Od Redakcji
Zamieszczamy fragmenty wspomnień nieżyjącego już autora – żołnierza Armii Krajowej, uczestnika konspiracji i walki w Obwodzie Radomsko. Kolejne części wspomnień udostępnimy Czytelnikom w następnych wydaniach „Zeszytów”. Autor nie zawsze podaje przy pseudonimach faktyczne imiona i nazwiska – może więc żołnierze opisywanego terenu potrafią je rozszyfrować. Sądzimy, że dużą wartość historyczną zawierają opisy działań i operacji konspiracyjnych.
TRANSPORT BRONI
Broń była dla nas tym, o czym się marzyło i śniło po nocach. Chodziło o to, aby ją mieć. Była uosobieniem siły i możliwości odwetu za to, co się działo, za morderstwa, za wszystkie nasze cierpienia. Początkowo było jej bardzo mało. Pochodziła głównie z pozostałości 1939 roku, zakupu oraz z kradzieży Niemcom. Było jej jednak na naszym terenie mało, bardzo mało. Wystarczyło jej na uzbrojenie jednej kompanii, którą utworzył „Andrzej” koło Żytna. Było to uzbrojenie zebrane bodaj z całego powiatu. Pamiętam moment, gdy przyszedł rozkaz przekazania broni do lasu. Plutony nieleśne zostały bez broni. Pamiętam, że w plutonie mojego ówczesnego dowódcy Jacka Drożdża „Przybylskiego” mieliśmy tylko jeden pistolet parabellum z pierwszej wojny światowej i 4 naboje. Taka była, niestety, sytuacja.
Nie trwało to jednak długo. Zaczęły się sukcesywne zrzuty broni, dostarczanej przez polskie lotnictwo z Anglii lub lotnisk we Włoszech. Powoli napełniały się nasze magazyny. Zrzutów było kilka na naszym terenie – w lasach piotrkowskich za Radomskiem, w rejonie lasów nad Pilicą i koło Częstochowy w okolicach Janowa i Poborowa, na terenie majątku należącego do hr. Raczyńskiego. Akcją odbioru kierował m.in. mój krewny, mjr Adamkiewicz. Był on przedwojennym oficerem. W czasie wojny ukrywał się jako rybak, pilnujący stawów w Bobrach. Odwiedzałem go czasem, lub spotykałem u mojego wuja, mjr. Sulatyckiego, w Częstochowie. Adamkiewicz był mężczyzną średniego wzrostu, po mieście chodził w ubraniu chłopa, z plecionym koszem w ręku. Tak go widziałem kilka razy na ulicy. Nosił długie, sumiaste wąsy, włosy też miał długie, płowe, a na głowie typowo chłopski kapelusz. W jego wyglądzie nikt nie mógł dopatrzeć się oficera wyższej rangi. Wspomniałem o nim, ponieważ człowiek ten długi czas pracował przy zrzutach. Odbierał więc nie tylko broń, opiekował się też lądowaniem i startowaniem kurierów i łączników do Rządu na emigracji, jak też przyjmowaniem cichociemnych. Ze zrzutów broń rozchodziła się do oddziałów leśnych i kadrowych terenie.
Pamiętam transport takiej broni z lasów piotrkowskich. Zamelinowaliśmy ją u dowódcy Jacka Drożdża w Zbereżce. Mieszkał na końcu wsi od strony Zawady. Dom stał przy skrzyżowaniu dróg wiodących do Zawady oraz do asfaltowej szosy Częstochowa-Radomsko. Przylegała do niego mała szopka posiadająca stryszek. To właśnie na tym stryszku chowaliśmy broń w różnych ilościach i była ona tam stale przechowywana i konserwowana. W zależności od potrzeb, na polecenie dowództwa przekazywaliśmy ją różnym terenowym jednostkom. Co posiadaliśmy? Były tam pistolety maszynowe steny – jak na owe czasy szybkostrzelne z magazynkiem na 32 naboje. Na pamięć nauczyłem się składać i rozkładać z zamkniętymi oczyma ten pistolet. Ćwiczyliśmy to bardzo często w stodole przylegającej do domu. Mieliśmy pistolety typu Colt, kaliber 11. Były to typowe pistolety cowbojskie. Moim zdaniem, za ciężkie. Otrzymaliśmy też rewolwery bębenkowe typu Smitson. Cieszyły jednak oczy głównie granaty o karbowanej brązowej powierzchni. Dla celów niszczących obiekty otrzymaliśmy pewną ilość granatów burzących, tzw. „filipinek”, przypominających żołnierską manierkę. Były to bardzo silne granaty, z którymi trzeba się było umieć obchodzić, aby nie zrobić sobie samemu krzywdy – pierwszej i ostatniej w życiu.
Byłem jednym z bardzo nielicznych wtajemniczonych o miejscu magazynu broni naszego plutonu. Transport broni był jedną z prac, którą lubiliśmy wykonywać. Było to coś naprawdę z żołnierskiego zajęcia, które imponowało młodym ludziom i dawało pewność siebie. Poza tym odbieranie i przekazywanie broni poprzedzał ceremoniał przewidziany regulaminem.
Pewnego razu otrzymałem od „Stalowego” rozkaz wyjazdu z grupą kolegów, absolwentów naszej podchorążówki, do plutonu w Zbereżce po odbiór broni dla plutonu w Kłomnicach. Przed wieczorem wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy. Było nas sześciu lub siedmiu. Przywiozłem do „Przybylskiego” rozkaz wydania broni. Jacek zostawił chłopaków w domu, aby nie wiedzieli, gdzie broń jest ukryta. Obydwaj zajęliśmy się jej przygotowaniem do odbioru. Jacek podawał mi ze stryszku kolejno stena po stenie, woreczki z magazynkami pełnymi amunicji, granaty oraz worek z filipinkami. Następnie podał pistolety. Wszystko to ułożyliśmy na kocach, na trawie za stodołą. Było już ciemno i z ulicy nic już nie można było dojrzeć. Przywołaliśmy kolegów. Przyszli i łapczywie przyglądali się tej broni, której jeszcze nie znali i nie widzieli. Jacek z dowódcą grupy dokonał rozliczenia, a następnie kolejno wręczał stojącym w szeregu pewną ilość broni. Mnie w udziale przypadło kilka stenów bez magazynków, które przełożyłem przez plecy. Jeden pistolet załadowałem magazynkiem na wypadek spotkania z Niemcami. Do ramy roweru przywiązałem pudełko z granatami. W tym czasie dowódca dokonał z resztą grupy powtórki obchodzenia się ze stenem. Żegnani przez Jacka ruszaliśmy kolejno na rowerach polną drogą w kierunku Kłomnic, obciążeni cennym ładunkiem. Ominęliśmy wieś Zawadę, gdzie w tym czasie bawili żandarmi i słychać było nawet jakieś strzały. Po drodze spotkaliśmy kilku chłopów idących do Zawady. Sprawdziliśmy, kim są. Ludzie gdy widzieli, że mają do czynienia z uzbrojonymi partyzantami, wygrażali Niemcom. Padały takie groźby i złorzeczenia, na jakie mogli sobie pozwolić tylko ludzie, którzy dużo przecierpieli i nienawidzili wroga. Słyszało się i czuło nagromadzoną nienawiść do wroga, jaka zgromadziła się w nich przez 4 lata okupacji.
Jako pierwszy jechał „Stalowy”, a za nim kilku kolegów. Ja jechałem ostatni, a przede mną Zbyszek Centkowski, wiozący worek z filipinkami i steny. Zjeżdżaliśmy wąską polną ścieżką ze wzniesienia. W pewnym momencie zobaczyłem w ciemności, że Zbyszek wywraca się, a ja nie mogąc zahamować zwaliłem się na niego. Leżeliśmy chwilę cicho nie ruszając się. W pewnym momencie zapytałem niepewnie Zbyszka: „Wybuchną, czy nie wybuchną?”. Chodziło o to, czy nie wybuchnie któraś z filipinek. Ich cienkie ebonitowe nakrętki mogły się uszkodzić, a to już powodowało niebezpieczeństwo wybuchu. Chwilę leżeliśmy.Nie wybuchły, skoro teraz piszę.
Droga polna na pewnym odcinku biegła w niewielkiej odległości wzdłuż asfaltowej, którą przejeżdżały samochody niemieckie. Czasem jakiś promień lampy padał na nas. Niepokoiło to, aczkolwiek byliśmy niewidoczni. Trzeba było jednak przeskoczyć szybko w pewnym miejscu tę asfaltową drogę, aby wjechać do Kłomnic od strony Rzek. Zrobiliśmy to szybko, wybierając stosowną chwilę. Dobiliśmy wreszcie do celu, to znaczy do domu położonego na uboczu, opodal lasu – do Rzek. Czekał tam już na nas właściciel domu, odbiorca broni. Otworzył wrota stodoły i na klepisku kolejno zdawaliśmy ładunek. Po północy byliśmy
w domu. A pluton kłomnicki mógł już z tą bronią iść na swoją kolejną akcję.
Podobnych spraw mieliśmy więcej, ale podaję tu tylko barwne epizody. Raz nie wykonałem rozkazu „Stalowego” wydania broni z magazynu od „Przybylskiego”. Rozkazano mi jechać po broń z nieznaną grupą. Do dzisiaj nie wiem, kim byli. Nie podobali mi się. Patrzyli na mnie, jak to się mówi, „z podełba”, a w czasie drogi rozmawiali półgłosem tak, abym nic nie słyszał. Jacka nie zastałem. Powiedziałem, że dowódcy nie ma, więc gdzie jest broń, nie wiem. Byli źli, wymyślali i złorzeczyli. Przeczucie mnie nie myliło. Jak się później dowiedziałem, udali się do d-cy kompanii, „Emira” Kępińskiego, któremu usiłowali zdemolować mieszkanie, wrzucając granat. Różni byli ludzie w tym czasie. Bywały pomyłki w ich doborze. Prawdopodobnie byli to żołnierze oddziału PPS, który miał zamiar przejść i później przeszedł do AL.
Przed trzema laty Jacek Dróżdż żył jeszcze. Odwiedziłem jednego z byłych dowódców w dniu 9 maja – w dniu święta zwycięstwa. Przyjechałem samochodem z żoną i synami. Zastałem u Jacka przyjęcie. Było jego dwóch zięciów, oficerów służby więziennej, wraz z córkami. Wszedłem sam pierwszy. Jacek popatrzył na mnie i nie poznał. Był już chory na raka. Patrzył długo, wreszcie rzekł: „Znam ciebie, ale nie wiem skąd”. „Jacek !” powiedziałem – „co trzymałeś na stryszku, pamiętasz?” Wtedy poznał mnie i rzucił mi się w ramiona. „Tyle lat, tyle lat” – powtarzał całując mnie. Przebywaliśmy u niego godzinę. Na pożegnanie pokazałem moim synom i jego zięciom stryszek, gdzie przechowywaliśmy broń przez dwa lata, ostatnie lata okupacji. Oficerowie kiwali głowami, a chłopcom stryszek wydał się zwykłym stryszkiem. Nie rozumieli, czym był ten stryszek dla Jacka i dla mnie. Odkrycie tej kryjówki przez żandarmerię w wyniku denuncjacji lub nawet przypadkowej rewizji groziło Jackowi spaleniem domu i śmiercią całej rodziny. Dla mnie były to wspomnienia innej treści, pełne poczucia spełnienia obowiązku wobec Ojczyzny. W pewnym momencie jeden z oficerów zaskoczył mnie pytaniem typowym dla jego pracy. „Panie, a siedział pan po wojnie?” Zaśmiałem się, mówiąc: „Nie było, panie, za co, nie było”. Cóż mogłem odpowiedzieć. Jacek zmarł w rok później. Odjeżdżając, zostawiłem mu wizytówkę z adresem. Nie pisał. Wracając któregoś dnia z Łodzi służbowo, wstąpiłem do Zbereżki odwiedzić go. Zajechałem przed dom i wszedłem do pokoju. Córka Zosia nie pytała, po co przyjechałem. Zdziwiłem się trochę. Zapytałem o ojca. Odpowiedziała, że nie żyje od dwóch miesięcy. „Często o panu wspominał. Mówił, że był pan jego przyjacielem, takim przyjacielem, jakich ma się niewielu”. – Jacek był 10 lat starszy ode mnie. Był wychowankiem szkoły rolniczej mojego ojca. Później został podoficerem w wojsku. Piszę o Nim w dniu 1 listopada 1979 roku myśląc, że odszedł jeden z ludzi dzielnych i bardzo ludzkich. Po wojnie za udział w WIN przesiedział w więzieniu 6 lat.
MUNDURY DLA ODDZIAŁU
Sprawa, o której zamierzam napisać, jest jednym z epizodów mojej pracy kierowcy w służbie konspiracji. Dokładnej daty już dzisiaj nie pamiętam. Był to jednak na pewno listopad 1944 roku. Przed południem otrzymałem polecenie wyjazdu samochodem dostawczym, trzykołowym „Tempo”, tzw. dreiradem, do Częstochowy po towar. Pojechał ze mną pracownik zaopatrzenia o nazwisku Marian Lis, który stale mieszkał w Radomsku. Był to człowiek starszy. Znając go z upodobania do handlu i robienia drobnych interesów nie podejrzewałem, że może pracować także w konspiracji. Przyjechaliśmy do magazynów spółdzielni rolniczej w Częstochowie, gdzie prezesem był znajomy mojego ojca o nazwisku Kalota. Był jednym z tysięcy Polaków wysiedlonych z Poznania. Dzięki dobrej znajomości niemieckiego udało mu się zająć intratne, jak na tamte czasy, stanowisko. Na polecenie Lisa załadowałem wiele paczek zapakowanych w papier na samochód tak, że zapełnił się nimi cały. O tym, że w paczkach były polskie mundury, uszyte u jakiegoś krawca w warunkach konspiracyjnych, zupełnie nie wiedziałem. Zjedliśmy obiad i wczesnym jesiennym popołudniem udaliśmy się naszym trzykołowcem w kierunku Kłomnic. Dzień był ponury, jesienny, a zmrok mimo jeszcze wczesnej pory, zdawał się już zapadać. Na ulicach Częstochowy panował ożywiony ruch pojazdów konnych i mechanicznych.Były to przeważnie samochody z wojskiem, którego duża liczba stacjonowała w Częstochowie i okolicy. Front był już blisko, a wojska sowieckie stały nad Wisłą. Po mieście krążyły gęsto patrole żandarmerii polowej i policji. Dokonywały też licznych kontroli pojazdów cywilnych i wojskowych. W cywilnych pojazdach sprawdzano głównie rozkazy wyjazdu, które każdy jadący musiał posiadać podpisany przez tzw. Kreisstelle, tj. niemiecki urząd powiatowy oraz opatrzone pieczątką ze swastyką i niemiecką „wroną”. Nas też zatrzymał patrol lotników niemieckich i stwierdził, że mam niewłaściwy rozkaz wyjazdu, bo tylko podpisany przez kierownika spółdzielni, ale bez wymaganej pieczątki Kreisstelle. Niemcy chcieli przystąpić do szczegółowej rewizji ładunku i odesłać nas na posterunek żandarmerii.
Sprawa zaczęła wyglądać źle, widziałem, że Marian Lis jest blady i zdenerwowany. Ja byłem raczej spokojny, tłumaczyłem po niemiecku, że zawsze tylko takie rozkazy wyjazdu otrzymuję i po raz pierwszy jest to kwestionowane. Wiedziałem jednak dobrze, że tak nie jest, ale Niemcy w końcu uwierzyli i puścili nas. Zdenerwowany Lis w końcu nie wytrzymał i powiedział, że wieziemy cały transport mundurów dla oddziału leśnego, wraz z różnym wyposażeniem żołnierskim. Dodał, że nie mówił mi nic o zawartości ładunku, ponieważ dla naszego bezpieczeństwa wolał mnie nie niepokoić, ale widzi, że jest istotnie niebezpiecznie, więc prosi, abym miał się na baczności podczas jazdy i unikał miejsc, gdzie mogą być punkty kontrolne. Nie było to proste. Na mieście roiło się od lotnych punktów kontrolnych. Widziałem, jak zatrzymywano coraz to jakiś pojazd. Zjechałem z głównej ulicy Marii Panny i omijając dawne getto skręciłem szczęśliwie na drogę w kierunku Kłomnic. Zdałem sobie sprawę, że czeka mnie jeszcze kontrola przed wiaduktem, gdzie Niemcy kopali linię zapasowych okopów przeciwczołgowych. Obok wiaduktu ustawili stały posterunek żandarmerii, który kontrolował wszystkie cywilne pojazdy. Ogarnął mnie naprawdę niepokój, a właściwie strach. Kontrola będzie i będą sprawdzali, co wiozę. Ładunek nie nasuwał wątpliwości, jakiego jest rodzaju i kto go wiezie. Mundury zielone z polskimi orzełkami, pasy itp. nie wymagały komentarzy. Lis cicho i słabym głosem powiedział: „Ty znasz niemiecki, to się jakoś wytłumaczysz”. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym mówił po niemiecku, nawet tak dobrze jak rodowity Niemiec, to wykrycie i ustalenie rodzaju towaru prowadzi niechybnie do więzienia, a dalej to już los szczęścia – obóz w Oświęcimiu lub lista zakładników z szansą przeżycia kilku lub kilkunastu dni. Może nie to było najgorsze. Baliśmy się bardzo więzienia Gestapo, w którym jak wiedzieliśmy, zadawano ludziom tortury nie do zniesienia, zanim ktokolwiek znalazł się na liście zakładników.
Targany złym przeczuciem i z głębokim niepokojem zbliżałem się coraz bardziej do Rudnik. Już minąłem Wyczerpy i zjeżdżałem z dużego wzniesienia, u którego podnóża leżą Rudniki. Widziałem z daleka wiadukt i małą budkę, w której wartę pełnili żandarmi. Zdołałem się jednak na tyle uspokoić, że zachowywałem się normalnie, nie wzbudzając podejrzeń. Spostrzegłem w pewnym momencie wychodzącego żandarma, który tarczą dał sygnał do zatrzymania się. Zatrzymałem samochód i wziąwszy książkę jazdy oraz fałszywy rozkaz wyjazdu podszedłem do niego. Starałem się, aby on nie musiał podchodzić blisko samochodu. Z uśmiechem mówiąc „Guten Tag”, podałem mu dokumenty. Niemiec sylabizował przez pewien czas rozkaz wyjazdu, ale nie mogąc widocznie dobrze zrozumieć, skąd jestem, zapytał niespodziewanie po polsku, typową gwarą śląską: „Skąd jesteś pierunie ?” Wyjaśniłem, że jestem kierowcą Spółdzielni Rolniczo-Handlowej w Kłomnicach i wiozę różne materiały w zamian za dostarczone kontyngentowe zboże. Niemiec popatrzył na paczki ułożone równo na samochodzie i uderzył kolbą w jedną z nich. Struchlałem. Bałem się, że rozerwie papier i odsłoni podejrzany towar. Na szczęście nie doszło do tego, opakowanie okazało się dostatecznie mocne. Niemiec zastanawiał się chwilę, która wydawała się wiecznością, aż w pewnym momencie zapytał, zaskakując mnie: „Możesz mieć, pierunie, owies?”. Zaświtała mi możliwość ratunku i odpowiedziałem błyskawicznie, że tak i ile mu potrzeba. Zapytałem też, po co mu owies? Odpowiedział, że ma parę gęsi, które chce podkarmić, aby na Weihnacht posłać do rodziny. Wiedziałem już, że jesteśmy uratowani. Zapewniłem, że szefa mam dobrego i centnar owsa jeszcze dziś mu przywiozę, co też potem uczyniłem. Dodałem konfidencjonalnym tonem, że i wódka też może być. Rozjaśniła się twarz szwaba i poprosił, żebym mu sznaps też przywiózł. Odjechałem i po pewnym czasie poczułem, że jest mi dziwnie słodko w ustach, a nogi mam miękkie. Lis cicho siedział i dopiero po pewnym czasie powiedział: „Janek, ty masz szczęście i głowę na karku – i gdyby nie ten twój niemiecki na początku, to nie wiadomo, jak ten szwab by nas potraktował”.W domu opowiedziałem rodzicom całe zdarzenie. Matka załamała ręce, mówiąc: „Ty kiedyś wpadniesz, szczęście ma się do czasu”. Ja również tak pomyślałem.
Przywieziony ładunek zamelinowaliśmy w zbożu, na piętrze magazynu, gdzie magazynierem był zastępca d-cy kompanii Jan Maks „Stalowy”. Po kilku dniach cenny ładunek odjechał furmanką do lasu w okolice Włynic za Gidlami, do oddziału „Andrzeja”. Przejeżdżałem niedawno z żoną i dziećmi przez Rudniki. Po budce żandarmerii zostało jedynie puste miejsce. Jednak budkę tę, malowaną w pasy, widzę nadal i odtwarzam w pamięci tamte dni, które wryły się głęboko w młodą duszę. Takich chwil, otarcia się o śmierć nie zapomina się nigdy. Żonie i chłopcom opowiedziałem to zdarzenie. Słuchali z zaciekawieniem. Czy jednak zrozumieli grozę sytuacji i moich tam przeżyć? Wątpię !
Po PAPIEROSY dla oddziału
4 sierpnia 1944 roku, w słoneczne popołudnie, przyszedł do mnie do domu z-ca dowódcy kompanii, Jan Maks „Stalowy”. Polecił nazajutrz dokonać, pod moim dowództwem, rekwizycji pół miliona papierosów, które będą przewożone ze spółdzielni w Radomsku do magazynów w Kłomnicach. „Stalowy” powiedział mi, że uczestnicy akcji są wytypowani w liczbie 7 osób, a jako miejsce akcji sugeruje odcinek drogi asfaltowej przed mostem na rzece Warcie od strony Kłomnic; po obydwu stronach drogi rośnie tam las stwarzający dogodne warunki do takiej akcji. Na dowódcę akcji zostałem wytypowany ze względu na to, że znam ciągnik marki Deutz, którym papierosy mają być przewożone. Ucieszyłem się z otrzymanego rozkazu. Miała to być moja pierwsza samodzielna akcja po ukończeniu kursu szkoły podchorążych
„Stalowy” poinformował mnie również, że broń na miejsce akcji przywiezie ppor. Witek Kornhofer „Ala”, konną bryczką. Była to stosunkowo bezpieczna forma transportu, gdyż jego, jako Niemca, żandarmeria nie będzie kontrolować na drodze. Muszę nadmienić, że Witek, przedwojenny student Akademii Handlowej w Warszawie, pochodził ze starej rodziny niemieckich kolonistów w Polsce. Rodzina ta cieszyła się dużym i zasłużonym szacunkiem społeczeństwa. Szczególnie godną tego uznania była, żyjąca jeszcze w tym czasie, jego matka, wdowa. Sam Witek był silnie związany z Polską. Swoją postawą zdobył zaufanie dowództwa i został przyjęty do organizacji, oddając jej liczne i cenne usługi. Jak się później dowiedziałem, kierował wywiadem gospodarczym w ramach Obwodu AK Radomsko. Była to bardzo odpowiedzialna i potrzebna organizacji funkcja. Po wojnie, jako Niemiec, został zrehabilitowany i zamieszkał w Warszawie. Widziałem go w kilku programach telewizyjnych uczestniczącego w telekonkursach.
Następnego dnia, we wczesnych godzinach popołudniowych, pojechałem z kolegą Jasiem Hudyką, również absolwentem naszej konspiracyjnej podchorążówki, wybrać miejsce akcji. Spenetrowaliśmy odcinek drogi od wysokości wsi Lipicze aż do miejscowości Bobry w pobliżu mostu na rzece Warcie. Jazda na rowerach po 10 kilometrowym odcinku nie zajęła nam wiele czasu. Dzień był słoneczny i ciepły. Po drodze wymijały nas liczne samochody wojskowe i policyjne. Jechaliśmy przecież główną drogą asfaltową prowadzącą z Częstochowy do Warszawy. Droga strategiczna, łączaca niedaleki front z zapleczem była stale zatłoczona samochodami i innymi pojazdami. Stwarzało to konieczność przeprowadzenia akcji w możliwie najkrótszym czasie. Należało zatem zatrzymać zbliżający się ciągnik groźbą użycia broni nie zwracając niczyjej uwagi, a głównie samochodów niemieckich, które mogły jechać za ciągnikiem lub nadjeżdżać z przeciwnej strony. Samo zatrzymanie ciągnika nie było rzeczą trudną. Zadanie to mogłoby się skomplikować, gdyby bezpośrednio za ciągnikiem jechał samochód z wojskiem lub policją. W takim przypadku trzeba by było ryzykować zatrzymanie takiego samochodu, jeśli jego załoga nie byłaby zbyt liczna, lub zaniechać akcji gdyby nasze słabe siły były ewidentnie niewystarczające. Decydować miałem sam w tym zakresie. Rozkaz był wyraźny, że nie wolno podejmować się wykonania zadania skazanego z góry na niepowodzenie. „Stalowy” wydając polecenie wykonania akcji zaznaczył, że ufa mojemu rozsądkowi i że mam pamiętać, iż odpowiadam za bezpieczeństwo powierzonych mi ludzi. Sprawa więc była jasna. Rozkaz należy wykonać zdobywając ładunek bez strat własnych. Na ten cenny łup czeka oddział leśny „Andrzeja”. Jest wiadomym, że żołnierz musi mieć co palić.
Mając na uwadze wszystkie te sprawy wyszukaliśmy, naszym zdaniem, stosowne miejsce. Po obydwu stronach drogi rósł młody sosnowy las. W pewnym miejscu z drogi asfaltowej skręcała piaszczysta droga w kierunku miasteczka Pławno. Nie wiedzieliśmy początkowo, dokąd ta droga prowadzi. Sądziliśmy, że jest to tylko droga dojazdowa dla wywózki drzewa z lasu. Wybór tej, a nie innej drogi do skręcenia do lasu i wyładowania na małej polance naszego przyszłego łupu przysporzył nam wiele kłopotu, którego nie przewidzieliśmy. Miejsce pozornie było dobre, ponieważ w pobliżu nie było żadnej wsi ani też domów. Wokół była pustka i cisza. Również przedpole dla obserwacji nadjeżdżającego ciągnika było dobre. Przez lornetkę widziałem bardzo długi odcinek drogi, co wykluczało pomyłkę i zatrzymanie niewłaściwego pojazdu. Po wyborze miejsca akcji pozostał problem transportu. Papierosy trzeba było odwieźć gdzieś dalej od miejsca akcji, aby były bezpieczne do czasu zorganizowania transportu w okolice, gdzie stacjonował wówczas oddział „Andrzeja”. A był on wtedy w okolicach Żytna, tj. kilkanaście kilometrów na południowy wschód. Powstał więc problem znalezienia na prędce konia i wozu. Przypomniałem sobie, że jadąc od Kłomnic, na polu przy drodze zauważyłem kilka stojących furmanek konnych. Mając jeszcze sporo czasu do wyznaczonego terminu zbiórki pojechaliśmy natychmiast na rowerach w tym kierunku. Rzeczywiście po lewej stronie drogi na polu pracowali ludzie i stało kilka furmanek. Podjechaliśmy do najbliższego wozu i powiedzieliśmy jego właścicielowi, że potrzebny jest pilnie wóz na kilka godzin. Chłop popatrzył na nas nieufnie i początkowo nic nie odpowiedział. Powtórzyliśmy żądanie, już bardziej natarczywie. Powiedzieliśmy, że wróci za kilka godzin i nic mu nie grozi. Chłop był zapewne innego zdania, widząc dwóch młodych ludzi, ubranych charakterystycznie, w długie buty z cholewami i zielone wojskowe spodnie. Po namyśle powiedział: „ Ja tam z panami nie pojadę, ale konia to ostatecznie weźcie, lecz czy go przywieziecie z powrotem?”. Zapewniliśmy, że otrzyma konia za 3–4 godziny w tym samym miejscu. Zaznaczyliśmy, że ma utrzymać nasze spotkanie i rozmowę w absolutnej tajemnicy. Na wszelki wypadek, aby nie miał złudzeń, poprosiliśmy o jego nazwisko i adres oraz pokazując wyciągnięty z bocznej kieszeni Colt włożyliśmy nasze rowery na wóz. Wskoczyłem pierwszy na wóz i biorąc od chłopa lejce ruszyliśmy w kierunku lasu.
Zbliżając się leśną drogą w pobliże miejsca akcji zobaczyliśmy idącego z psem gajowego, który zbliżywszy się do nas i myśląc, że jedziemy bezprawnie do lasu po drzewo, zaczął wygłaszać niezbyt przyjemną przemowę na temat kradzenia drzewa z lasu. Zbliżyliśmy się do niego, wyciągnęliśmy ponownie z kieszeni Colty i zapytaliśmy stanowczo, czy jest pewny, że nas widzi. Gajowy przestraszył się i zapewnił, że nas tu nie widział i nic nie chce z nami mieć do czynienia. Dodał też, że jest dobrym Polakiem. Poprosiliśmy go, na wszelki wypadek, o nazwisko i o to by nie mówił nikomu, że nas tu spotkał. Radziliśmy mu też oddalić się na kilka godzin z tego miejsca jak najdalej. Gajowy zasalutował i odszedł. Uśmieliśmy się z tego zdarzenia i z wrażenia, jakie na ludziach robi wyciągnięta broń w rękach polskich partyzantów. Byliśmy o gajowego spokojni. W tym okresie nie było już praktycznie gajowych, którzy mniej lub bardziej nie współpracowali z partyzantami. Spotykali się oni z nimi niemal codziennie. Współpracujący z Niemcami dawno już przenieśli się do innej pracy i w inne miejsca zamieszkania lub pozostali na zawsze w lesie z wyroków sądów konspiracyjnych.
Konia przywiązaliśmy do drzewa w głębi lasu, a sami usiedliśmy za drzewami, tuż przy drodze czekając na resztę kolegów, którzy mieli nadjechać na rowerach. Istotnie, po jakimś czasie zgłosili się wszyscy wyznaczeni. Przyjechał Białecki „Nałęcz”, dwaj bracia Sipowie, Jurek i Mirek, oraz Dolniak. Jasiu Hudyka pozostał na skraju lasu i czekał na bryczkę z bronią, a my wszyscy udaliśmy się na miejsce akcji. Wyznaczyłem dwóch kolegów „ „Lisa” i „Nałęcza”, jako najbardziej doświadczonych, do zatrzymania na drodze ciągnika, i z nimi udałem się na upatrzone miejsce akcji. Uznali je za dobre. Staliśmy we trójkę w młodym sosnowym , ocienionym zagajniku. Niepokoiłem się, jak uda nam się akcja? Czułem ucisk w żołądku. Pierwsza poważna akcja z bronią w ręku, w biały dzień, pod moim dowództwem. Długo nie trwało to moje rozmyślanie. Usłyszałem turkot bryczki i poznałem z daleka nadjeżdżającego Witka. Był spokojny i uśmiechnięty. Pokazaliśmy mu drogę, którą ma wjechać do lasu. Zebrani na polance zaczęliśmy wyciągać z pod siedzenia przywiezioną broń. Dawałem ją kolejno wszystkim. Nie było to imponujące uzbrojenie. Zaledwie 4 kbk i 3 Colty oraz kilka granatów. Byłem trochę rozczarowany, oczekiwałem na przynajmniej trzy lub cztery pistolety maszynowe steny, które wysoko ceniliśmy jako broń partyzancką. Trudno, nie było ich. Poszły ze zrzutów do zgrupowania leśnego, bo był to okres koncentracji oddziałów.
Zbliżał się czas przejazdu naszej zdobyczy. „Lis” i „Nałęcz” pozostali ukryci w zagajniku tak, aby mogli mnie widzieć i zauważyć dany przeze mnie znak. Wysunąłem się do przodu w kierunku mostu na rzece i siedząc w ukryciu pomiędzy niewysokimi krzewami jeżyn miałem dać znać o zbliżaniu się ciągnika. Pozostali przeszli na miejsce wyładunku. Mieli tam czekać, aż zatrzymany pojazd wjedzie na polanę. Z niepokojem wpatrywałem się w drogę prowadzącą w kierunku Radomska. Leżałem na ostrej trawie podmokłej łąki niepewny tego, co się stanie. Miałem wątpliwości, czy wszystko ułoży się szczęśliwie. Byliśmy młodzi i niedoświadczeni w rzemiośle partyzanckim. Drogą, przy której się znajdowałem, przejeżdżały co chwila z dużą szybkością samochody wojskowe i policyjne. Czułem się słaby zagubiony i bezsilny z tym moim Coltem kaliber 11 mm. Broń ta była dobra, ale dla sprawniejszej ręki i bardziej doświadczonego oka aniżeli moje.
Minęło sporo czasu. W pewnym momencie zobaczyłem znajomą sylwetkę znanego mi Deutza. Był jeszcze daleko. Widziałem go dokładnie. Wyprzedzały go wojskowe samochody. Gdy był już blisko, ku mojej radości, nikt za nim ani przed nim nie jechał. O to właśnie chodziło. Dałem znak czapką i kiedy spostrzegłem, że umówiona dwójka kolegów szykuje się do wyjścia na drogę, zacząłem pilnie obserwować, co się dzieje na szosie. Widziałem, że samochody jadące w kierunku Częstochowy są już daleko od nas i oddalają się coraz bardziej. Nikt niepożądany nie nadjeżdżał z tego jak i przeciwnego kierunku. Przejechał obok mnie oczekiwany ciągnik z dwoma dużymi przyczepami. Spostrzegłem, jak spokojnie wyszli na jezdnię moi dwaj koledzy, odchylili poły rozpiętych letnich płaszczy i skierowali karabiny w kierunku ciągnika, dając znak zatrzymania. Gwałtownie hamując, ciągnik zwolnił i zatrzymał się. Został czarny ślad na jezdni. „Lis” szybko otworzył drzwi kabiny i wskoczył do środka. Ciągnik ruszył, skręcając za chwilę do lasu. „Nałęcz” ubezpieczał ciągnik idąc za nim. Widząc, że moja rola na drodze skończyła się, pobiegłem ukosem przez las na miejsce wyładunku. Poleciłem kierowców ciągnika, których znałem, odprowadzić trochę dalej w las i położyć na ziemi. Jeden z kolegów pilnował ich, aby nie uciekli. Byli to porządni Polacy, z którymi pracowałem jako kierowca. Zasady konspiracji nakazywały, abyśmy, tak ja, jak również inni koledzy, nie byli rozpoznani przez nikogo. Daliśmy im po kartonie zawierającym 10 000 papierosów, do czego nigdy nie przyznali się w swoich późniejszych opwiadaniach.
Wyładunek odbył się szybko i sprawnie. Okazało się, że pół miliona sztuk w kartonach po 10 000 sztuk, to istna góra ładunku. W czasie, kiedy byliśmy zajęci wyładunkiem, czujka dała znać, że od środka lasu nadjeżdża kilka wozów konnych. Kazałem dwom ludziom sprawdzić, czy to nie Niemcy, a jeśli to są chłopi, to zatrzymać ich na skraju polany, kazać im się położyć na ziemi i pilnować, aby ktoś nie uciekł. Mogli być między nimi koloniści niemieccy. Nie ma podobno zbrodni doskonałych i nie wszystko da się przewidzieć. Furmanek tych zjechało się po pewnym czasie więcej, ponieważ wracały z targu w Pławnie. O tym, że targ jest w Pławnie i że ta droga tam prowadzi, nie wiedzieliśmy. Zebrała się też spora gromada leżących na ziemi ludzi, palących zdobyczne papierosy. Leżał na ziemi także aptekarz Wolnicki z Kłomnic oraz przypadkowy pasażer ciągnika Sobas również z Kłomnic. Po pospiesznym wyładunku odwieźliśmy cały ładunek przygotowanym wozem w głąb lasu. Ukryliśmy go tam, dodatkowo zabezpieczając gałęziami. Chłopom i kierowcom, pod groźbą broni, kazaliśmy jeszcze dwie godziny leżeć na ziemi. Pozostałym kolegom poleciłem wracać do domów. Broń odwieźliśmy do pobliskiej Zbereżki do Jacka Drożdża „Przybylskiego”, dowódcy plutonu sabotażowo-dywersyjnego AK z naszej kompanii dowodzonej przez „Emira” Kępińskiego, nieżyjącego już adwokata z Poznania.
Wóz z koniem odwieźliśmy o zmierzchu na umówione miejsce i oddaliśmy właścicielowi, który cierpliwie czekał, ale – jak sam oświadczył – nie miał pewności, czy ujrzy jeszcze swego konia. Z Jasiem Hudyką wróciliśmy szybko na rowerach do domu. Ja sam poszedłem do spółdzielni i kręcąc się wokół garaży, czekałem na powrót ciągnika. Przyjechał po jakimś czasie, gdy było już całkiem ciemno. Zapytałem kierowcę: „Panie Królik, dlaczego pan tak późno wraca?” – odpowiedział, że przeżył okropne chwile i ładunku nie ma, bo go zabrali partyzanci. Zapytałem go, czy mu coś dali. Odpowiedział: „Tak, kolbą po plecach.” Wypytywałem o szczegóły zdarzenia, a głównie kim byli partyzanci, z jakiego ugrupowania i jak wyglądali. Chciałem się dowiedzieć, czy przypadkiem nie poznał kogoś z uczestników akcji. Nikogo nie poznał i niczego konkretnego nie był w stanie powiedzieć. Przesadził znacznie liczebność partyzantów i ich uzbrojenie. Zjawisko normalne, jak się miałem później wielokrotnie przekonać. Po tej rozmowie udałem się do domu i powiadomiłem ojca o zabraniu przez partyzantów transportu papierosów. Ojciec patrzył na mnie wnikliwie i ku mojemu zaskoczeniu powiedział krótko: „Przecież to ty zrobiłeś”. Nie wiedziałem jeszcze, że to ojciec, jako Inspektor Rejonu Kłomnice AK, wydał rozkaz wykonania tej akcji „Stalowemu”, a ten ostatni mnie. Czy ojciec wcześniej wiedział, jeszcze przed akcją, że to ja będę nią kierował, nie wiem. Sądzę jednak, że chyba wcześniej nie wiedział. Następnego dnia rano, już jako kierowca spółdzielni, której własnością były zarekwirowane papierosy, pojechałem z pracownikiem spółdzielni na żandarmerię w Chorzenicach, gdzie zgłosiliśmy zabranie papierosów przez nieznanych, uzbrojonych ludzi. Przekazaliśmy również pokwitowanie, jakie kierowca Królik przywiózł, napisane po akcji na jednym z kartonów Pamiętam, że w czasie akcji wypaliłem mojego pierwszego w życiu papierosa. Nie smakował mi, ale paliłem z podniecenia i zdenerwowania. Cała akcja przebiegała bowiem w odległości kilkudziesięciu metrów od głównej, asfaltowej drogi, pod bokiem przejeżdżających co chwila samochodów niemieckich. Po 35 latach odwiedziłem w Zbereżce starego kolegę, Wacka Szewczyka, który mieszkał w odległości ok. 1 km. od miejsca opisanej akcji. Nie zastałem go w domu. Sąsiad, stary niski człowiek, zapytał mnie, czy jestem z daleka. Odpowiedziałem, że mieszkam aż w Bielsku na Śląsku, ale w czasie okupacji mieszkałem w Kłomnicach. Dodałem, że z Wackiem byliśmy w jednym plutonie. Przyjrzał mi się uważnie i zapytał, czy mam na imię Janek – tak mnie kiedyś nazywano. A gdy odpowiedziałem twierdząco, powiedział: „To pan jest Janek Bartkiewicz” i następnie dodał „ Ja właśnie od was przejąłem i zamelinowałem zdobyczne papierosy”. Nie poznałem go. Minęło wiele lat i ja widziałem przed sobą starego, zniszczonego pracą człowieka. Uścisnąłem mu serdecznie rękę na przywitanie. Było mi miło spotkać po tylu latach współtowarzysza z konspiracyjnych dni. Nazywa się Dąbrowski, pracował w tamtym czasie na kolei.
AKCJA „ZEMSTA” 1)
W czasie okupacji wiele było różnych działań partyzanckich, wiele akcji śmiałych i bohaterskich. Wszędzie występowały grupy ludzi sformowane w drużyny, plutony czy też kompanie, ale to wszystko nie było aktem zbiorowym całego społeczeństwa, gotowego razem wyjść w pole i stawić czoło wrogowi w otwartej walce.
Powstanie w Warszawie w dniu 1 sierpnia 1944 r. dało ku temu sposobność i poruszyło też do gigantycznego czynu całą organizację Armii Krajowej na terenie Okręgu Częstochowskiego i Radomskiego. Ludzie początkowo z zapałem odnosili się do powstania. Sądzili, że wybiła godzina, kiedy trzeba uderzyć na wroga z tyłu wobec nacierającej armii sowieckiej, która stała po prawej stronie Wisły. Panowało powszechne przekonanie, że powstanie jest działaniem uzgodnionym przez aliantów i armię radziecką, która uderzając od wschodu , przełamie łatwo front i wspólnie zmusi się Niemców do odwrotu. Radiostacja powstańcza „Błyskawica” nadawała komunikaty pełne optymizmu i wiary w powodzenie. Ze wzruszeniem słuchało się tych wiadomości. Łzy ciekły z oczu partyzantów, kiedy słuchali o nierównej walce powstańców z oddziałami wroga, o bohaterstwie młodych dziewcząt i chłopców, o żołnierzach trwających na barykadach i broniących wstępu okrutnym oddziałom kolaboracyjnym – litewskim czy łotewskim – do domów, w których kryła się ludność cywilna. Upadek barykady oznaczał gwałty i śmierć ludności cywilnej. Wiedzieliśmy, że barykad bronią pojedynczy żołnierze, ponieważ dla wszystkich chętnych nie wystarcza broni, a także i to, że broniący barykady trwał na niej najczęściej krótko – ginął od kuli wroga. W jego miejsce podbiegał inny, aby chwycić leżącą broń kolegi i strzelać dalej.
To wszystko wywoływało chęć przyjścia z pomocą walczącej Warszawie, tym bardziej, że z komunikatów „Błyskawicy” coraz częściej było wiadomo o beznadziejności walki ze względu na brak pomocy tak ze wschodu, jak i zachodu. Zrzuty broni były skąpe. Front nie ruszył, atak polskiej dywizji gen. Berlinga na Czerniakowie załamał się. Stan posiadania terytorium przez powstańców kurczył się z dnia na dzień. Warszawa waliła się w gruzy. Beznadziejność stawała się coraz bardziej oczywista. Nie mogliśmy się z tym pogodzić. Trzeba pomóc stolicy. Mamy broń, dużo broni, stać nas na wysiłek. Nie damy zginąć Warszawie ! Takie było odczucie żołnierzy i tak też czuli dowódcy. Do Warszawy nie jest daleko. Teren trochę odkryty, ale z koncentracji w lasach Koneckich, gdzie dojść nimi łatwo, można Warszawę osiągnąć nawet w ciągu trzech nocy. Oddziały były w dużej mierze przygotowane do akcji. Już w czerwcu 1944 r. nastąpiła reorganizacja partyzanckich oddziałów, w ramach przygotowań do akcji „Burza”. Z powiatu radomszczańskiego kompanię leśną „Grunwald” dowodzoną przez kapitania Floriana Budniaka „Andrzeja”, z plutonami Józefa Kaszy-Kowalskiego „Alma”, Bronisława Skóra-Skoczyńskiego „Robotnika” i Jana Kalety „Postracha” przydzielono do batalionu uderzeniowego „Tygrys” w Inspektoracie Częstochowskim, który stanowił trzon tworzącej się 7 Dywizji. W skład tego batalionu wchodziła również kompania włoszczowska, dowodzona przez por. Mieczysława Tarchalskiego „Marcina”, oraz – częstochowska dowodzona przez Jerzego Kurpińskiego „Ponurego”. Kompanii „Andrzeja” nadano kryptonim „Buk”, „Marcina” – „Akacja”, „Ponurego” – „Cis”. Dowódcą batalionu „Tygrys” został mjr Hipolit Świderski „Jur”.
W czasie koncentracji batalionu w lasach koło Złotego Potoku i Słomkowej Góry, należących do hr. Raczyńskiego, zgromadziło się ponad 500 żołnierzy umundurowanych i dobrze wyposażonych w broń maszynową, a także w przeciwpancerną. Tę ostatnią stanowiły zrzutowe piaty i rusznice przeciwpancerne „Solothurn”, których była niewielka ilość. Muszę nadmienić, że dywizja składała się z 24 i 27 pułku piechoty. Batalion „Tygrys” wchodził w skład 27pułku. Numery pułków odpowiadały przedwojennym, występującym na tym terenie. Również na terenie Radomska postanowiono powołać pod broń dalszy batalion, którego dowódcą został mjr Franciszek Polkowski „Korsak”, dotychczasowy komendant Obwodu Radomsko krypt. „Kuźnia”. Pierwszą kompanią dowodził ppor. Karol Kutnicki „Kruk”, drugą – Teodor Gajewski „Sęp”, a trzecią – ppor. Eugeniusz Tomaszewski „Burta”. Przygotowania do akcji „Burza” stworzyły podstawę do podjęcia akcji „Zemsta”. Gen. Komorowski „Bór”, głównodowodzący Armią Krajową, wydał 14 sierpnia 1944 r. roz kaz przyjścia z pomocą Warszawie, czyli rozpoczęcia akcji „Zemsta”. Już w dniu następnym zostały wydane rozkazy koncentracji oddziałów w okolicy Piekło–Mnin, tj. w miejscowościach leżących ok. 40 km od Radomska i ok. 70 km od Częstochowy.
Oddziały posuwały się głównie nocą wykorzystując leśne drogi, wskutek czego wydłużała się znacznie trasa marszu. Jechały wozy taborowe, służba sanitarna i intendentura. Szybkiemu marszowi sprzyjała doskonała pogoda. Było ciepło, w nocy świecił księżyc. Nastroje wśród żołnierzy były wspaniałe. Okoliczna ludność gościnnie witała polskich żołnierzy idących w niewidzianych dotąd dużych grupach, wynosząc jedzenie dla zgłodniałych i udzielając miejsc do spania wyczerpanym forsownym marszem. W kierunku miejsca koncentracji maszerowało z Okręgu Częstochowskiego 1250 żołnierzy, nie licząc służb pomocniczych. W tym samym czasie w rejon koncentracji z sąsiedniego kierunku zbliżała się druga grupa żołnierzy 2 Dywizji Okręgu Radomskiego, z Gór Świetokrzyskich (ok. 2000 żołnierzy). Posuwały się więc oddziały szerokim wachlarzem sięgającym Częstochowy, Radomska, Szczekocin, Włoszczowy, Jędrzejowa, Kielc i Skarżyska w rejon koncentracji, bliżej nieustalony, w okolicy Radomia. Także od strony Piotrkowa maszerowały oddziały partyzanckie 25 pułku piechoty, w liczbie ok. 1200 żołnierzy.
Koncentracja odbywała się zgodnie z planem, mimo wielu trudności powodowanych przez liczne oddziały Wehrmachtu, które były rozlokowane po wsiach, w strefie przyfrontowej. Batalion „Tygrys” musiał forswać rzekę Pilicę, której brzegi były silnie umocnione przez Niemców rowami strzeleckimi i innymi umocnieniami. Niemcy przygotowywali się na wypadek ofensywy sowieckiej na Wiśle. Umocnienia te, silnie strzeżone, stanowiły przeszkodę dla maszerujących oddziałów. Najtrudniej było z wozami taborowymi. Żołnierze jak duchy przekradali się przez rzekę i umocnienia. Dla taborów trzeba było szukać dogodnych przejść. Tu i tam ktoś strzelał, ale zazwyczaj kończyło się na alarmie i nikt właściwie nie natknął się na niemiecką zaporę ogniową.
Partyzanci maszerowali przez wsie położone wśród lasów. Ludność przeważnie nie spała a mieszkańcy gromadzili się, witając „leśnych” dobrym słowem oraz poczęstunkiem. „Wyczarowani chłopcy” – wzdychały dziewczęta. Istotnie, malowniczo wyglądali ci młodzi polscy żołnierze, tak dawno nie widziani. Zdawało się, że już powstała Polska. To przecież szła Polska Armia. Te same mundury, trochę inna broń, ale naszej dawnej też sporo. Tu i tam widać żołnierzy na koniach. To konny zwiad, około 70 ludzi, zwany „Błękitnym Zwiadem”. Dowodził nim Marian Nitecki „Pikador”, a chłopcy pochodzili przeważnie z ziemiańskich domów. Nic dziwnego, tylko oni mogli mieć konie i siodła. Zginęło wielu tych dzielnych i wesołych młodzieńców. Na terenie odkrytym stanowili dobry cel dla broni maszynowej wroga. W zgrupowaniu posuwał się też wydzielony oddział dywizyjnej łączności z Londynem. Ochroną radiostacji dowodził ppor. Bronisław Górecki „Kornik”, a d-cą radiostacji „188” był pchor. Jerzy Muskała „Wiesław”. Całością zgrupowania dywizyjnego dowodził płk Gwido Kawiński „Czesław”.
Obiektywnie trzeba ocenić, że zgrupowanie tak potężnej ilości wojska było wyczynem zasługującym na specjalną uwagę, niespotykanym w skali całego okresu walk partyzanckich. Działała służba reporterska. Kierował nią „Ziemowit”, zawsze obładowany maszyną do pisania, powielaczem, jakimś aparatem radiowym i masą papieru. Pracował, kiedy inni odpoczywali. Stukał „Ziemowit” na maszynie w dzień i słychać go było w nocy na postojach. Zawsze docierały najświeższe pisane wiadomości do tak bardzo ich łaknących żołnierzy. Były też odcinki marszu w dzień, w skwarze sierpniowego słońca, na przestrzeni odkrytej, gdzie występowała możliwość spotkania się z wrogiem. Tak było na odcinku od miejscowości Piskorzeniec do nadleśnictwa Lipa. Wreszcie osiągnęliśmy miejscowość Piekło. Mała wioska, nad niewielkim strumykiem, wśród lichych sosnowych lasów. Dowódca Dywizji udał się do lasów Przysucha na spotkanie z dowódcą 2 Dywizji.
Wkrótce nadeszła wiadomość o odwołaniu naszej akcji. Był to zawód dla żołnierzy. Wracamy na stare leśne leże. Tam będziemy dalej walczyć! Trzeba znowu pokonać kilkadziesiąt strasznych kilometrów. Znowu trzeba się przedrzeć przez niemiecką linię umocnień. Niełatwa to była sprawa. Trudno ukryć przed wrogiem i jego lotniczymi obserwatorami zgrupowanie liczące ponad 5700 ludzi z taborami. Jeszcze trudniej je wyżywić.
Dojście i powrót na stanowiska wyjściowe trwało około 1 miesiąca. Okolica była dosłownie ogołocona z żywności. Daleko musiały zapuszczać się patrole kwatermistrzowskie, aby zakupić lub zarekwirować żywność, a w tym potrzebne żołnierzom papierosy. Okoliczne spółdzielnie i sklepy były puste. Na tym tle dobrze wyglądała kompania dowodzona przez „Andrzeja”, która na wozach taborowych posiadała dosyć żywności i papierosów. Przezorny „Andrzej” zadbał, aby zawczasu zgromadzić co potrzeba. Rejony położone blisko od leży oddziału dostarczyły dużo wszelkiego dobra, w tym też rejon Kłomnice – staraniem mojego ojca, por. „Hucuła”. Bardzo potrzebne okazały się menażki, zrobione i dostarczone przez rejon, których wielu żołnierzy innych oddziałów, zwerbowanych na prędce, nie posiadało. Efektem pracowitych rąk Wojskowej Służby Kobiet z rejonu Kłomnice były swetry, bielizna, zapasowe koce itp. sukcesywnie dostarczane do oddziału. Podczas długo trwających akcji i pobytu na obcym, nieznanym terenie, okazało się jak cenną była ta pomoc i zaopatrzenie. Chwalili więc żołnierze dzielne dziewczęta, które im tyle żołnierskiego dobra przysłały. Jak więc potrzebna była pomoc tych, co zostali w domu, tych, co oczekiwali powrotu pełni trwogi i tęsknoty.
1) Kryptonim „Zemsta” nadano rozkazem nr 6/44 z dnia 15.08.1944 r. Komendy Okręgu „Jodła” akcji koncentracji oddziałów do bitwy o Warszawę, odwołując wydany uprzednio rozkaz operacyjny akcji „Deszcz” nr 1/44 z dnia 17.07.1944 r.