz go wołają. „Masz bracie gwizdek, w najlepszym razie jeden granat, i właź na słup.” A to wszystko przez to, że ojciec pracuje na poczcie. W dzień naprawia druty, które on, Jasiek, przecina w nocy. Stary klnie, bo w ostatnich czasach roboty się namnożyło. Jasiek klnie, bo mu ta robota nie w smak.

Zapiął drugi słupołaz i powoli, szeroko rozstawiając nogi, ruszył w kierunku słupa. „Jodła” pociągnął mnie za rękę – weszliśmy w bramę. Zrobiło się wilgotno i znacznie ciemniej. Księżyc ledwo przeświecał przez konary drzew i gęste krzaki. Byle tyko stróż się nie napętał, myślałem, jak gdyby to była wyprawa po cudze jabłka. Aleja skręcała dużym łukiem i w dali kończyła się czymś w rodzaju dziury wybitej w ciemności. Przed nami stał dom, oświetlony księżycem; wyglądał strasznie, biały, jak trup. Panowała niezmącona cisza, z dala tylko dolatywało dudnienie pociągu.

– Musimy obejść dookoła – szepnął Fredro – wejście kuchenne jest z tamtej strony.

Przypomniałem sobie, że rzeczywiście „Długi” mówił o wejściu kuchennym jako odpowiednim dla takich gości jak my. Ruszyliśmy. Cicho, na palcach, posuwając się pod domem. W jednym oknie paliło się światło, widać je było przez szczelinę w okiennicy. Byliśmy u węgła. Wychyliłem się i ujrzałem o dziesięć kroków otwarte drzwi. Szeroka smuga światła kładła się daleko, aż na trawnik. Pod murem, trzymając się cienia, podeszliśmy bliżej. Fredro pierwszy, ja za nim.

– No, ruszaj, lajtnant!4 – trąciłem go łokciem.

Poprawił czapkę, pas i powolnym krokiem wszedł na cztery stopnie schodów. Zapukał w szybę. Stojąc tuż za nim widziałem jasno oświetlony korytarz, na końcu jakąś wielką roślinę – zdaje się palmę. Fredro zapukał po raz drugi – otworzyły się drzwi z prawej strony. Ukazała się czarno ubrana kobieta w białym fartuchu. Podeszła bliżej, rozpoznając niemiecki mundur. Drzwi skrzypnęły, a ona – uśmiechnięta – ruchem ręki zapraszała nas do wnętrza.

– Was, wünschen Sie? (czego panowie sobie życzą)

Weszliśmy wszyscy, jeden po drugim. Pamiętam zdziwiony wzrok i widzę jeszcze jej blednący uśmiech. Cofnęła się o dwa kroki. Czyżby mundur niemieckiego oficera i mój tyrolski kapelusz skończyły już swoją rolę? Być może, twarze nie wróżyły nic dobrego, choć słowo jeszcze nie padło. Biorąc ją za rękę, spytałem, czy jest Niemką. Skinęła głową. Miałem do niej wielką prośbę. Nie potrzebuje się niczego obawiać, byle tylko była cicho. Wydawała się być rozsądna, zresztą zrozumiała już wszystko.

– Fulner w domu? – spytałem.

– Tak, ma nawet gości, przyjechało dwóch panów z Krakowa.
– Kto poza tym jest w domu?
– Syn, kucharka, szofer i ja – nikogo więcej. Frau Fulner pojechała do Rozwadowa, powinna zaraz wrócić. Pan Fulner jest w salonie z gośćmi, ostatnie drzwi na lewo w głębi korytarza, reszta w kuchni.
– Czy jest drugie wejście do tego salonu?
– Owszem, tędy – wskazała ręką.
– Trzeba przejść przez dwa pokoje.

W tej chwili, w drzwiach wiodących do kuchni stanął chłopiec, mały gruby blondas. Tyrolskie ubranko z rogowymi guzikami i białe skarpetki z pomponami. Widziałem takich, jak kamieniami okładali polskie dzieci w Warszawie. Tyrolczyk widać zauważył, że każdy z nas trzymał broń. Błyskawicznym ruchem ciężka łapa Albina zdławiła krzyk.

Czasu do tracenia nie było. Spojrzeniami rozdzieliliśmy role. „Jodła” zniknął w kuchni, popchnąłem za nim służącą. Albin wciągnął malca do pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Z Fredrą ruszyliśmy do salonu. Z trzaskiem otwarły się drzwi.

– Hände hoch! – Fredro stanął z wyciągniętym visem.

Jednym spojrzeniem ogarnąłem pokój. Panował półmrok. W rogu przy stole, oświetlonym stojącą lampą, siedziało trzech mężczyzn. Przed nimi stosy papierów i porozkładane mapy. Trzy głowy jednocześnie odwróciły się w naszą stronę.

– Hände hoch! – ryknął Fredro już po raz drugi.

Oni jak gdyby nie wierzyli. Środkowy, uprzednio siedzący tyłem, powoli zaczynał unosić się z fotela. Nie dawał wiary własnym oczom. Na co ten oficer sobie pozwala? Ręce jednak same szły w górę, a cygaro padło na puszysty dywan.

Fredro stał na środku pokoju z wymierzonym visem. Tamci dwaj już się wyciągnęli jak struny. Zapaliłem górne światło. Telefon na biurku – niepotrzebna ostrożność, ale jedno szarpnięcie i było po nim. Podszedłem do Fulnera:

– Masz broń?

Ma. Wyciągnąłem mu z kieszeni maleńką szóstkę.

– Widać czujesz się bezpiecznie, skoro tylko taką nosisz?!

Przyznał mi rację – dlaczegóż by nie miał czuć się bezpiecznie? Spytałem go o dokumenty. Były w biurku i portfelu. Ale pieniędzy nie ma, zaznaczył pośpiesznie.

– Psu na buty twoje pieniądze!

Zabrałem się do opróżniania wartości dwóch szuflad, gdy nagle z wrzaskiem wpadł do pokoju malec, który wyswobodziwszy się widocznie z uścisku Albina, schował się pod fotel, za ojca. Ryczał jak obdzierany ze skóry. Kazałem ojcu go uspokoić. Po chwili osiągnęło to pewien skutek.
Trzej Niemcy, na rozkaz, pokornie ułożyli się na podłodze, twarzami zwróceni do ziemi, ręce wyciągnięte. Tymczasem w pokoju zgromadzili się już wszyscy. „Jodła” przyprowadził całe towarzystwo z kuchni. Stojąc w rogu pokoju, zbici w małą gromadkę, wyglądali bardzo wystraszeni. Wyciągnąłem z kieszeni plik wyroków, wypisanych po niemiecku. Powoli zacząłem czytać. Zrobiło się zupełnie cicho. Słyszałem tylko ciężki oddech Fulnera i mój własny, jakoś dziwnie brzmiący głos. Pomimo wszystko nie przywykłem do tej roli.
W pewnej chwili Fulner mi przerwał.

– Ich bin nicht schuldig, ich bin nicht schuldig (nie jestem winien) – bełkotał.

Zwróciłem mu uwagę, że nie pora teraz o tym dyskutować. Zamilkł. Bez słowa wysłuchał litanii swoich zbrodni oraz wyroku, głowę tylko głębiej wciągnąwszy w ramiona. Dwóm pozostałym Niemcom oświadczyłem że nie mają się czego obawiać, że nic im się nie stanie. Obaj podnieśli zdziwiony wzrok – nie dowierzali moim słowom: już się żegnali z tym światem. Dodałem, że mają zawiadomić policję nie wcześniej niż w pół godziny po naszym wyjściu. Oddadzą jej jedną kopię wyroku. Niech powiedzą również, że Polacy działają w myśl sprawiedliwości. Najlepszym tego dowodem, że będą żyli.

Albin i „Jodła” stali w zamyśleniu. Fredro oglądał pistolet. Należało już kończyć. Rzut oka na zegarek przekonał mnie, że byliśmy w tym domu około kwadransa. Usłyszałem trzask kurka. Fredro powoli, jak gdyby na zwolnionym filmie, podnosił rękę do góry. Głowa Fulnera schowała się całkiem między ramiona, twarzy nie można było dostrzec, palce kurczowo wpijały się w miękki dywan.

Huknął strzał…

* * *

Śmierć Fulnera nie zakończyła tragicznego łańcucha, którego początkiem był Zbydniów. Wbrew oczekiwaniom, władze niemieckie dokonały represji. 25 więźniów rozstrzelano pod murem jego ogrodu.

W jesieni 1943 wojna ząb za ząb była już wszakże rozpoczęta. W początkach listopada, w ramach ogólnopolskiej akcji, pociąg, wiozący urlopowanych z frontu wschodniego żołnierzy niemieckich, wyleciał w powietrze pomiędzy Rozwadowem a Lipą. Wywiązała się godzinna walka. Straty Niemców przerosły setkę. Fredro otrzymał później za tę akcję krzyż walecznych. Była ona celem ostatniej z naszych wspólnych wypraw, „Jodła” i Fredro bowiem przenieśli się na stałe do Warszawy. Może ktoś pamięta, jak 3 maja 1944 sześć Junkersów niemieckich spłonęło na lotnisku bielańskim. To oddziały „Jodły” i Fredry obchodziły święto narodowe.
Nadszedł okres bezpośrednio poprzedzający powstanie. Aresztowania przybierały na sile. Powstał plan odbicia Pawiaka. Obaj mieli wziąć w tym udział. Po długich targach, dopuszczono również Andrzeja, młodszego brata Fredry, do akcji. Pistolety maszynowe
i granaty miały być rozdane na punkcie zbornym. Po drodze, w nocy na Powązkach, spotkali patrol lotników niemieckich. Nasi mieli tylko broń krótką, było ich około dziesięciu. Nikt nie wyszedł żywy. Fredro, ciężko ranny, zmarł na gestapo, gdy powstanie szalało już w Warszawie. Dla Andrzeja była to pierwsza i ostatnia wyprawa.

1 Kriegsverdienstkreuz – wojenny krzyż zasługi
2 Liegenschafsverwaltung – rolniczy zarząd gospodarczy
3 dwójkarz – tu człowiek z wywiadu akowskiego
4 lajtnant – żartobliwe spolszczenie niemieckiego leutnant (porucznik)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.