Obwód ZWZ-AK Radomsko „Ogród”
BITWA O ANTONIÓW PLUTONU „ROBOTNIKA” Z KOMPANII „ANDRZEJA”
30 kwietnia 1944 r., nocą w gęstym sosnowym lesie jest tak przeraźliwie ciemno, że gdyby kroczący za sobą gęsiego stracili na chwilę bezpośredni kontakt – szukano by się nawzajem do rana. Nie wiemy, gdzie właściwie jesteśmy. Przewodnik, jak się wydaje, stracił orientację. W pobliżu są podobno chałupy, trzeba więc na kocich łapach przemykać po wertepach, aby szczekaniem psów nie zbudzić za wcześnie czujności niemieckich wart w Antoniowie. „Postrach” – ppor. Jan Kaleta, idący przede mną, dla łączności optycznej wypuścił spod kurtki koszulę. Nie pomaga to wiele, gdyż partyzanckiej bieliźnie daleko do śnieżnobiałej czystości, ale zawsze coś tam majaczy w ciemnym mroku. Mówić nie wolno, palić nie wolno (zresztą nie ma co) – pozostaje myślenie. Jeszcze przed godziną jechał cały pluton gwarną gromadą i z kawalerskim fasonem samym środkiem szosy, ośmioma wozami. Konie biegły jak wściekłe. „Dalej ! Dalej !” popędzał „Korzeń”, jakby pragnął furmańską brawurą zetrzeć ostatni blamaż w służbie wartowniczej. Roześmiałem się głośno na samo wspomnienie. „Co jest?” zdziwił się „Postrach”. „Nic, nic. Korzeń mi się przypomniał.” Rzeczywiście kawał był wspaniały. Całą noc „Korzeń” pisał list do żony, wydając szczegółowe dyspozycje gospodarskie: co gdzie zasiać, komu sprzedać jałówkę, i co najważniejsze: „ kiej się krowa ocieli, a obacys, ze to byczek nie jałoska, przedaj ! Zali jałoska, zawsze lepiej na chowanie ostawić…” Zmęczył się biedak tym pisaniem i utrudził, ale nie wierzył kolegom, którzy w ostatnim liście same bzdury i parszywe dowcipy żonie o nim popisali. Nic dziwnego, że zmordowany zasnął na warcie. Wszędobylski „Iskierka” jakby na to czekał. Wyjął mu ostrożnie z ręki karabin i wsadził potężną sosnową pałę. Zwołał kolegów zapowiadając przedstawienie. „Hej ! „Korzeniu” – rozdarł się „Iskierka”, kiedy gapiów naschodziło się sporo. – „Pobudka !”. Chłop zerwał się, przetarł oczy i spojrzał na chropowatą maczugę. „W imię Ojca i Syna” – wrzasnął. „Wszelki duch. Przemienienie Pańskie”. „Ładne przemienienie. Z karabinu w pałkę” – śmieją się chłopcy. „Korzeń” poskrobał się w głowę. „Ktosik chyba karabin …zabrał… Ano wola boska” – powiada. – „Jak będzie człowiek bogobojny, to przyniesie, a jak oprych, to w piekle zginie.”
Historia stała się głośna i „Satyr” opisał ją na łamach wydawanego w lesie pisemka „Głos zza krzaka”. „Korzeń” nie poznał się na dowcipie. Pochwycił „Satyra” w ciemnym kącie, ścisnął pod gardłem silną łapą i mówi: „Duszę ci wygniotę, ty pisarczyku parszywy, za to, żeś mnie chłopa z dziada pradziada razem ze złodziejami i polityką w > kurierach < sponiewierał. Kobita mnie z domu wygoni – powiesić się tylko, albo utopić”.
Przypomniały mi się te wszystkie szopki podczas kawalerskiej jazdy „Korzenia” na dzisiejszą akcję. Po to błąkamy się w tych egipskich ciemnościach, aby o świcie z przewidzianej pozycji wyjściowej uderzyć na umocnioną wartownię S.A., w niemieckiej kolonii Antoniów. Cisza. Gdzie niegdzie tylko trzaśnie pod butem gałązka lub zachrobocze o gałąź kolba niesione go po partyzancku, lufą w dół, karabinu. Gdzieś na przedzie idzie za przewodnikiem dowódca oddziału partyzanckiego ppor.„Robotnik” (Bronisław Skóra-Skoczyński). Dziwny chłopak – im dłużej myślę o nim, tym trudniej mi go zrozumieć. Wczoraj na odprawie „Andrzej” – Florian Budniak, jak zwykle, nie narzucał planu akcji. Po prostu przyszedł rozkaz z góry, że ma być rozbrojona niemiecka kolonia. Na załączonym świstku papieru podano sytuację, obok najważniejsze rozeznanie i ogólną receptę, jak to wszystko wykonać. „Rozkaz nie narzuca –mówi Andrzej – uderzenia frontalnego, raczej proponuje podstęp, przebranie się za żandarmów, za policję granatową, czy kobiety ze szmuglem”. „Robotnik” skrzywił twarz swoim charakterystycznym, ironicznym uśmieszkiem. „Wybaczy pan komendant, ale ja nie jestem aktorem, ani też komediantem. Jestem żołnierzem i będę starał się walczyć jak żołnierz.”
Oglądamy zaznaczone na szkicu umocnienie wartowni. Dom otoczony okopem, a na zewnątrzgruba druciana siatka i podwójny płot z kolczastego drutu. Z piwnicy domu prowadzi do okopu rów łącznikowy. Wewnątrz ogrodzenia trzech wartowników nocnych albo dwóch dziennych. W domu dwa erkaemy i dwudziestu ludzi z kb. Ze wszystkich stron otwarta przestrzeń. Podejście trudne. Akcja wydała mi się pomysłem poronionym. Mając tyle łatwo dostępnych, opłacalnych i efektownych obiektów, dlaczego akurat Antoniów ?
Raptem uderzyłem w plecy maszerującego przede mną, na komicznie krzywych nogach „Postracha”. „ Co się tam stało?” pytam szeptem. „Cholera, drogę zgubili. Miało być trzy kilometry, a łazimy w kółko dwie godziny” przeklina „Robotnik”. Robi się coraz chłodniej. Mokra marcowa noc wciska się w każdą szczelinę ubrania i odbiera resztki ciepła. Mam na sobie mundur i krótki kożuszek bez rękawów. Ręce od ramion w dół ogarnia coraz mocniej lodowaty chłód. Za kołnierz spadają zimne krople wilgoci z kołysanych wichrem sosen. Powoli wstaje brzask. Jesteśmy na skraju lasu. Przewodnik przez chwilę obserwuje zasnute oparami łąki. Wyszliśmy za daleko, przynajmniej dwa kilometry. Trzeba wracać z powrotem. Robi się widno. Zmęczeni całonocnym błądzeniem, potykając się o korzenie idziemy wypełnić niezbadane rozkazy przeznaczenia. „Robotnik” nadaje marszowi mordercze tempo, przechodząc na niektórych odcinkach w bieg. Powodzenie akcji wydaje się ostatecznie przesądzone. W tej chwili powinien rozpocząć się już atak. Powoli, ale nieubłaganie wstaje z oparów nad łąkami marcowy dzień. „Cisza! Zwolnić tempo…”
Między białymi pniami brzóz majaczy w pokrytych plamami śniegu polach długa, rozsiadła, szeroka wieś. „Padnij”. Wyczerpane marszem płuca ciężko chwytają oddech. Serce wali jak młotem. A więc to owa słynna pozycja wyjściowa, cel naszego nocnego szukania. „Robotnik” wyraźnie zdenerwowany, jest naprawdę późno, godzina 7.3o.
Natarcie na biały dom z widocznymi od naszej strony trzema oknami. Uderzamy trzema drużynami. Ja prowadzę środek, „Dzięcioł” lewe skrzydło, „Postrach” prawe. Musimy wykonać czterystometrowy skok, defilując po gołym polu, cały czas lekkim zboczem wzgórza w odległości 200 kroków od okien pierwszych niemieckich zagród, z których również mogą posypać się strzały. Jesteśmy niespełna sto kroków od białego domu, kiedy zaczynają bzykać pierwsze niemieckie kule. Przycupnąłem za wysoką skibą, a za mną z głośnym sapaniem rozłożył się „Korzeń”. Przed nami szybkostrzelny cekaem „Robotnika”. Sierżant „Lis” rżnie na nim, aż się iskry sypią. Bezpieczniej robi się na polu. Przede mną jak na dłoni wartownia. W dach na wylot walą już serie, przeplatane świetlnymi pociskami „Lisa”. Dom świeci pustką strzaskanych okien. Tylko z rowów strzeleckich wykwitają złote płomyki ognia. Niemcy mają świetną pozycję, mogą tłuc do nas, jak do kaczek. Szczupła sylwetka „Robotnika” odrywa się od ziemi, biegnie po rozmokłych skibach, to znów nieruchomo leżąc czai się do dalszego skoku. Walimy na zmianę z sierżantem „Brzozą” w niemieckie płomyki. Chłopcy zrywają się na przemian –jeden, drugi, trzeci, zupełnie jak w regulaminie. Krycie ogniem, skok, krycie ogniem. „Robotnik” jest nie dalej jak trzydzieści metrów od zasieków. Nagle ogień zwiększa się w trójnasób. Pociski gwiżdżą niczym stada złośliwych os. Czyżby Niemcy otrzymali posiłki ? Trzymają teraz „Robotnika” pod rozpaczliwym ogniem. Nie może ruszyć się z miejsca. Jeszcze dwadzieścia metrów i w ruch poszły granaty.
Nie mogę podnieść głowy, ale kątem oka dostrzegam, że w tym piekle ognia i huku kogoś bezwładnego z drużyny „Robotnika” ciągną do tyłu za nogi. Albo ranny, albo trup. „Bić w stanowiska” – krzyczę – „osłonić im odwrót”. Strzelamy, jak tylko można najszybciej. Lufa karabinu gorąca. Zagórski rąbie seriami z empi, ale cekaem „Lisa” zacina się coraz częściej. Udało się. Ci z rannym już bezpieczni, schowali się za stogiem siana. Strzelanina przycichła. Wtedy to od ziemi, jak przelotem kanału, dobiega do nas głuchy pomruk … samochody. Samochody niemieckie z odsieczą. Dudnią głucho, nie dalej jak dwa kilometry od miejsca walki. Teraz rozumiem dlaczego „Robotnik” nie zerwał się do nowego skoku, mimo nieznacznego ognia… „Wycofać się!” Niemcy rozpoczęli kanonadę od nowa. Huk motorów dodał im nowej energii. Zgrani jesteśmy z sobą, jak stara orkiestra, działamy jak automaty. Dwóch kryje ogniem, trzech skacze kilkanaście metrów do tyłu.
I zmiana – trzech strzela, dwóch osiąga tę samą wysokość. Daleko, daleko las. Po kilku skokach chwyta mnie kolka, nie mogę biec. „Szary! – krzyczy „Brzoza” – zwariowałeś? Skok raz!” Nie mogę. Podnoszę się z ziemi i spokojnie podchodzę do kolegów. „Chowaj się, co wyprawiasz” wołają. Podnoszą się i oni, przykucając przy każdym bzyknięciu pocisku. Zmordowani, zasmarowani gliną i błotem idziemy po kleistych bruzdach. Pola i bruzdy, pola i bruzdy. Zwariować można przez takie cholerne dwa słowa. Nareszcie las. Tuż za cienką zasłoną drzew dudnią niemieckie samochody.
Zaledwie w Antoniowie rozpoczęła się strzelanina, na pocztę w Rzejowicach przybiegł zdyszany volksdeutsch. Kierowniczka poczty mieszkała obok biura w małym pokoiku. „Bandyci napadli na Antoniów. Muszę natychmiast mówić z żandarmerią w Radomsku” wołał przybyły. Rozdygotana urzędniczka podeszła do centrali. „To na pewno oni – „Robotnik”, „Postrach”, „Halicz”. Wszystko znajome twarze – bo to jeden raz była w lesie?”. Wetknęła wtyczkę w ślepe gniazdko i kręci zawzięcie korbką. „Nie zgłasza się” uspokaja poirytowanego Niemca. Za wszelką cenę nie chce dopuścić do rozmowy. „Tam ludzi mordują” wrzeszczy volksdeutsch. Dwadzieścia pięć minut stoją przy centralce. Nieoczekiwanie opada klapka Radomska, nie ma powodu do dalszej zwłoki. „Radomsko – proszę żandarmerię”…
Z przestrzelonym karkiem i dziurą w łopatce leży blady i bezwładny „Mars”. Dźwigamy go we czwórkę na noszach z dwóch brzozowych kijów powiązanych żołnierskimi pasami. Ranny jest niesamowicie ciężki, albo my zupełnie wyczerpani. Zaczyna padać gęsty, ulewny deszcz. Litościwa przyroda zaciera powoli ślady naszej nieudanej wyprawy. „Mars” jęczy coraz żałośniej, a my nie jesteśmy w stanie nic mu w tej chwili pomóc. „Nie jęcz Mars, nie umrzesz, złego diabli nie wezmą.”
Dobrnęliśmy do małego osiedla. Kilka chałup pod lasem. W chałupach nędza i ubóstwo, ale na szczęście znalazł się koń. Chłopa wysłano po lekarza, a kobiety pitrasiły śniadanie dla rozlokowanych przy stodołach „lasowych”. Zaszyci w słomie stodół powoli zapominamy o nieszczęśliwym poranku. Gdyby nie żandarmi, to jeszcze parę minut i wartownia byłaby nasza. „Strzała” obserwujący okolicę przez wydłubaną w dachu dziurę, odwrócił się nagle: „Żandarmi” – zawołał. Przywarliśmy głowami do przeświecających szczelinami ścian stodoły. Na skraju lasu, opatuleni w peleryny, stoją Niemcy. Człowiek w mundurze gajowego wskazuje jednemu z nich zajęte przez nas osiedle. „Za broń!”. „Robotnik” wślizgnął się do stodoły, wydaje rozkazy. Cekaem „Lisa” tkwi na stanowisku. Niedobrze, wioseczka jak nic, pójdzie z dymem1 …
PACYFIKACJA POD KRZĘTOWEM NAD RZEKĄ PILICĄ (1.06.1944 r.)
Lato 1944 roku. Likwidujemy zimowe leże pod Rogami, niszcząc ślady ziemianek i obozowiska. Miejsce postoju ostatnich czterech miesięcy, zamaskowane sprytnie mchem, igliwiem, zielenią niczym się nie różniło od reszty lasu. Partyzantom nie wolno pozostawiać śladów swego pobytu, nawet w najdzikszych wertepach, aby nie ściągnąć represji na gościnnych leśników i gajowych. Nowe miejsce jest przyjemniejsze od dawnego. Tuż nad Pilicą, w pobliżu wsi Krzętów, gdzie ku rzece opada czysta żwirkowata plaża. Za szerokim pasem łąki usadawia się ubezpieczający nas „Postrach”. Między zagajnikiem obok plaży, w którym gospodaruje „Andrzej”, a lasem zajętym przez obóz „Postracha”, leży w rowie melioracyjnym, linia telefoniczna, łącząca obydwa oddziały. Ciepły słoneczny dzień 31 maja mija na rozpinaniu różnokolorowych spadochronów z ostatniego zrzutu, używanych powszechnie jako namioty. Pod przejrzystą pajęczyną jedwabiu dużo przyjemniej niż w dusznej, ciasnej ziemiance. Kompania zmęczona całodzienną przeprowadzką i pracą twardo zasypia.
Przed świtem od Gidel i Włoszczowy zaczęły jeździć gęsto niemieckie ciężarówki. Nocni wartownicy w obozie słyszeli huk motorów, ale do głowy im nie przyszło, jak gorąco zapowiada się nadchodzący dzień. Rankiem krzętowski obiekt leśny był już dokładnie otoczony wojskiem, a odwody niemieckie zajęły wsie: Łazów, Silniczki, Barycz, Maluszyn, Rudkę i Ciężkowiczki. Pierścień otaczający obydwa oddziały – „Andrzeja” i „Postracha” – zamykała od wschodu Pilica. Operacja na tak ogromną skalę i to w kilkanaście godzin po zmianie miejsca postoju, nie była przewidywana. Pierwsze meldunki gajowych „Andrzej” po prostu zbagatelizował. Na wszelki jednak wypadek zarządził stan pogotowia. Zajęcia trwały jednak normalnie, jak co dzień. Wykłady, musztra i ćwiczenia. Łącznicy z zewnątrz, posiadający konkretne dane, starali się w jakiś sposób przekazać je do lasu. Tym razem było to jednak daremne. Pierwszą próbę zaryzykowała łączniczka Wala. Przyczepiła do roweru bukiet kwiatów i wybrała się drogą przez las do urojonej cioci w Przedborzu, która jakoby w tym dniu obchodziła imieniny. Pierwszy patrol niemiecki przywitał ją drwinami, mówiąc aby ich dobrze policzyła przekazując informację bandytom w lesie. Ale już następny patrol zawrócił ją z drogi. W tym też czasie rozpoczął się ogień nieprzyjaciela. Nasze rozpoznanie, złożone z dwóch ochotników: kaprala „Bąka” i strzelca „Struga”, zbyt śmiało wyszło z lasu na drogę, penetrując skraj lasu. Ranny w rękę od pierwszych strzałów „Bąk” odskoczył do lasu, unikając śmierci. Strzelec „Strug” podjął sam tragiczną walkę z Niemcami. Wezwany kilkakrotnie do poddania się „Strug” odpowiedział ogniem z stanowiska zajętego w przydrożnym rowie. Niemcy nie pozostali dłużni, zasypując go pociskami z broni maszynowej. Osamotniony partyzant postanowił drogo sprzedać swoje życie. Ładował raz po raz swego colta i walił w niemieckie czerepy, wystające z odległego o dwadzieścia metrów okopu. Kiedy chcieli go dopaść w czasie ładowania broni, wyrzucił dużą półkilową filipinkę. Niemcy rozpierzchli się i przywarli do ziemi. Mimo to kilku z nich zostało rannych. Skromny zapas amunicji „Strugowi” wyczerpał się. Ostatni granat wyrzucił z największym wysiłkiem zaledwie kilka metrów od siebie. Nie miał siły dalej. Z przestrzelonego płuca krew tryskała fontanną, a oczy przysłaniała mgła śmierci. Rozwścieczeni Niemcy dobili go strzałem w głowę.
Tymczasem nad okolicą uparcie krąży samolot Storch, który nie zwiastuje nic dobrego. Widać jak kołuje nad lasem, starając się wykryć nasze obozowisko. Nie wiadomo czy zwijać teraz kolorowe szmatki naszych namiotów, czy rąbać z angielskich Brenów, dostosowanych do tego rodzaju operacji. Otworzyć ogień to znaczy zdradzić stanowisko. Może jeszcze nas nie dostrzegł. Poleciał, ale po kilkunastu minutach jest znowu. Nagle śmignęło coś przez gałęzie i lasem zatargał głuchy huk detonacji. Bomba, za nią druga, trzecia i dziesiąta. Dwanaście. Suchy sosnowy zagajnik, w którym sterczą kolorowe grzyby namiotów, płonie. Płomienie pełzają po drzewach, obejmując morzem ognia splątaną gęstwinę. Namioty nikną w oczach. Cofamy się w jednym możliwym kierunku, w stronę rzeki. Na łące rozwija się pluton SS w ataku na płonący las. Ze stanowiska „Postracha”, o istnieniu którego Niemcom nawet się nieśniło, widać, jak nieprzyjacielskie drużyny wyskakują z zarośli wprost na łąkę między lasem a zagajnikiem. Każdy niemiecki żołnierz z granatem na kiju, przyciąga złożony do strzału empi. Biegną jak ćmy do czerwonych od żaru drzew, za którymi spodziewają się smażących się, zepchniętych do Pilicy ludzi „Andrzeja”. U „Postracha” znalazł się „Alm”, który przewidział od początku akcji, nieprzyjacielski atak na pozycje „Andrzeja”, i od pierwszej detonacji roztasował swój pluton na stanowiskach. Kiedy Niemcy wybiegli na łąkę, „Alm” szczęśliwie znalazł się na wyśmienitej pozycji – na tyłach wroga. Zaszczekały steny. Z miejsca trzech padło. Dowódca zdezorientowany, sądząc, że to strzela własne wsparcie usadowione na tyłach, odwraca się i krzyczy, aby przerwać ogień. „Alm” trzyma go na muszce małego, belgijskiego empi. Pocisk śmignął pomiędzy liśćmi leszczyny, bezbłędnie trafiając dowódcę. Teraz Niemcy bezradni, otumanieni, biegają w kółko, chłopcy „Postaracha” strzelają do nich niczym do kaczek. Sierżant „Lis” grzmoci przede wszystkim do tych, co wpadłwszy w głębokie bagna starają się rozpaczliwymi chwytami utrzymać na wierzchu. Resztki zdziesiątkowanych Niemców szukają daremnie ratunku w błocie melioracyjnych rowów.
Po drugiej stronie płonącego zagajnika trwa tymczasem gorączkowe przygotowanie do odparcia generalnego natarcia Niemców, które powinno nastąpić po ataku lotniczym, lecz ogień pokrzyżował plan obrony. Dowodzący tu „Andrzej” nic nie wie o pogromie wroga dokonanym przez „Alma”; a jego oddziałowi pozostała tylko przeprawa przez Pilicę. Rzeka w tym miejscu głęboka, o czarnym mulistym dnie. Nad wodą brzęczą pociski, ale co kryją w sobie zielone żytnie łany po przeciwnej stronie ? Może zasadzka. „Nie damy Niemcom sprzętu. Wrzucać wszystko do wody, a potem karabiny w garść i nura w rzekę” – rozkazuje „Andrzej”. Wrzucają więc do wody walizki, plecaki, zrolowane koce, radiostację „Nelka A-3” (która z tak wielkim trudem uratowała się z piotrkowskiej wsypy) i jej siostrzane radiostacje „A-2” i „Amerykanka” (dlatego tak nazwana że zamek, na który zatrzaskiwało się jej pudło, był jakoby amerykański). Leci do wody sprzęt telefoniczny, bębny z kablami i centralki. Dłużej już wytrzymać nie można, gdyż ogień dobiera się im do pleców. Skaczą wszyscy do wody, jedynie „Konrad” – Józef Neuman dziwnie ociąga się z wejściem do wody. Po pewnym czasie wszyscy są na drugim brzegu Pilicy. Chłopcy zmoczeni, ubabrani błotem zbierają się razem. Kogo brak ? Po tamtej stronie pozostał „Drągal”, który ranny w rękę właśnie bandażuje ją, a „Rawicz” i „Strzała” zostali z nim. Brak tylko „Konrada”. Co z nim ? Nikt nie wie. Znikł. Po trzech miesiącach daremnych poszukiwań, wydarto Pilicy tragiczną tajemnicę. „Konrad” utonął.
Dopiero następnego dnia, pod wieczór „Alm” podekscytowany zadaną Niemcom klęską, odszukał w okolicach Buczyny, ogołocony ze wszystkiego dobra oddział „Andrzeja” – „Zapłacą nam za wszystko. Z procentem.” – mówił „Alm” – „Szykuję taką akcję, że za kilka dni będzie wszystkiego znów pełno, panie Andrzeju.” Opowiadał przy tym, jak Niemcy odstąpili szybko z pod Krzętowa i zrezygnowali z dalszej walki, jak wracały kilkakrotnie karetki Czerwonego Krzyża, aby zabrać rannych i poszukać trupów, jak nieszczęśliwą dla nich była akcja wprowadzenia do walki Storcha, który prawie cały ładunek pięciokilowych bombek zrzucił pomyłkowo na własnych ludzi. Nie powiodło się Niemcom, jak rzadko.
ODWET ZA ŚMIERĆ „KONRADA”
Bój pod Krzętowem, mimo poważnego sukcesu odniesionego przez oddział „Postracha”, któremu w dowodzeniu pomagał „Alm”, był poważną klęską kompanii „Andrzeja”. Dotkliwe były straty w sprzęcie, ale również zapanowała żałoba po śmierci „Konrada”. Lubili go wszyscy jako dzielnego dowódcę i niezrównanego kolegę. Jego śmierć przypisywano bezpośrednio lotnikowi Storcha. Rzucając małe bomby ranił „Konrada”, który najprawdopodobniej w wyniku tego utonął. Trzeba skończyć z tym Storchem. To przyczyna naszych strat, trosk i trudów. To przez niego musimy się mieć stale na baczności, zmieniać miejsce pobytu i robić dziesiątki kilometrów po nocach. Leci cicho nad lasem na wyłączonym silniku. Nikt się go nie spodziewa. Zaskakuje swoim pojawieniem się i nawet bez lornetki widzi wszystko jak na dłoni. Obozu i ludzi nie da się łatwo ukryć. Trzeba przecież gotować, powiesić mokre ubranie i bieliznę. To ten Storch przeklęty. Odkąd się zjawił, nie ma spokoju. I te ciągłe straty. Jak go dostać w swoje ręce, jak go strącić ? Nic nam do głowy nie przychodzi. Jednak los sam niekiedy pomaga.
Pewnego dnia wywiad doniósł, że pilotem Storcha jest syn niemieckiego młynarza mieszkającego w rejonie lasów życińskich. To bardzo blisko. Trzeba odwiedzić tego młynarza. Porozmawiać z nim o tym i owym. Poszła więc grupa z oddziału „Jerzego”. Oddział niezbyt wielki, ale też i akcja bez większego ryzyka. W grupie Jasiu Hudyka, Jurek Dolniak, Białecki i inni. Duża część naszej szkoły podchorążych. Przyszliśmy wieczorem. Młyn graniczył z dużym gospodarstwem Niemca. Jeszcze nikt nie spał. Służba kręciła się po podwórzu. Podeszliśmy ostrożnie pod dom, aby sprawdzić, czy nie ma przypadkiem niemieckiej policji lub wojska. Stwierdziliśmy, że oprócz służby nie ma nikogo obcego. Możemy działać bez ryzyka. Wchodzimy w podwórze pytając czy gospodarz w domu ? „Jest” – pada odpowiedź. Szybki skok do drzwi, ruch klamką i skok do środka. Młynarz kręci się po izbie nie przeczuwając naszych odwiedzin. Spojrzał i zbladł. „Siadaj, porozmawiamy” – mówi Janek Hudyka. Młynarz ciężko siada na krześle, ręce mu się trzęsą, ale stara się być spokojny. Pytamy o syna. „Panowie, jest w wojsku” – odpowiada. „Gdzie w wojsku ?” – pytamy. „Tego nikt nie wie” – wykręca się Niemiec. „Wiesz dobrze, a jeżeli nie, to my ci powiemy. Daj mu w ucho” – jeden z chłopców podpowiada. Szturchnięcie kolbą w bok nie pomaga jednak. Niemiec jest twardy. „Twój syn jest lotnikiem i lata nad lasami, ale to już nie potrwa długo, a ty za niego odpowiesz” – mówimy. Niemiec już wie, że to nie przelewki i sprawa jest jasna. Milczy. Któryś z chłopców zauważył wiszący na ścianie portret Hitlera… „A to, kto ?” – zapytał zdejmując go ze ściany. „Fuehrer” – odpowiedział Niemiec. „Lubisz go ?” – pada kolejne pytanie. „Panowie, ja muszę go trzymać” – jąka się Niemiec. Chłopcy nie dają za wygraną. „Skoro go trzymasz i to tak publicznie, to go lubisz. I jeśli tak, to go zjesz” – postanawiają. Jurek rozbija szkło i wyjmuje z ramy zdjęcie hitlerowskiego wodza. Następnie drze cienką tekturę na paski i zachęca Niemca do jedzenia. Ten wyraźnie nie ma ochoty, wzdryga się, że nie może, bo papier suchy. Jeden z chłopców podaje kubek wody, a drugi wpycha w gębę Niemca tekturowe kawałki. Niemiec wyrywa głowę. Dostaje jednak silny cios pięścią w plecy. To pomaga i już spokojnie popijając zjada kawałek po kawałeczku tekturę. „Dobry ten twój fuehrer. Będziesz go długo pamiętał” – drwią chłopcy.
Na pożegnanie otrzymuje jeszcze lekcję patriotyzmu, ponieważ żyje na polskiej ziemi. Dostał lanie tam, gdzie nakazuje tradycja karać niegrzeczne dzieci, z uwagą, że jeżeli syn będzie latał nadal nad lasami, to przyjdziemy tu raz jeszcze. Wychodząc, wymontowaliśmy cztery duże lustra ze ściany, które powiesiliśmy w naszym bunkrze. Zabraliśmy też kilka ubrań, w których chłopcy paradowali na urlopach. Przydały się nam także kury i kaczki zabite w pośpiechu przez uczynną służbę. Po naszej wizycie Storch przycichł i długo go nie widziano. Dopiero jesienią pojawił się na nowo, ale informacja o wizycie u młynarza długo jeszcze była przedmiotem rozmów między chłopcami „Jerzego”.
POMOC RANNYM PARTYZANTOM
Na przełomie roku 1943/44 nasiliła się aktywność coraz liczniejszych oddziałów partyzanckich w lasach radomszczańskich i sąsiadujących z nimi lasach rejonu Częstochowy i Włoszczowy. Liczne akcje zbrojne w potyczkach z żandarmerią niemiecką, oddziałami RON lub Ukraińcami powodowały straty w rannych i zabitych. Poważnym zadaniem dla administracji konspiracyjnej było zapewnienie pomocy rannym, których stale przybywało. Chodziło głównie o udzielenie pomocy lekarskiej, często trudnego zabiegu chirurgicznego, zapewnienie bezpiecznego miejsca na leczenie ran pod opieką lekarską oraz rekonwalescencję. Zadanie nie było łatwe, gdyż z reguły we wszystkich szpitalach lekarze niemieccy byli kierownikami, a ci śledzili, czy pomiędzy chorymi nie udziela się pomocy partyzantom. Węszyli także szpicle gestapowscy, których, pomimo stałych likwidacji, nadal było wielu. Rekrutowali się najczęściej z miejscowych kolonistów niemieckich, znających świetnie język polski, i wielu z nich, manifestując swoją polskość, ukrywalo prawdziwą działalność szpiegowską. Stąd liczne wpadki i aresztowania.
W Kłomnicach wielkie zasługi w pomocy rannym miał dr por. Grajkowski „Sęp”. Małego wzrostu, pogodny, towarzyski i całym sercem oddany pomocy dla rannych żołnierzy leśnych. W dniu 18 czerwca 1944 r. ok. godz. 5 rano zapukał do jego okna pracownik miejscowej spółdzielni rolniczo-handlowej, por. Stanisław Gonera, , który pełnił w tym czasie jedną zważniejszych funkcji konspiracyjnych. Mnie powiadomił również, że mam uruchomić samochód i razem z nim oraz dr. Grajkowskim odwieźć rannego partyzanta do szpitala w Radomsku. Ja w tym czasie pracowałem w spółdzielni jako kierowca samochodu osobowego marki Opel-Olimpia. W kilka minut później, zaopatrzony w fałszywy rozkaz wyjazdu z pieczęcią Kreisstelle, podjechałem pod dom dr. Grajkowskiego. Por. Gonera wyprowadził rannego z domu doktora, trzymając go pod rękę.
Na tylnym siedzeniu samochodu umieszczono rannego z lekarzem. Porucznik Gonera siadł na przednim siedzeniu obok mnie. Ruszyliśmy w kierunku Radomska. Droga była pusta i sądziłem, że 20-kilometrowy odcinek pokonam szybko i bez przygód, ze względu na wczesną porę. Minąłem most na Warcie i zbliżałem się do osady Folwarki, stanowiącej przedmieście Radomska. W miejscu, gdzie rozgałęzia się droga w kierunku na Gidle, zobaczyłem nagle grupę Niemców. Przeważali ludzie ubrani w partyjne mundury NSDAP i gestapo. Na dany mi energicznie znak „lizakiem” zatrzymałem samochód. Byłem zaskoczony i przerażony. Byłem pewien, że za moment kontrola ujawni iż wieziemy rannego, który nie ma dokumentów, a jego wygląd nie budzi wątpliwości, kim jest. Ranny po zastrzyku morfiny spał ze spuszczoną na piersi głową. To był dobry zbieg okoliczności, gdyż nie było widać jego silnie od słońca i warunków leśnych ogorzałej twarzy, ani oznak niepokoju. Po chwili opanowałem się i zupełnie spokojnie wyszedłem z samochodu i z książką wozu oraz rozkazem jazdy skierowałem się do grupy stojących Niemców, zanim oni podeszli do samochodu. Grzecznie mówiąc „Guten Tag” podałem dokumenty. Gestapowiec oglądnął je dokładnie, ale nie spostrzegł w nich niczego podejrzanego zapytał, kto jest w samochodzie. Bez namysłu odpowiedziałem, że pracownicy spółdzielni i jedziemy w sprawie dostaw zboża na kontyngent do centrali w Radomsku. Dodałem ze spokojem, że można to sprawdzić, gdyż jadący w samochodzie mają odpowiednie dokumenty. Mówiłem to względnie poprawną niemczyzną i z takim spokojem, że gestapowiec pozwolił na dalszą jazdę. Ukłoniłem się i bez pośpiechu podszedłem do samochodu, zapuściłem silnik i ruszyłem. Jeszcze jakiś czas trzymałem się, ale po pewnym czasie poczułem, że jestem rozdygotany, a nogi mam dziwnie miękkie. Moi współtowarzysze również odetchnęli i uspokajali: „Bądź spokojny, jedź powoli – udało się”. Tak, udało się, kolejny raz. Co by jednak było, gdyby sprawdzono, kto jest faktycznie w samochodzie. Rannego zdradzała również bielizna uszyta z płótna spadochronowego, a na tym Niemcy dobrze się znali. Ranny przespał całe zdarzenie i nie wiedział, jakie niebezpieczeństwo mu groziło. Zbudzony został dopiero przed szpitalem Przedwojenny ordynator szpitala, również piękna postać w niesieniu pomocy rannym, wytłumaczył niemieckiemu lekarzowi, że przywieziony człowiek został ranny przez ukraińskich pijanych żołnierzy, którzy chcieli mu zabrać rower. Argument, w gruncie rzeczy naiwny, przekonał Niemca, który przyjął rannego i nie interesował się nim więcej. Nie znam nazwiska rannego. Pamiętam, że był ranny w rękę, powyżej łokcia. Nie spotkałem go nigdy więcej. Sądzę, że był z oddziału „Alma”, a rannym został dzień wcześniej w czasie napadu na oddział Wehrmachtu w Garnku. Nie spotkałem również nigdy innego rannego, którego odwoziłem także z dr. Grajkowskim i por. Gonerą do Borowna w dniu 12 lipca 1944 r. Ranny żołnierz też pochodził z oddziału „Alma”. Został ranny w czasie zasadzki na żandarmerię. To była również ciekawa przygoda, o ile przygodą można nazwać sytuację, która w przypadku wpadki mogła skończyć się tragicznie.
Któregoś dnia, o zmroku, grał w karty z dwoma żandarmami dentysta w Kłomnicach o nazwisku Sipa. Leczyli zęby u niego również żandarmi, przyjmując chętnie sute poczęstunki, co pozwalało na uzyskanie różnych cennych informacji, a nawet możliwości pomocy potrzebującym. Był tam również dr Grajkowski. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi. Lekarz Sipa wszedł do korytarza i otworzył zewnętrzne drzwi, w które usiłowało wejść dwóch młodych ludzi trzymających pod ręce trzeciego. Dr Sipa obyty w podobnych sprawach, zorientował się natychmiast, że tym trzecim jest ranny, któremu trzeba udzielić pomocy. Aby nie dopuścić do spotkania z żandarmami, dał przybyłym znak ręką, aby obeszli dom i wstąpili do kuchni. Wrócił szybko do pokoju i wyjaśnił żandarmom, że to przyszła znajoma żony. Poszedł następnie do kuchni, powiadomił żonę, aby zaraz przygotowała gorącą wodę, ponieważ za chwilę zostanie przyprowadzony ranny. Po powrocie do pokoju zwrócił się normalnie do dr. Grajkowskiego, z prośbą o pójście do kuchni, w której oczekuje go chora znajoma żony.
Dr Grajkowski wyszedł, Sipa dolał wódki do kieliszków żandarmom i zabawiał ich rozmową. Ponieważ zbyt długo brakowało Grajkowskiego do dalszej gry, żandarmi zaczęli się o niego dopytywać. Sipa tłumaczył, jak mógł twierdząc, że to musi jeszcze trochę potrwać, wówczas podpici żandarmi chcieli koniecznie pójść do żony Sipy, aby się z nią przywitać. Nie pomagały argumenty, że teraz nie wypada, że nie można itp. Sprawę uratowały zamknięte przez dr Grajowskiego na klucz drzwi od strony kuchni. Po pewnym czasie wrócił dr Grajkowski uśmiechnięty, pomimo powagi sytuacji, ponieważ wyjął rannemu kulę z nogi i umieścił go na strychu. Gra w karty potoczyła się dalej normalnie i wypito jeszcze sporo wódki, aby żandarmi wyszli zadowoleni z gościnności dentysty.
Następnego dnia, zjawił się u mnie por. Gonera z poleceniem zawiezienia rannego na melinę.Zgłosiłem przełożonemu, również członkowi konspiracji, konieczność wyjazdu samochodem, podając prawdziwy powód. Było to około godz. 8 rano, w słoneczny, ładny dzień. Rannego wyprowadził z mieszkania, trzymając go pod rękę St. Gonera. Obok domu stała grupka ludzi, a wśród nich konfidentka żandarmerii Rachwałowa, którą później zastrzelono z wyroku sądu konspiracyjnego. Ta jednak tym razem nie zorientowała się, że do samochodu wsiada, przy pomocy Gonery, ranny człowiek. Odjechaliśmy w kierunku Borowna, odległego o kilka kilometrów. Pozornie sprawa była prosta i nie nastręczała ryzyka. Mogła się zdarzyć kontrola żandarmerii po drodze, ale z tym nie liczyliśmy się, zakładając przejazd boczną drogą. Problem polegał na wysadzeniu rannego, aby nie zwrócić uwagi gapiów, tym bardziej że w tamtym czasie samochód osobowy był rzadkością i do tego w rękach Polaków. Samochód, którym jeździłem, był jedynym w okolicy i praktycznie znali mnie prawie wszyscy. Baliśmy się więc denuncjacji, bo gdyby wiedziano, że we wsi przebywa ranny, to nie byłoby żadnego problemu z ustaleniem, kto go przywiózł.
W czasie drogi ustaliłem z dr. Grajewskim i por. Gonerą, że podjedziemy pod budynek gminny. Ja pójdę do burmistrza, Niemca, i będę go prosił o przydział na buty, co trwać będzie czas jakiś. W tym czasie zgromadzeni gapowie rozejdą się a ja wrócę, gdy nie będzie nikogo z mieszkańców w pobliżu. Tak zrobiliśmy. Samochodowi przyglądało się kilka osób, które po pewnym czasie odeszły. Wyszedłem z gminy, a moi towarzysze widząc, że chwila jest stosowna wyprowadzili rannego. Ten po wyjściu z samochodu oparł się o płot stwarzając wrażenie, że jest normalnym przechodniem. Odjechałem, a rannego odprowadzili nasi ludzie z organizacji, wtajemniczeni w sprawę. Ku mojemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że po kilku dniach przyjechała żandarmeria z Chorzenic aresztować rannego. Ktoś zdradził. Żandarmi pomylili się i poszli najpierw do innego domu, co umożliwiło ostrzeżenie rannego. Ten wyszedł z domu i skrył się w pobliskim zbożu. Długi czas obawiałem się, czy nie przyjdą aresztować mnie żandarmi. Nie wiedzieliśmy bowiem, kto naprowadził żandarmów na miejsce ukrycia rannego. Sądziłem, że może wiedzą też, jak ranny dostał się do wsi i kto go przywiózł. Widocznie jednak nie wiedzieli, ponieważ nie miałem z tego powodu żadnych kłopotów.
Podobnych przypadków było więcej. Opisałem zaledwie dwa, jako najbardziej typowe, które pozostały w mojej pamięci. Podobnej pomocy udzieliliśmy rannemu żołnierzowi AL., nazwiskiem Kret, z Kłomnic. Ten został odwieziony do Częstochowy bryczką konną. Stale zgłaszali się do mojego ojca czy dr. Grajkowskiego różni ludzie, których trzeba było szybko przewieźć na inny teren, ukryć itp. Samochód, którym jeździłem był tym środkiem lokomocji pozostającym stale do dyspozycji władz konspiracyjnych. Jeździli nim nie tylko ranni.
SUKCES KOMPANII „ANDRZEJA” W BITWIE POD KRZEPINEM
Bitwa pod Krzepinem stoczona przez 74 pp AK w dniach 27-30.10.1944r. została zakończona pełnym sukcesem. Jednostki AK walczyły z silnymi oddziałami SS, żandarmerii, schupo i własowców. Bitwa ta była punktem kulminacyjnym zmagań partyzanckich na tamtejszym terenie, przed rozwiązaniem sił partyzanckich. Miedzy bitwą pod Krzepinem a wcześniejszą akcją „Zemsta”, 74 pp w skład którego wchodziła kompania „Buk” dowodzona przez por. „Andrzeja”, stoczył wiele walk. Był to okres ponad 2-miesięcznych nieustannych walk z licznymi przyfrontowymi oddziałami Wehrmachtu i policji. Do najdłużej trwających bitew należy ta pod Krzepinem, podczas której por. „Andrzej” został ranny, lecz do jej końca nie zszedł z placu boju. Opis tej bitwy znalazł się we wspomnieniach Jerzego Muskały, uczestnika tych walk.
27.10.1944 r. polną drogą od Secemina w kierunku na Zakrzew mknęły 3 niemieckie czołgi „Panter” i kilka samochodów z żandarmami. Obsługa miotacza ppanc. „piat” pozwoliła podejść czołgom na odległość 50 metrów od swoich zamaskowanych stanowisk, aby jednym strzałem rąbnąć „panterę” w środek przedniego pancerza. Czołg rozniosło w drzazgi, a dwa pozostałe szurnąwszy gąsienicami w poprzek drogi zawróciły do Włoszczowej. Rozwścieczeni Niemcy podpalili po drodze wieś Zakrzew. W odpowiedzi na tę represję partyzanci zdążyli zrobić zasadzkę na podpalaczy i wystrzelać prawie 30 Niemców, głównie esesmanów i żandarmów.
W wyniku tych wypadków spodziewano się w okolicznych lasach wielkiej pacyfikacji, tym bardziej, że meldunki z terenu sygnalizowały znaczne ruchy wojsk, ściąganych z innych rejonów kraju. Rzeczywiście uderzenie nastąpiło w kilka dni później, i to kilkoma batalionami na wieś i majątek Krzepin, w których przejściowo kwaterowały trzy kompanie 7 dywizji wraz ze sztabem i dowództwem. Strzelanina rozpoczęła się o świcie i pierwsze serie poszły wprost na teren zajmowany przez zwiad i osłonę radiostacji. Komendant „Andrzej” ze swoją kompanią zajął stanowiska obronne, daremnie czekając na dalsze rozkazy od kwaterującego w majątku z-cy dowódcy „Tomasza”. Pokój dowództwa świecił pustką, a pułkownik na wiadomość o silnym natarciu, chwyciwszy walizeczkę, tyłami ogrodów uciekł do lasu. Okazuje się, że załamanie człowieka jest niezależne od stopnia i zajmowanego stanowiska. „Zostawili mnie samą z całym bałaganem” – żaliła się szyfrantka dowódcy dywizji.
W czasie gdy major „Roztoka” – Adam Szajka, z „Andrzejem” i „Marcinem” ustalają plan obrony, por. „Tadeusz” ewakuuje zapasową radiostację i kancelarię dywizyjną. Rozmieszczenie kompanii partyzanckich było dość szczęśliwe, obliczone na możliwość zaatakowania, tak że pomimo zaskoczenia udało się skonstruowanemu sztabowi zastosować nie tylko bierną obronę, ale i pewne posunięcia taktyczne. Plutony „Andrzeja” wpuszczają celowo nacierających Niemców na odkryty, bezleśny teren i śmiałym uderzeniem z zamaskowanych stanowisk na skrzydłach, zamykają im odwrót. Otoczony przeciwnik poddaje się już po kilku, strasznych dlań w skutkach, seriach „Alma”. Korzystając z załamania napastnika, pozostałe plutony „Andrzeja” rozwinęły natarcie na wieś, która była bazą wypadową Niemców. Ranny dość poważnie w szyję od pierwszych pocisków „Andrzej” nie pozwolił sobie nawet wspomnieć o zejściu z pola walki. Trzymając kawał bandaża na krwawiącym przestrzale dowodził nadal kompanią.
Robi się coraz bardziej „gorąco”. Ciężka niemiecka broń wali długimi seriami całych taśm amunicji, gęsto szczękają granatniki. Odpowiadają im krótkie, oszczędne, ale celne nasze serie. Dawno nie było tak zajadłej walki, tak bezładnego zamieszania, skaczących sobie do gardeł nieprzyjaciół. Chwilami zdawało się, że pierś w pierś zewrze się w śmiertelnym pojedynku, człowiek z człowiekiem. Szczęściem bezład ogarnął tylko jednostki niemieckie. Oto stado galopujących samopas wehrmachtowskich koni skacze po ukrytych w bruzdach stanowiskach Niemców. To znowu „Uparty” – Teofil Baryła w jazgocie stenów przepędza przeciwnika z zajętej wsi do lasu. Niemcy plują po słomianych strzechach snopami amunicji fosforowej, zapalając wieś. Szkoda wsi. „Uparty” wycofuje się, ustępując miejsca powracającym Niemcom. Ale jak to może być, że niemieckie na wierzchu. Nie czekając rozkazu chłopcy „Upartego” znowu pędzą wroga ze wsi, tłukąc go jak kaczki na podleśnych łąkach. A w lesie czeka już przerzucona kompania „Marcina”. Odwody niemieckie nie dają pomocy, natężenie walki maleje. Coraz śmielej partyzanci niszczą i biorą do niewoli osaczone grupki przeciwnika.
Po godzinie, na obszernym podwórzu majątku Krzepin stoją wyciągnięci w szereg niemieccy jeńcy. Jest ich prawie setka. Major „Roztoka” z dowódcami kompanii przechodzi przed frontem osłupiałych z wrażenia Niemców. Wybiera esesmanów i żandarmów. Razem około dwunastu. Z tymi, wiadomo co zrobią. Ale co z resztą ? Do żołnierskich uszu wpadają strzępy zdań skierowanego do Niemców przemówienia. Co im tak prawi major „Roztoka”? Czego się tak cieszą? Powiedział im, że tamtych esesmanów i żandarmów czeka zasłużona kara za wszystkie zbrodnie przeciw ludności cywilnej, a żołnierze Wehrmachtu, którzy bili się w otwartej walce z partyzantami, są naszymi jeńcami. Jeńców puszczamy wolno.
ROZBROJENIE ODDZIAŁU WEHRMACHTU W MAJ. ZAKRZEW (4.12.1944)
Nastała sroga zima 1944 roku. Już w grudniu panowały silne mrozy, a duże opady śniegu utrudniały życie tak partyzantom, jak i licznym oddziałom Wehrmachtu rozrzuconym po okolicznych wsiach powiatu radomszczańskiego. Strefa przyfrontowa, to i silne odwody wojska tuż za nią. Armia sowiecka stała już na Wiśle i lada dzień spodziewano się nowej ofensywy. Liczne oddziały leśne AK Obwodu Radomszczańskiego zostały pod koniec października, na zasadzie urlopów, rozpuszczone do domów. Groziło im całkowite zniszczenie przez silne oddziały policji ściągnięte ze wschodniej części dystryktu radomskiego, jak również Wehrmachtu, ponieważ nie było wsi, w której nie kwaterowały ich jednostki. Nie należało również narażać ludności cywilnej na ewentualne represje. W lesie pozostał mały oddział bojowy, w liczbie 92 żołnierzy pod dowództwem por. „Warty” – Józefa Koteckiego. Oddział ten był przewidziany do zadań specjalnych. Spodziewano się bowiem od dłuższego czasu zrzucenia misji angielskiej, której trzeba było zapewnić bezpieczne przyjęcie i pobyt dla wykonania zadań. Nastąpiło to pod koniec grudnia.
Taktyczne dowodzenie tym oddziałem zostało powierzone por. „Andrzejowi”, który powrócił już do zdrowia, po odniesionej ranie w bitwie pod Krzepinem. Por. „Andrzej” nie przebywał stale w oddziale, ale miał z nim stały kontakt. Bojowy oddział por. „Warty” podzielony był na mniejsze jednostki kwaterujące w różnych miejscach – tak łatwiej było się ukryć. Jednostki te znajdowały się dość blisko siebie i były w stałym wzajemnym kontakcie. Wzmacniało to ich siłę, ale i bezpieczeństwo. Jedną z takich grup dowodził „January” – Jan Trześniewski. Starzy, doświadczeni partyzanci, zahartowani w licznych bojach z trudem mogli bezczynnie usiedzieć w jednym miejscu. Niemcy mają co jeść, konserwy, kawę, a oni tylko zalewajkę i chleb. Szukali więc okazji i wkrótce ją znaleźli. W pobliskim majątku Zakrzew, który dobrze znali, kwaterował oddział Wehrmachtu. Wieczorami jednak można tam było zajść niepostrzeżenie. Zaprzyjaźniony administrator potrafił zadbać o to, by się mogli ogrzać, zjeść i nie rzadko zmienić bieliznę, na tę bez wszy, które tak niemiłosiernie gryzły partyzanckie plecy. Akcja musi się udać, ale nikt z Niemców nie może poznać, że my znamy te gościnne progi. Stacjonujący oddział niemiecki był silny liczebnie, zaprawiony w bojach frontowych. Taki żołnierz nie odda łatwo karabinu, będzie się bronił. Ich jest wielu a nas garstka. Więc tylko podstęp wchodzi w rachubę. Wszędzie stoją silne posterunki. Można samemu porządnie oberwać i ludzi narazić na różne kłopoty. Tylko zaskoczenie i podstęp dawały w nierównej walce szansę powodzenia.
Tak więc 4.12.1944 r., kiedy pola były pokryte grubą warstwą ściętego mrozem śniegu, do zabudowań majątku zbliżały się dwa drabiniaste wozy naładowane słomą. Woźnice, tacy zwykli miejscowi chłopi, zapatuleni w zimowe kożuchy. „Halt!” – stojący wartownik zatrzymał pierwszy wóz. „Słomę wieziemy na kontyngent” – wyjaśnił łamaną niemczyzną woźnica. Jeden wóz skierował się pod stodołę, a drugi w kierunku dworu. Przed dworem woźnica ze swoim towarzyszem spokojnie zeszli z wozu i wyciągnęli ze słomy kosz, na którego wierzchu widniały czerwone jabłka. Uginając się pod ciężarem zbliżyli się do dworu.
W tym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Nagle z obydwu wozów, jak za pociągnięciem magicznej różdżki, wybiegła gromada uzbrojonych ludzi. Sprawnie otoczyli budynki gospodarcze i z okrzykiem – „Haende hoch!” – wbiegli do stajni, gdzie kilkudziesięciu Niemców kręciło się wokół wojskowych koni. Inna grupa wpadła do dworu zmuszając do poddania się oficerów zaskoczonych pojawieniem się partyzantów. Jeszcze inna grupa otoczyła po zewnętrznej stronie całość zabudowań. Z okien wychyliły się partyzanckie zrzutowe karabiny maszynowe, trzymając całe podwórze pod krzyżowym ogniem. Jeden z oficerów niemieckich, który pojawił się na podwórzu, zaskoczony widokiem partyzantów zaczął strzelać ze swojego pistoletu. Padł na środku podwórza ścięty wieloma pociskami.
Zrobiło się chwilowe piekło, partyzanci dali upust napiętym nerwom i każdy strzelał byle gdzie, robiąc przy tym wiele hałasu. Sterroryzowało to do reszty Niemców. Stali potulnie na podwórzu, rzędem, z podniesionymi rękami. Chłopcy kręcili się wokół nich poszturchując tego lub owego kolbą stena. Zaczęło się normalne rozbrajanie i rozbieranie z mundurów. Przydadzą się nam mundury i ciepłe futerka. Także buty. Wygodne, ciepłe saperki dla tylu nóg obtartych butami, zniszczonymi i wydeptanymi tyloma marszami, przemakającymi od byle topniejącego śniegu. Tu takie dobre saperki. „Zdejmować buty – los, los! Szybko!” – wołają chłopcy. Niemcy robią to natychmiast, zaniepokojeni o swój dalszy los.
Tymczasem w budynku mieszkalnym rozegrała się akcja, jakich wiele w takich sytuacjach. Administrator, dobry Polak, ale odpowiedzialny za spokój kwaterujących Niemców, musiał mieć alibi. Partyzanci przyszli, wkrótce odejdą, a Niemcy zostaną . Trzeba stworzyć alibi odsuwające podejrzenie współpracy z partyzantami. Administrator mruga do stojących partyzantów i w tym momencie nagłym ruchem otwiera boczne drzwi pokoju i gwałtownie wpycha w nie dowódcę – SS-mana, krzycząc: „Uciekaj ze mną!”. Niemiec wykorzystuje szansę i biegną przez następny pokój do okna, wyskakują i chowają się w przyległym pomieszczeniu gospodarskim. Dowódca niemiecki ocalał. Długo później dziękował administratorowi. Tymczasem chłopcy na podwórzu uwinęli się z rozbrajaniem i po niespełna godzinie, te same drabiniaste wozy, wyładowane wojskowym dobytkiem zamiast słomy, zagłębiły się w las. Partyzanci zdobyli 1 ckm i 10 karabinów, znaczną ilość mundurów oraz saperek.