Dnia 26 lipca 1944 r. placówka „Obrazy” w ramach akcji „Burza” otrzymała rozkaz wymarszu na zgrupowanie z 2 Dywizją Piechoty Legionów. Oddział nasz, z inspektoratu Sandomierz, podążał na koncentrację dywizji w rejonie Staszowa. Przemarsz odbywał się dniem po polnych drogach i przez małe laski. Nagle przy przemarszu skrajem lasu zaatakował nas mały oddział niemiecki na kilku opancerzonych samochodach.
Podjęliśmy krótką walkę polegającą na wzajemnym ostrzeliwaniu się z karabinów maszynowych wycofując się w głąb lasu. Niemcy zrezygnowali z pościgu za nami, gdyż pewnie widzieli, że posiadamy „piaty” świetną broń przeciwpancerną pochodzące ze zrzutów. Ja wraz z drugim żołnierzem ubezpieczaliśmy oddział z tyłu.
Obaj mieliśmy hełmy i niemieckie płaszcze wojskowe. Gdy tak maszerowaliśmy za niewidocznym już oddziałem, podbiegł do nas jakiś chłop i łamaną niemiecczyzną wskazuje nam – gdzie poszli polscy partyzanci. Ja krótkim rozkazem po niemiecku kazałem mu iść z nami. Po pewnym czasie dogoniliśmy nasz oddział, chłop zorientowany z kim ma do czynienia zaczął uciekać, ale my chwyciliśmy go z obu stron za ręce i oddaliśmy naszej żandarmerii, która powiesiła go na drzewie z kartką informującą za co został skazany.
Po przybyciu na miejsce koncentracji, ku mojemu zdziwieniu otrzymałem rozkaz zgłoszenia się do dowódcy dywizji płk. „Lina” (Antoniego Żółkiewskiego). „Lin” zakomunikował mi, że mianuje mnie szefem grupy szyfrów. Poza mną w grupie był radiotelegrafista cichociemny z radiem Marian Leśkiewicz ps. „Dolina” oraz Struś (brat majora Tadeusza Strusia, mojego kolegi z politechniki).
Taka nominacja zaskoczyła mnie, ale potem domyśliłem się, skąd się to wzięło. „Lin” często przebywał w majątku Kobierniki pana Gałeckiego, który znajdował się w odległości kilku kilometrów od Żurawicy. Pan Gałecki bywał w Żurawicy, a my w Kobiernikach. Widząc moje techniczne działania (budowa wiatraka) doradził „Linowi”, że z szyframi na pewno dam sobie radę. Praca ta była dla mnie bardzo interesująca, bo znałem wszystkie rozkazy przychodzące do dywizji od komendy AK z Warszawy oraz ostrzeżenia przed kontaktami z Armią Czerwoną na podstawie ich działań na Wileńszczyźnie.
Szyfry były różnego typu, najprostszy jakim posługiwaliśmy, się polegał na tym, że w tabliczce 9 na 9 cm znajdowało się 81 kratek. W te kratki wpisywało się skośnie (prawie czterokrotnie) alfabet. Z boku i z góry wiersze były ponumerowane od 1 do 9. W ten sposób każda kratka, a więc i litera, była określona dwoma cyframi. Ponieważ jednak w tabliczce były aż 4 „a” , literę „a” można było określać 4 parami różnych cyfr.
Mieliśmy radiostację nadawczo-odbiorczą, zasilaną prądnicą napędzaną ręczną korbą. Radiotelegrafistą był skoczek cichociemny przeszkolony w Anglii. Cyfry były nadawane metodą „Morsa” : kropka, kreska.
Nasza dywizja składała się z 3 pułków, ok. 3 tys. żołnierzy i 300 wozów zaopatrzenia. Działania nasze ograniczały się do Puszczy Świętokrzyskiej, gdzie zajmowaliśmy szereg wsi. Wskutek dość panicznego odwrotu Niemców dochodziło tylko do małych bitew, z których Niemcy wycofywali się ponosząc znacznie większe od nas straty. W połowie sierpnia z Komendy Głównej AK w Warszawie przyszedł rozkaz, aby nasza dywizja wsparła warszawskie powstanie, które rozpoczęło się 1 sierpnia 1944 roku.
Szybkim marszem zaczęliśmy się posuwać w kierunku Warszawy, ale po kilku dniach rozkaz, na szczęście, został odwołany. Piszę „na szczęście”, gdyż nasze uzbrojenie było wystarczające do walki w lesie, nie mieliśmy żadnej artylerii i wozów pancernych, tak że na bezleśnych obszarach, które musieliśmy pokonać, zostalibyśmy kompletnie rozbici i pewno nie pisałbym teraz tych wspomnień.
Na początku września skończył się chaotyczny odwrót Niemców, którzy zaczęli systematyczną walkę z partyzantką. „Lin” uznał, że w tych warunkach należy działać mniejszymi jednostkami tak, że dywizja została rozformowana na trzy niezależnie działające pułki, a część żołnierzy miała powrócić do domów. Ja wraz z radiem i radiotelegrafistą zostałem przydzielony do 2 pułku piechoty, gdzie dowódcą został znany z działań partyzanckich mjr „Nurt” Eugeniusz Kaszyński, dotychczasowy dowódca I batalionu w tym pułku. Po rozpuszczeniu części na „meliny”, w celu przezimowania, nasz pułk liczył 270 żołnierzy. Byliśmy dobrze uzbrojeni, mieliśmy ok. 30 karabinów maszynowych, 4 piaty, granaty zrzutowe „gamony” z zapalnikami uderzeniowymi oraz dużo karabinów i pistoletów, granatów zaczepnych itp. Wszystkie wozy taborowe zostały zlikwidowane a pozostały tylko konie juczne. Z biegiem czasu i one zostały zlikwidowane z powodu braku paszy, a do końca pozostał z nami kucyk huculski, który odżywiał się korą z drzew lub mchem. Kucyk ten do końca naszych działań nosił naszą radiostację nadawczo-odbiorczą i prądnicę napędzaną ręcznie.
Oddział nasz stoczył z przeważającymi siłami niemieckimi dwie bitwy pod Olesnem i Chotowem 28 i 30 października 1944r. W tej ostatniej brałem czynny udział. Niemcy co pewien czas wykonywali skok całą linią po około 50 m. Przed rozpoczęciem ataku podawali sobie wzdłuż całej linii hasło „zum Sturm, zum Sturm”, a potem po wystrzeleniu zielonej rakiety wykonywali skok. Gdy byli ok. 150 m przed nami podaliśmy sobie wzdłuż linii rozkaz, że po poderwaniu się Niemców do kolejnego ataku my wyskoczymy na nich z okrzykiem „hurrra”. I rzeczywiście tak się stało. Nas na tej linii było ok. 100, a Niemców wielokrotnie więcej, ale oni nie wytrzymali nerwowo i zaczęli uciekać. My natomiast sialiśmy ogniem po ich plecach. Ja miałem świetny karabin zrzutowy typu „Bren” specjalnie przystosowany do strzelania z biodra w czasie biegu. Uciekający Niemcy uniemożliwili ostrzelanie nas z drugiej linii, a tylko spowodowali panikę i ucieczkę tych z drugiej linii. W ten sposób mieliśmy przed sobą las pleców, w który strzelaliśmy z dużym skutkiem, nie ponosząc większych strat.
Po przebiegnięciu kilkuset metrów posłyszeliśmy sygnał trąbki wzywającej nas do powrotu. Wracając zabieramy leżącym Niemcom broń i amunicję. Ja w drodze powrotnej spotykam leżącego na ziemi bardzo młodego Niemca, który widząc mnie miał bardzoprzerażoną minę, bał się, że go dobiję. Ja zabieram mu broń i mówiąc po niemiecku, że my nie jesteśmy żadnymi bandytami, robię mu na czole znak krzyża – na jego twarzy widzę odprężenie.
Były to prawdopodobnie niemieckie oddziały tzw. Volkssturmu złożone z bardzo młodych i starych ludzi, bo na pewno z bojowymi oddziałami Wehrmachtu, zaprawionymi w walkach z Rosjanami, tak łatwo nie poradzilibyśmy sobie. W walce tej straciliśmy 9 zabitych i 14 rannych, a Niemcy ok. 100 zabitych.
Przed rozpoczęciem ataku odczuwałem wielki strach, zdając sobie sprawę z tego, że jeżeli moi sąsiedzi wyskoczą do ataku o kilka sekund później, na mnie skierują Niemcy cały ogień. Jednak tak się nie stało. Po wyskoczeniu z okrzykiem „hurrra” strach minął,
a cała uwaga została skierowana na skuteczne prowadzenie ognia i szybkie wymiany magazynków z amunicją. Za tę walkę otrzymałem wraz z innymi Krzyż Walecznych.
Po tej bitwie „Nurt” przez cały czas manewrował tak, aby nie doszło do walki z Niemcami, gdyż siły niemieckie były duże, a my mieliśmy już mało amunicji i byliśmy osłabieni brakiem snu i jedzenia. Przechodząc nocą przez wieś wpadliśmy na chwilę do chlewika i z koryta wybraliśmy nie zjedzone przez świnie kartofle. Przechodząc dniem koło kobiet, które międliły len nad strumykiem , zauważyłem odkrajane od chleba skórki. Gdy one pozwoliły mi je zabrać, byłem nieskończenie szczęśliwy.
Ponieważ stale zmienialiśmy miejsce postoju, głównie w nocy, czas na spanie był bardzo krótki. Na początku grudnia w lesie był już śnieg , tak że po rozpaleniu ogniska
i odgarnięciu śniegu kładliśmy się na ziemi i natychmiast zasypialiśmy. Nie mieliśmy ciepłego ubrania i po kilku minutach zimno budziło nas, wtedy odwracaliśmy się drugą stroną do ogniska i znowu na kilkanaście minut (sprawdzałem z zegarkiem) zasypialiśmy.
W oddziale mieliśmy szpiega niemieckiego, którego do końca nie zdołaliśmy wykryć. Działalność jego polegała na tym, że drogę naszych marszów znaczył drobno porwanymi kawałkami papieru. Czy to na coś Niemcom się zdało, nie wiem. W każdym razie, gdy z traktu zbaczaliśmy, oświetlając latarką elektryczną przebytą drogę, mogliśmy niejednokrotnie zobaczyć porwane kawałki papieru. Przy przechodzeniu traktu w poprzek zawsze przechodziliśmy go tyłem, a niektóre konie miały na odwrót przybite podkowy. Ale wzięci przez nas do niewoli żołnierze RONA (rosyjskie oddziały współpracujące z Niemcami) mówili, że ich takie przechodzenie nie oszuka, gdyż kierunek przechodzenia jest określony przez to, w jakim kierunku jest pochylona trawa przy odcisku buta lub podkowy. Zdarzały się przypadki, że Niemcy do zwalczania oddziałów partyzanckich używali miejscowych kłusowników, którzy za wynagrodzenie tropili oddział. Ponieważ byli dobrze obeznani z lasem, mogli świetnie idąc w nocy za oddziałem ustalić miejsce jego postoju.
W czasie naszych nocnych przemarszów bardzo mało osób wiedziało, dokąd zamierzamy iść. Aby uchronić się od tropicieli, „Nurt” w tajemnicy wyznaczał kilku zaufanych żołnierzy, którzy wiedzieli, gdzie oddział maszeruje. Po przejściu oddziału zapadali oni w lesie obserwując, czy ktoś na nami nie podąża. Powiedział mi o tym „Nurt” dopiero wówczas, gdy kiedyś głęboką nocą w lesie w pewnej odległości za oddziałem usłyszałem strzały. To pewno nasi przyłapali tropicieli. W początku grudnia 1944 r. oddział przeszedł na meliny na przezimowanie.
Poszczególne placówki AK załatwiały nam kwatery. Ja z „Doliną” Marianem Liśkiewiczem, prowadzeni przez przewodnika, dotarliśmy do gospodarstwa we wsi koło Secemina. Gospodarze byli nadzwyczaj gościnni. Żeby ich jak najmniej narażać, zdecydowaliśmy, że będziemy spać w stodole. Gospodyni dała nam jakieś ubrania, a nasze zawszone przeprasowała gorącym żelazkiem. Do spania dostaliśmy jakieś kożuchy i pomimo mrozu spało nam się świetnie przez dwie doby, z przerwami na wspaniałe posiłki: jajecznica na boczku i moje ulubione kluski lane na mleku. Następnie przez dwie noce maszerowaliśmy z przewodnikiem do majątku Piotrowice (właściciel Linowski) koło Wodzisławia (15 km od Jędrzejowa), gdzie była nasza melina do czasu nadejścia Armii Czerwonej. W majątku tym pozostawaliśmy w charakterze uciekinierów z Warszawy, których dużo było po okolicznych majątkach. W Piotrowicach też byli warszawiacy, lecz oni znacznie wcześniej tam przybyli. Zresztą wszyscy domyślali się skąd przybywamy, tym bardziej, że „Dolina” kilka razy przy stole zwrócił się do mnie per panie poruczniku. W majątku we wsi Przyłęczek, w odległości ok. 3 km od Piotrowic, zamieszkał „Nurt” ze swoim adiutantem „Mariańskim” Marianem Pałacem, którego wieczorem odwiedzaliśmy.
W styczniu 1945 r., po zajęciu większości Polski przez Armię Czerwoną, AK została rozwiązana. Ponieważ w Kielcach były dolary przeznaczone na działalność AK, „Nurt” wysłał mnie, aby je przywieść dla żołnierzy jego zgrupowania. Prosiłem „Nurta”, aby ktoś mi towarzyszył, ale on zdecydował, że mam jechać sam je odebrać.
Wieczorem, już w Kielcach, przyskoczyło do mnie nagle trzech żołnierzy radzieckich pytając mnie o broń. Jeden z nich przyłożył mi z tyłu do szyi pistolet, a dwaj pozostali obmacywali mnie. Mój zegarek kieszonkowy schowany był w spodniach, w kieszonce pod paskiem, ale wymacali go i zabrali. Zadowoleni, pozwolili mi odejść. Następnego dnia pobrałem większą ilość dolarów, które bandażami zamocowałem sobie wokół nóg i szczęśliwie przekazałem „Nurtowi”. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdybym poprzedniego dnia miał te dolary przy sobie – było nam przecież wiadomo, że radzieckie NKWD zwalcza AK.
Już w lutym wyruszyłem pociągiem towarowym do Katowic. Tam zatrzymałem się u państwa Nestrypków, rodziców kolegi z Rydzyny. Rozglądając się za pracą, po tygodniu udałem się do Nowego Bytomia, gdzie Huta „Pokój” pracowała bez przerwy po przejściu frontu.