Wólka Plebańska – dzienny napad na pociąg 4.09.1943 r.
Po znanej akcji kilkugodzinnego opanowania miasta Końskie w nocy z 31sierpnia na 1 września 1943 r., dokonanej przez Zgrupowanie por. „Robota” Waldemara Szwieca, szczegółowo opisanej przez różnych autorów, wszyscy żołnierze oddziału zostali umundurowani w ćwiczebne uniformy Werhmachtu.
Zaledwie zdążyliśmy oswoić się z nowymi mundurami, wyczyścić starannie broń i uzupełnić amunicję, a w moim przypadku wygoić obolałą piętę, gdy rankiem 4 września poderwał nas „Robot” do nowej akcji. Już od dwóch tygodni w rozmowach żołnierzy znajdowała wyraz chęć powtórzenia napadu na tzw. Urlauberzug, podobnie jak to miało miejsce pod Michniowem. Taki pociąg urlopowy był najdogodniejszy do zdobycia ze względu na niezorganizowany charakter masy żołnierskiej, niezdolnej przeto do efektywnej obrony. Teraz właśnie „Robot” postanowił spełnić pragnienie swoich żołnierzy, wybierając jako miejsce akcji Wólkę Plebańską, najbliższą od naszego miejsca postoju, stację kolejową. Miała to być akcja w biały dzień.
Przed południem oddział – nieobciążony taborem – pozostawił za sobą las i marszem ubezpieczonym – w tym około 3 km przez gołe pole – doszedł do stacji, po opanowaniu której zajął stanowiska wzdłuż północnej strony linii kolejowej Końskie-Skarżysko. Leżeliśmy równolegle do oddalonego o najwyżej 20 m toru. 3 pluton na lewym skrzydle, 1 pluton warszawski w środku, dalej część 2 plutonu i na skraju prawego skrzydła cekaem. Po drugiej stronie toru zajęła stanowisko ryglujące grupa z 2 plutonu z erkaemem – dowodzone przez por. „Kmicica” – z zadaniem przeszkodzenia Niemcom w ewentualnej ucieczce z pociągu do bliskiego zagajnika. Nastrój żołnierzy był doskonały. Mimo wyczuwalnego napięcia nikt nie wątpił w powodzenie akcji.
Nie czekaliśmy długo. Najpierw ukazał się dym i za kilka minut ujrzeliśmy pociąg, lecz nie ten oczekiwany przez nas. Zamiast niego nadjechał pociąg osobowy i zatrzymał się pod semaforem. Połowa wagonów zarezerwowana była „Nur für Deutsche”, o czym informowały odpowiednie tablice. Z wagonów tych wyglądali teraz w naszą stronę umundurowani Niemcy, którzy sądząc, że jesteśmy ćwiczącym oddziałem Wehrmachtu, uśmiechali się i machali do nas rękami. Z błędu wyprowadził ich dopiero okrzyk „Robota” wzywający do wyjścia z pociągu i złożenia broni. Gdy nie usłuchali wezwania, na znak dowódcy rozpoczął ogień cekaem i – widocznie źle znosząc niemiecką żelazną amunicję – zaciął się na amen.
Niemcy odpowiedzieli ogniem. Większość z okien wagonów, lecz niektórzy zeskoczyli na drugą stronę toru i strzelali teraz do nas spod wagonów. Przeciągającą się wymianę ognia przerwał „Robot” rozkazując „Allanowi” opanowanie lokomotywy, stojącej naprzeciw naszego plutonu. Do tego momentu wystrzeliłem już dwa magazynki z mego stena.
Poderwałem się ze wszystkimi i jednym skokiem 3 pluton znalazł się przy lokomotywie i breku. Ktoś krzyknął: „Wykurzyć ich granatami!”. Widzę, jak „Szczerba” podbiega schylony do pierwszego wagonu i rzuca przez okno granat zaczepny. Posypały się szyby i kawałki drewna. Teraz ja wrzucam granat do następnego otwartego okna. Znów wybuch i uderzenie fali powietrza. Trochę oszołomiony – jak widz w kinie – patrzę na kolegów załatwiających następne przedziały. Ale oto Niemcy z dalszych wagonów wyskakują na drugą stronę pociągu. W tym momencie ruszył do natarcia – na wprost – 1 pluton warszawski, dotychczas zalegający pod obstrzałem, i teraz znalazł się tuż przed pociągiem. Biegłem z „Pawłem” i kilkoma kolegami w kierunku środka składu pociągu, gdzie jeszcze Niemcy stawiali opór i byłem kilkanaście kroków od nadbiegającego dowódcy 1 plutonu ppor. „Rafała”, gdy na naszych oczach padł rażony z bliska pociskiem karabinowym. Parę sekund później ujrzałem nadbiegającego z prawego skrzydła „Sołtyka”, który pozostawił unieruchomiony ckm wraz z bluzą mundurową. Na piersi „Sołtyka” widniała krwawa długa pręga, z której sączyła się krew zastygająca w czerniejące sople. Na pierwszy rzut oka widać było, że rana jest powierzchowna. Potwierdzał to rozradowany wyraz twarzy „Sołtyka”. Wyraz ten zmienił się nagle, gdy „Sołtyk” dostrzegł poległego „Rafała”.
W tej fazie boju ukazali się pierwsi Niemcy z podniesionymi rękami lub rzucający broń na ziemię i podnoszący ręce do góry. Wydawało się, że to już koniec walki, gdy część Niemców rzuciła się do ucieczki po drugiej stronie pociągu. Nie ustawały więc serie z broni maszynowej i pojedyncze karabinowe strzały. Grupce Niemców udało się przedrzeć przez boczny ogień naszego erkaemu, stojącego z przeciwnej strony toru, po uprzednim ostrzelaniu znajdujących się tam naszych żołnierzy, w wyniku czego został śmiertelnie raniony „Arkadij”.
Reszta Niemców zaprzestała oporu. Umilkły strzały i rozpoczęto rozbrajanie stojących z podniesionymi rękami zszokowanych Niemców z rozmaitych formacji, z czego większość z feldżandarmerii. Kilku partyzantów przetrząsało dokładnie przedziały. W niektórych z nich ukrywali się jeszcze Niemcy, lecz nie próbowali się już bronić. Po odebraniu pistoletu P-38 jednemu z feldżandarmów przypomniałem sobie, iż kiedyś widziałem przypadkowo w łaźni miejskiej, jak żandarm chował małokalibrowy pistolet do cholewy buta. Zawróciłem więc do rozbrojonego Niemca i sprawdziłem mu buty. Nie miał w nich broni, ale za to ukrywał w kieszeni spodni „damski” pistolet kalibru 6,35 mm. Chwilę później ujrzałem zakrwawioną „Grażynę” mocującą się z zamkiem kbk, zakleszczonym pękniętą łuską. W niepojęty sposób, z samoistnie odchylonego – w czasie odpalania ładunku – trzonu zamkowego, wydostała się część sprężonych gazów prochowych wraz z odłamkami kryzy łuski, z których jeden ranił „Grażynę” nad prawym okiem. Podarowałem jej na pocieszenie ten pistolecik, czym sprawiłem jej widoczną radość, gdyż od dawna pragnęła mieć przy pasie broń krótką. Nawiasem mówiąc, miała już przy tym pasie ładownice od swego kbk, ładownice z magazynkami erkaemu i wielkie nożyce do cięcia drutu. Dzielna dziewczyna-żołnierz nie chciała korzystać z jakichkolwiek ulg i przywilejów.
Tymczasem z polskich wagonów zaczęli wychodzić przestraszeni pasażerowie, a wśród nich kilku znajomych, m.in. młodszy brat „Świta” – komendanta podobwodu AK w Radoszycach. W jednym wagonie „Nur für Deutsche” ktoś rozpoznał zwłoki naszej koleżanki gimnazjalnej Jakubcówny. (Tragiczne losy rodziny Jakubców zasługują na zadumę. Ojciec – oficer polski zginął w Katyniu, syn aresztowany w 1940r. został zamordowany w Oświęcimiu i córka – zabita partyzancką kulą w niemieckim wagonie; jej matka przyjęła volkslistę, co automatycznie uczyniło córkę volksdojczką).
Trudno ustalić ilość broni zdobytej w tej akcji, ponieważ została ona natychmiast rozdrapana przez tych partyzantów, którzy dotychczas nosili niepełnowartościowe, zniszczone karabiny i teraz skorzystali z okazji, by je zamienić na nowe. „Robot” zainteresował się głównie pistoletami. Polecił je oddać, a następnie poprzydzielał wszystkim plutonom, w zależności od potrzeb. Trzeciemu przypadł w udziale tylko jeden P-38, ponieważ większość z nas już posiadała broń krótką, w przeciwieństwie do pozostałych plutonów, w których nie było jej wiele.
Zwlekanie z odwrotem było ryzykowne. „Robot” zarządził odmarsz. Pozostała tylko część drużyny „Wrzosa” i „Bandera” z kilkoma żołnierzami z 2 plutonu, z zadaniem przypilnowania jeńców do czasu osiągnięcia przez siły główne oddziału linii lasu. „Robot” wyraźnie rozkazał, aby Niemców puścić wolno i ostrzegł, że w przeciwnym razie winowajca stanie przed sądem wojennym.
Odmaszerowałem razem z „Robotem”, w związku z czym dalszy przebieg wypadków rekonstruuję na podstawie zebranych, kilka godzin później, relacji uczestników. Otóż większość partyzantów zajęła stanowiska przy szosie, ubezpieczając pozostałą grupę. Przy jeńcach zostało tylko kilku kolegów, w tym „Bandera”, „Wrzos” i „Szczerba”. Stało się to zachętą do zuchwałego czynu ze strony, zdawać by się mogło, kompletnie załamanych feldżandarmów. Jeden z nich – chłop na schwał – chwycił nagle za stena „Szczerby” i byłby mu go wyrwał z rąk, gdyby nie przytomność i szybka orientacja „Wrzosa”, który na odlew rąbnął Niemca kolbą erkaemu. W tym krytycznym momencie inni Niemcy, siedząc dotąd potulnie w kuczki, poderwali się z ziemi usiłując dopaść naszych, zanim ci zdążą zrobić użytek z broni. „Bandera” i pozostali koledzy byli jednak szybsi i desperacka próba zakończyła się zastrzeleniem Niemców.
W ten sposób liczba zabitych Niemców wzrosła do 16, nie licząc strat niemieckich po drugiej stronie toru, których nie byliśmy w stanie stwierdzić ze względu na gęste zarośla. Z naszej strony, poza „Rafałem” poległ „Arkadij”, który śmiertelnie ranny, zmarł w czasie transportu z pola walki. Poległych donieśliśmy na prowizorycznych noszach na miejsce postoju oddziału.
Powrót do obozu w lasach niekłańskich odbywał się w niewesołym nastroju. Śmierć dwóch kolegów kładła się cieniem na odniesionym sukcesie. Szczególnie przygnębiony był pluton warszawski, dla którego „Rafał” był kimś więcej niż dowódcą, bo niezawodnym przyjacielem i – jak byliśmy dziś powiedzieli – idolem.
Od pierwszego dnia pobytu w Zgrupowaniu słyszałem słowa uznania pod adresem „Rafała”, widziałem skierowane w jego stronę spojrzenia żołnierzy, wyrażające szacunek i dumę z takiego dowódcy. Lubiono go nie dlatego, że zabiegał o to. Był naturalny, pozbawiony pozy. Nie należał do wielomównych. Bywało, że opowiadał o swoich wrażeniach z Anglii, lecz unikał wszystkiego, co dotyczyło bezpośrednio jego osoby. Kiedyś zagadnąłem go pytając, jak się dostał z Anglii do kraju. Odpowiedział, że został zestrzelony nad Niemcami. Byłem zatem pewny, że „Rafał” to nie cichociemny, a zestrzelony nad Rzeszą lotnik RAF (o tym, że był skoczkiem, dowiedziałem się dopiero w 1968 r.).
Pamiętam wieczorne ognisko w przeddzień akcji na pociąg. Śpiewaliśmy piosenki harcerskie i wojskowe, a wśród nich stare pieśni ludowe o tematyce związanej z wojną, z której warszawiacy szczególnie upodobali sobie „A jeżeli zginę od kuli?”. Tego wieczora, pogodny zwykle „Rafał”, był jakiś osowiały i głęboko zamyślony. Zwróciło to nie tylko moją uwagę. Ognisko zgasło i nikt już nie miał ochoty na jego podsycanie. Wspomnienia o „Rafale” były jeszcze długo przedmiotem żołnierskich rozmów, zanim nie przyćmiły ich nowe wydarzenia.
Bój pod Smarkowem 13.09.1943 r.
Mimo, iż nie należało to zadań Zgrupowania, „Robot” zawsze związany silnie z terenem działań – zgodził się, na prośbę placówki w Chlewiskach, aby wykonać wyrok na pewnym mieszkańcu tej miejscowości. W nocy 12 września oddział – w niepełnym składzie – udał się leśnymi duktami do Chlewisk. Stałem na ubezpieczeniu od strony budynku żandarmerii, a następnie przy sklepie, z którego wzięliśmy jakieś artykuły spożywcze, i nie byłem świadkiem wejścia „Robota” do domu skazanego. Toteż bardzo się zdziwiłem, gdy okazało się, że idący obok powracającego „Robota” nieznany mi człowiek – to skazany na śmierć. „Robot” nie był człowiekiem myślącym stereotypowo i miał, zadziwiające w tych bezwzględnych czasach poczucie odpowiedzialności za życie ludzkie. Poza wątpliwościami natury prawnej, uderzyło go inne, niż zazwyczaj to bywa, zachowanie skazanego w momencie odczytywania mu wyroku. Zamiast więc pozbyć się kłopotu i rozwalić „takiegoowegosyna”, co uczyniłby na jego miejscu każdy dowódca, „Robot” postanowił zabrać faceta do lasu i tam spokojnie zbadać sprawę. W rezultacie kilkugodzinnych rozmów obwiniony o zdradę i skazany już człowiek został zwolniony do domu. /Podobno nie był on jednak bez winy i później został zastrzelony przez miejscową placówkę. Jeśli niestety tak, to nie uważam decyzji „Robota” za błąd, gdyż było to lepsze od zabicia niewinnego człowieka./
W drodze powrotnej szedłem jako szperacz, tym razem jednak nie z „Konradem”, a ze „Szczerbą”, z którym również byłem zaprzyjaźniony jeszcze od czwartej klasy szkoły powszechnej. Od kilku dni chodziliśmy obydwaj w polskich stalowych hełmach. Wyglądało się w nich bojowo, a ponadto w czasie deszczu krople wody nie spływały za kołnierz, lecz prosto na nieprzemakalny płaszcz. „Szczerba” był w znakomitym humorze. Czując się pewnie w naszym lesie szliśmy rozluźnieni, dowcipkując swobodnie. Już prawie widniało, gdy dotarliśmy –13 września – do obozu pod Furmanowem /niecały kilometr od skraju lasu/. Natychmiast nakryłem się kocem i zasnąłem.
Nie spałem jednak zbyt długo. Obudził mnie jakiś niezwykły ruch. Dostrzegłem „Robota” rozmawiającego z jakimś zadyszanym chłopakiem. Za chwilę wszystko było jasne: w Smarkowie Niemcy otoczyli zabudowania „Huragana”.
„Robot” natychmiast zdecydował się pójść z odsieczą. Część żołnierzy była w patrolach zaopatrzeniowych, część musiała zostać w obozie, toteż „Robot” ograniczył liczbę ochotników do 40 partyzantów. Z 3 plutonu poszło nas dwunastu, poza tym również niepełny 1 pluton i część 2 plutonu oraz „Sołtyk” z cekaemem. Dowodził sam „Robot”. Do Smarkowa było od nas około 5 km. W obawie, że może być na interwencję za późno, oddział biegł prawie przez całą drogę. Pot lał się z nas strumieniami zalewając oczy, lecz nie ustawaliśmy w biegu. Mniej więcej kilometr przed celem ukryto w zagajniku zaprzęg z biedką cekaemu. Podczas gdy trzyosobowa obsługa pojękiwała pod ciężarem podstawy, „Sołtyk” nie pochylił się nawet dźwigając na ramieniu cekaem. Nie zdziwiło mnie to, gdyż nigdy nie udało mi się widzieć Felka zmęczonym. Od I klasy gimnazjum siedziałem z nim w jednej ławce i znakomicie się uzupełnialiśmy. Ja byłem wtedy dość wątły, ale dziwnie zaczepny i często wdawałem się w beznadziejne dla mnie bójki. Byłbym nieraz ciężko oberwał, gdyby nie pomoc Felka, dla którego nie było silnych nawet w ostatnich klasach liceum. Miał bowiem budowę atlety. Jednym słowem trudno o lepszego celowniczego cekaemu od „Sołtyka”.
Zadyszani dobiegliśmy brzegu lasu na wprost zabudowań „Huragana”, ujrzeliśmy – zapuszczające już silniki – niemieckie samochody ciężarowe, tzw. budy, i siedzących w nich na ławeczkach żandarmów. Od nieprzyjaciela dzieliło nas trochę ponad 200 metrów odkrytego terenu. Na rozkaz „Robota” otworzył ogień cekaem „Sołtyka”, ze stanowiska w krzakach na skraju lasu. Podjęły ogień również 4 erkaemy i wszystkie karabiny. Niemców, po chwili popłochu i zamieszania, nie było już widać na samochodach i nastąpiła przerwa w walce.
„Robot” miał zamiar oskrzydlić Niemców z prawej strony. Przynajmniej tak zrozumiałem jego rozkaz wysyłający żołnierzy 2 plutonu, pod dowództwem por. „Kmicica”, wzdłuż lizjery lasu w kierunku drogi, którą samochody miały zamiar odjechać. I w tym momencie „Allan” – nie mający zupełnie doświadczenia w dziennej walce w polu – wystąpił z propozycją dokonania natychmiastowego natarcia siłami 12 żołnierzy 3 plutonu na wprost przez goły, lekko opadający w kierunku Niemców stok. „Robot” bez chwili namysłu zgodził się na ten szaleńczy atak i rozkazał cekaemowi oraz plutonowi warszawskiemu wsparcie ogniem naszego natarcia.
Oderwaliśmy się biegiem od skraju lasu. Niemcy, ukryci w zieleni przydomowych ogródków, przywitali nas ogniem w chwilę od ukazania się naszej tyraliery na tle lasu. Nie zwracaliśmy na to uwagi, starając się dobiec jak najbliżej nieprzyjaciela, gdyż teren był dla nas wyjątkowo niekorzystny. Pierwszy padł zabity „Gryf” – Jerzy Ciszek, który nie miał jeszcze doby partyzanckiego stażu. „Allan” krzyknął: „Skokami naprzód!”. Regularna dotychczas tyraliera rozsypała się i niektórzy żołnierze zaczęli pozostawać w tyle. Wspierający natarcie cekaem zaciął się po pierwszej długiej serii. Musieliśmy teraz nacierać prowadząc równocześnie intensywniejszy ogień. Nasze obydwa erkaemy przesuwały się kolejno do przodu i biły długimi seriami, chcąc zdusić nieprzyjacielski ogień zaporowy. Widziałem – na lewo od siebie – „Wronę”, jak dwoił się i troił w walce, zmieniając co chwila stanowisko i posyłając w kierunku Niemców serie pocisków. Nie przebiegliśmy nawet połowy dystansu dzielącego nas od wroga, gdy padł – znajdujący się najbliżej mnie – ciężko ranny „Szczerba”. Kilka sekund później przerwał ogień „Wrona”. Niemiecki pocisk przestrzelił rurę gazową erkaemu, eliminując go z walki. W chwilę później umilkł drugi rkm, po wystrzeleniu wszystkiej amunicji. Natarcie załamało się. Najbliżej Niemców było nas trzech: ciężko ranny, nieruchomy „Szczerba”, prowadzący jeszcze ostrzał „Wrzos” i ja. Obydwaj podczołgaliśmy się do rannego. „Allan” i reszta żołnierzy pozostała z tyłu. Ich rzadki ogień karabinowy nie miał większego znaczenia, a steny nie donosiły do stanowisk nieprzyjacielskich. „Wrzos” – jako silniejszy znacznie ode mnie – wziął „Szczerbę” na plecy i biegł teraz zygzakiem ku naszym pozycjom, pozostawiwszy mi całe jego oporządzenie, łącznie ze stenem, pistoletem i sześcioma magazynkami. Położyłem to wszystko przed sobą i zająłem się ostrzeliwaniem stanowisk niemieckich. Na tę odległość, przy normalnym celowniku, pociski nie dochodziły celu. Dopiero trzymając stena pod odpowiednim kątem i uzyskując bardziej stromy tor pocisków byłem w stanie przykryć cel ogniem. Wystrzelałem tak, opanowany gorączką walki, prawie wszystkie magazynki, gdy nagle zorientowałem się, iż pozostałem zupełnie sam. Dopiero wtedy usłyszałem nawoływania kolegów, wzywające mnie do powrotu.
Okręciłem jedną rękę pasem z oporządzenia „Szczerby”, w drugą chwyciłem obydwa steny i tak objuczony zacząłem wycofywać się skokami, a potem wobec coraz gęstszego ognia, czołgając się w kierunku naszych stanowisk. Nie zdołałbym dobrnąć – kilka pocisków otarło się dosłownie o mnie dziurawiąc mundur – gdyby nie warszawiacy, którzy leżąc na skraju lasu nieustannie ostrzeliwali pozycje niemieckie. Nastąpił moment, gdy zabrakło mi zupełnie sił, by przeskoczyć przez wał piasku – kłębiącego się od niemieckich pocisków – za którym był już zbawczy rów, obsadzony przez naszych żołnierzy. Tylko zachęta – poparta wyzwiskami – ze strony „Lina” i „Adasia” sprawiła, że zdobyłem się na ten ostatni rozpaczliwy wysiłek. W momencie gdy przetaczałem się nagłym przerzutem przez piaszczysty wał do rowu, padł trafiony w serce „Adaś” i ciężko ranny został – kilkoma pociskami przeznaczonymi chyba dla mnie – podchorąży „Lin”.
Przez minutę leżałem, ciężko dysząc, w stanie szoku, nie mogąc wykrztusić słowa. Słyszałem, jak przez watę, że „Znicz” coś do mnie mówi, lecz nie mogłem mu odpowiedzieć. Po chwili wróciłem do równowagi. Przekazałem kolegom broń i ekwipunek „Szczerby” i zacząłem robić to co inni, to znaczy przygotowywać ewakuację rannych i poległych.
„Robot” zarządził odwrót. Nie było bowiem już szans na dotarcie inną drogą do unieruchomionych samochodów, by zabrać broń po zabitych Niemcach, a to ze względu na prawie całkowite wyczerpanie zapasów amunicji. Nieśliśmy, na prowizorycznych noszach, poległych i rannych żołnierzy do obozu.
W Zgrupowaniu „Robota” miało się pewność, że żyjący i zdrowi koledzy nie pozostawią nikogo rannego lub poległego i nie pozwolą, by wpadł w ręce Niemców. Niosłem na zmianę z „Konradem”, „Pawłem” i „Zniczem” umierającego „Szczerbę”. Był ranny w kilku miejscach, przy czym najgroźniejsze było trafienie w brzuch. Jeszcze żył, gdy dotarliśmy do obozu. Zbliżył się do niego dr „Dalski”. Widziałem w jego oczach rozpacz, że nie jest w stanie w tych prymitywnych warunkach udzielić skutecznej pomocy lekarskiej. Tymczasem „Szczerba” otoczony przyjaciółmi, umierał spokojnie. Jego cierpienia jakby się zmniejszyły. Leżąc na kwitnących wrzosach relacjonował: „Nie czuję już stóp, nie czuję w ogóle nóg, jest mi zimno, umieram.” Nie mogłem tego dłużej słuchać. Odszedłem płacząc kilka kroków, a gdy po chwili powróciłem „Szczerba” już nie żył. W ostatniej sekundzie jego życia był przy nim „Konrad”. Tak zmarł Boguś Modzerowski i bez mała w tej samej godzinie „Huragan”.
Przed samym wieczorem odbył się pogrzeb trzech poległych. Razem z „Pawłem” składałem „Szczerbę” do wysłanego świerkowymi gałązkami grobu. Zanim przykryłem zwłoki jedliną i rzuciłem garstkę ziemi, spojrzałem ostatni raz na jego pobladłą twarz i skrwawiony w wielu miejscach mundur. Równocześnie grzebani byli „Adaś” i „Gryf”.
Wbrew zdaniu wielu kolegów nie sądzę, aby straty niemieckie były aż tak duże. W pierwszej fazie walki na pewno – w ostrzelanych nagle samochodach kilkunastu musiało zginąć. Niemcom udało się odeprzeć nasz niefortunny atak, przeprowadzony wbrew zasadom taktyki partyzanckiej. Podstawowy cel naszej akcji też nie został osiągnięty. „Huragan” zginął przed naszym przybyciem. 1
Wrześniowa koncentracja Zgrupowania Ponurego na Wykusie
Przed wieczorem 13 września 1943 r., kilkanaście minut po pogrzebie trzech poległych w boju pod Smarkowem, Zgrupowanie por. „Robota” wyruszyło w dalszą drogę do lasów siekierzyńskich. W linii prostej odległość wyniosłaby 45 km, ale drogami leśnymi i polnymi, uwzględniając omijanie miejscowości i terenów nieodpowiednich z różnych względów, trasa dochodziła do 60 km.
Maszerowaliśmy bez przeszkód i niespodzianek prawie całą noc z 13 na 14 i noc z 14 na 15 września. Miałem przeto wiele czasu na rozmyślania. Zdałem sobie sprawę, że dzień 13 września 1943 roku będzie stanowić mo ment przełomowy w moim pojmowaniu spraw wojny i mego w niej udziału. Rzeczywistość ukazała mi się w całej swojej grozie. Z niechęcią myślałem o „Allanie”, a także – w pewnej mierze – o „Robocie”, który nie zapobiegł tragedii. Po raz pierwszy w partyzantce doszedłem do wniosku, że nie mam najmniejszej szansy na przeżycie tej wojny. Dotychczas nigdy o śmierci nie myślałem i to pozwalało mi na niezakłóconą niczym swobodę działania. Czy nadal będę w stanie zachować zimną krew w sytuacjach bitewnych? Pojawiły się dalsze refleksje. Pomyślałem o znanym mi dobrze ojcu „Szczerby”, dla którego Boguś był jedyną nadzieją i celem życia. Przyszła mi na myśl moja matka, ukrywająca się w Warszawie i mająca zapewne wciąż nadzieję na spotkanie ze mną. Doszedłem do wniosku, że trzeba skończyć z udawaniem „gieroja”, pchaniem się na ochotnika tam, gdzie nie posyłają, i z niemądrą brawurą. Ci autorzy, którzy wymyślili znane z regulaminów i podręczników, a tak przez nas lekceważone, sposoby ochrony przed rażeniem nieprzyjacielskiego ognia, nie byli – okazuje się – tacy niemądrzy. Przykładem chociażby Jurek Ciszek „Gryf”, który przybył do nas 12 września, po ucieczce z Baudienstu. Był to mój kolega szkolny. Znałem go jako spokojnego, dobrego ucznia, ale poza szkołą nie utrzymywałem z nim kontaktu. Nie nawojował się chłopak ginąc w pierwszym swoim boju.
Rankiem 15 września 1943 r. dotarliśmy na Wykus. Tego dnia przybyły tam już chyba wszystkie oddziały, wchodzące w skład Zgrupowań „Ponurego”. Wskazano nam miejsce na biwak na stoku wąwozu, opadającym ku strumieniowi, który zmalał na skutek suszy do wąziutkiego i ledwie sączącego się pasemka wody. Tylko w niektórych zagłębieniach wytworzyły się nieco większe zbiorniki wody, skąd można ją było czerpać menażkami.
Przede wszystkim zmyliśmy pot i kurz dwudobowego marszu, napiliśmy się zbożowej kawy i – co znaczy młodość! – pół godziny później poszliśmy odświeżeni zwiedzać obozowisko. Z dawnych baraków, a właściwie tylko porządnych szałasów, pozostały po ostatniej wielkiej lipcowej obławie, jedynie zwęglone szkielety. Stało natomiast sporo namiotów, prowizorycznych szałasów i półszałasów, w postaci pochyłych daszków. Zaraz za biwakiem pasło się stadko czerwonego bydła, wśród którego zwracał uwagę okazały byk. Dymiły ogniska, rozlegały się pieśni i wreszcie usłyszałem i zobaczyłem ów osławiony patefon, o którym wspominali warszawiacy. Nakręcano go korbką prawie bez przerwy, tylko repertuar był nader skromny, gdyż ograniczał się do jednej płyty, grywanej w kółko do znudzenia. Patefon – symbol normalności.
Dookoła las. Taki, jaki najbardziej lubiliśmy. Rzadki, liściasty z domieszką drzew iglastych, z pięknym podszyciem. Nie tak mroczny jak świerkowe połacie lasów niekłańskich, w których z reguły biwakowaliśmy. Las ten, prześwietlony słońcem, zdumiewał wielością kształtów i subtelnymi odcieniami zieleni. Było w tym lesie, rozpostartym na pagórkach wąwozach coś, co stwarzało – złudne, jak się wkrótce okazało – poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Zdawało się, że odwieczny las szumi głosami partyzantów z 1863 roku. Tradycje powstańcze były tu żywe. Żołnierzom inspektora „Jacka”, dla którego Wykus był stałym miejscem służby, starzy ludzie – mieszkańcy okolicznych wiosek – byli jeszcze w stanie wskazać miejsca obozu Langiewicza i innych powstańczych oddziałów. Czuliśmy się w autentyczny, oczywisty sposób spadkobiercami i kontynuatorami tamtych walk o wolność kraju.
Wieczór upłynął nam na rozmowach, w których snuliśmy przypuszczenia co do wielkich działań, jakie z pewnością zamierza podjąć komendant „Ponury”. Nasz pluton szczególnie gorąco pragnął takiej akcji, w której byłyby szanse na zdobycie elkaemu. Najlepszy nasz erkaem spoczywał w schronie, w lasach koneckich, bezużyteczny po przestrzeleniu rury gazowej. Miałem jeszcze swój bardzo osobisty powód. Pod Smarkowem, w czasie czołgania, odpięła mi się kabura i zgubiłem swego colta. Bardzo brakowało mi pistoletu przy pasie, czułem się bez niego jakbym był okaleczony.
Plutonowi pozostał tylko jeden erkaem, do którego nie można było mieć pełnego zaufania, gdyż ulegał częstym zacięciom. W walce na bliską odległość pluton nadal pozostawał liczącą się siłą, ze względu na 8 posiadanych pistoletów maszynowych. W pozostałych plutonach wszystkie drużyny miały na uzbrojeniu po jednym, a nawet po dwa erkaemy Wz.28, a w plutonie warszawskim był, poza erkaemami, jeden niemiecki elkaem MG-34. Doliczając do tego cekaem Zgrupowanie „Robota” stanowiło zapewne, w ramach zgrupowań „Ponurego”, najlepiej uzbrojoną i chyba największą jednostkę.
Tej nocy Zgrupowanie „Robota” wypoczywało po trudach dalekiego marszu, a ubezpieczenie obozowiska stanowiły siły miejscowych. Sieć placówek i czujek uzupełniały patrole. Już pod koniec nocy wyszedł patrol także i z naszego Zgrupowania. Dowodził nim kpr.pchor. „Bandera”.
Tuż przed świtem obudzeni zostaliśmy seriami broni maszynowej. Dla doświadczonego ucha nie było wątpliwości: strzelały MG-34. Dopiero po chwili odezwał się polski erkaem. Wydawało się, że walka toczy się na skraju obozowiska. I rzeczywiście, Niemcom udało się zbliżyć z jednej strony prawie do stanowiska placówki. Opowiadano później, że to czerwony byk był sprawcą przedwczesnego ujawnienia się niemieckich oddziałów. Zerwawszy się bowiem ze sznura i tratując krzaki oddalił się w kierunku skradających się Niemców, którzy usłyszawszy dziwne odgłosy nie wytrzymali nerwowo i rozpoczęli strzelaninę. Trudno ustalić, jak było naprawdę. Jedno jest pewne: oddziały Zgrupowań zajęły w ustalonym porządku stanowiska obronne. „Ponury” całkowicie panował nad sytuacją, czego byłem przypadkowym, wraz z innymi kolegami z 3 plutonu, naocznym świadkiem, obserwując zachowanie dowódcy i słysząc jego rozkazy.
Podczas, gdy część wysuniętych placówek odpierała – już od kilku minut – natarcie nieprzyjaciela, „Ponury” uformował ze Zgrupowania „Robota” grupę uderzeniową, mającą utorować całości zgrupowań drogę wyjścia z okrążenia. Kierunek przebicia w stronę Barwinka przewidział „Ponury” bezbłędnie. (Jak się okazało jedynie ten kierunek nie był jeszcze zamknięty przez Niemców).
Grupę czołową poprowadził osobiście „Ponury”, mając przy sobie „Robota”. Straż przednią stanowił 3 pluton. Przez pewien, krótki zresztą, czas szedłem o krok od obydwu dowódców i słyszałem ich rozmowę na temat szans przebicia się i wyjścia z obławy. „Ponury” realnie ocenił sytuację, że uda się nam – mimo wszystko – wyjść z obławy. Spokój i pewność siebie dowódcy podziałały kojąco na żołnierzy. Było oczywiste, że nikt nie myśli o klęsce.
Chwilę później zostałem wraz z „Konradem” wyznaczony na szperacza, i w dwójkę poprzedzaliśmy o kilkadziesiąt metrów oddział straży przedniej. Tym razem byłem pewny, że wyjdziemy prosto na Niemców. Nie pozostało nam jednak nic innego, jak zaciąć zęby i iść przed siebie. Trudno uwierzyć, ale nie natknąwszy się na przeciwnika dotarliśmy do Barwinka, gdzie na skraju lasu, przed którym rozciągały się wielkie, podmokłe miejscami łąki, „Ponury” rozlokował swoje wojsko. Zgrupowanie „Robota” zajęło stanowiska bojowe na lewym skrzydle linii obronnej, przy czym nasz 3 pluton znalazł się na lewym skraju tego skrzydła, nie mając już nikogo za sąsiada z tej strony.
Zgrupowania zyskały poważnie na czasie. Niemcy krążyli wokół Wykusu, bez osiągnięcia jakichkolwiek rezultatów. Wreszcie musieli się zorientować, że partyzantom udało się wymknąć i przystąpili do przegrupowania sił, co nie było bynajmniej łatwą operacją na tym rozległym i gęsto zalesionym terenie. Ruchy oddziałów niemieckich dawały się bardzo łatwo lokalizować. Od Jaźwiny i Białego Kamienia słychać było pojedyncze strzały i sygnały trąbek. Stopniowo coraz bardziej wyraźne stawały się nawoływania i głosy komend, aż w jakimś momencie dostrzegam przez lornetkę szarą sylwetkę żołnierza. Za chwilę drugą, trzecią i z lasu zaczynają ciurkiem wylewać się grupki, a następnie większe gromady w mundurach feldgrau. Staram się rozpoznać, jaka to formacja nieprzyjacielska. Tak, to są jednostki Ostlegionu, stosunkowo gorzej uzbrojone od Niemców w broń maszynową.
Nieprzyjaciel nie domyślał się, że wkracza na teren znajdujący się przed lufami partyzantów, toteż wychodzące grupy zbliżały się bezładnie, koncentrując się na środku wielkiej polany. Obserwując przez szkła lornety zwarty tłum żołdactwa, posuwający się z wolna na ukos w kierunku naszego prawego skrzydła w kilku niewiele oddalonych od siebie grupach, nie mogłem wprost uwierzyć w realność tej sceny. Czekałem, co będzie dalej. Gdy „kałmucy” zatrzymali się – mniej więcej na środku polany – zapewne w celu dokonania przegrupowań do dalszej obławy, usłyszeliśmy polskie cekaemy bijące ogniem ciągłym. Wtedy to obudzony nagle z drzemki nasz kolega Wielkopolanin „Hipek” Stefan Nowicki (wsławił się dramatycznym zapytaniem: „Symp, kto strzylo? To nasi strzylajom?” Mimo powagi chwili cały pluton ryknął śmiechem. „Kałmukom” jednak było nie do śmiechu. Tłum kłębił się i miotał, wreszcie część tych, którzy ocaleli rozpełzła się i zniknęła w zagłębieniach terenu.
Najbliżej do nieprzyjaciela było ze stanowisk zajmowanych przez Zgrupowanie „Nurta” i jego to cekaemy sprawiły taką łaźnię najemnikom niemieckim. Z naszych stanowisk, najbardziej oddalonych od celu, szkoda było nawet marnować amunicji do erkaemów, nie mówiąc o stenach. Pomyślałem, że przydałyby się krzesełka, bo moglibyśmy sobie obserwować spektakl siedząc wygodnie i bijąc brawo cekaemistom. Czujemy się trochę zawiedzeni, ale widowisko było tak fascynujące, że i my odczuwamy coś w rodzaju upojenia bitwą. Jesteśmy już teraz doświadczonymi partyzantami. Zaczęły procentować drogo okupione doświadczenia spod Smarkowa.
Na rozkaz „Ponurego” wszystkie trzy zgrupowania – nie spiesząc się – opuściły skraj lasu i dzieląc się na dwie części odskoczyły kilka kilometrów dalej. Nasza część, przy której pozostał „Ponury”, ześrodkowała się na niewielkiej przestrzeni lasu, gęsto zadrzewionej, położonej w trójkącie między nieregularnie rozdzielającymi się leśnymi drogami. Teren ten wydawał się najpewniejszy. Odskok odbył się jednak nie drogami lub duktami, lecz wąskimi ścieżkami, w zasadzie bezdrożem – prosto przez dość gęsty las – wskutek czego oddziały utraciły swe tabory, złożone z wozów konnych i bryczek. Jedynie dwukółki Zgrupowania „Robota” dawały sobie radę w tym terenie przeciskając się między drzewami, podtrzymywane w stromych miejscach i przenoszone przez wykroty. Na jednej z dwukółek leżał ranny „Lin”, przy którym krzątała się „Loda” Leokadia Zajączkowska przebywająca w oddziale „Allana” już od sierpnia w charakterze sanitariuszki.
Nieco wcześniej, tuż przed wymarszem z Wykusu, „Robot” – na wszelki wypadek – polecił wydać każdemu żołnierzowi po jednej, długiej na pół metra, suchej kiełbasie. Każdy z nas założył sobie przez głowę pęto kiełbasy, co wyglądało niezwykle malowniczo: na piersi partyzanckiej, między rzemieniami toreb i mapników, pod lornetką i nad ładownicami pyszniły się arcydzieła sztuki masarskiej. Ponadto każdy żołnierz otrzymał pełną me nażkę cukru. Biedki stały się zatem lżejsze, a my zyskaliśmy poczucie pewności, że nie grozi nam głód w najbliższym czasie.
Następne dwa dni upłynęły nam, mimo szalejącej dokoła obławy, nad podziw spokojnie. Widocznie przelotowy charakter dróg leśnych, między którymi zapadły nasze oddziały, wykluczał – w opinii speców niemieckich – możliwość znajdowania się tam partyzantów. Nasze dobrze ukryte czujki obserwowały maszerujące oddziały Niemców i „kałmuków”, przejeżdżających motocyklistów, a nawet patrole policyjne z psami. Tu muszę przytoczyć usłyszaną po zakończonej obławie historyjkę, nie gwarantując za jej autentyczność. Otóż na Wykus podążała grupka osób z konspiracji. Została ona zaskoczona przez obławę. Nie było już czasu na ucieczkę, więc konspiratorzy wczołgali się w gęste jeżyny, przy jakimś rozwidleniu dróg. Tymczasem w chwilę później Niemcy okopali przy tym rozwidleniu cekaem i ulokowali żołnierzy jego obsługi. I tak przez 3 dni prawie nieszczęśnicy musieli leżeć bez ruchu pod listowiem krzewów. Niemcy podchodzili do jeżyn oddając mocz, przechodziły obok patrole z węszącymi psami i mimo tych zagrożeń wszystko skończyło się szczęśliwie.
Jeszcze jedna usłyszana kilka dni po obławie historia i również nie biorę odpowiedzialności za jej autentyczność: jeden z partyzantów, znajdujący się na wysuniętej czujce, został odcięty od kolegów i schwytany przez Niemców, zanim zdążył użyć broni. Ponieważ siłom prowadzącym obławę nie udało się wziąć innych jeńców, nie rozwalono go po prostu w lesie, lecz po kilku godzinach wsadzono go do samochodu i powieziono pod eskortą. W pewnym momencie ciężarówka zwolniła przed ostrym zakrętem. Jeniec odbił się od podłogi i wyskoczył. Do uciekającego Niemcy otworzyli ogień z peemów i jeden pocisk ranił go w mosznę, przecinając skórę, co groziło wypłynięciem zawartości. Uciekinier biegł zygzakiem nadal, trzymając ręką zranione miejsce i udało mu się jakoś dotrzeć – po dłuższym błądzeniu – do jakiejś wsi, gdzie udzielono mu pomocy.
Inną przygodę – tym razem na pewno autentyczną – miał „Bandera”. Wyznaczony w nocy na dowódcę patrolu, został wraz z nim rankiem 16 września zaskoczony obławą daleko od miejsca postoju zgrupowań, gdzieś w pobliżu skraju lasu. Orientując się po nasileniu strzelaniny, że centrum obławy znajduje się w środkowych partiach lasu, nie próbował wracać na Wykus, lecz starał się przeczekać ją w strefie wolnej od nieprzyjaciela. Przesuwając się wzdłuż lizjery lasu „Bandera” dostrzegł wieś, która wydawała się pusta. Postanowił zatem przedostać się przez nią na teren dalej położonych lasów, prawdopodobnie nie objętych pacyfikacją. Umundurowany jednolicie patrol wyszedł więc zza drzew, kierując się do wsi, gdy wtem któryś z partyzantów dostrzegł Niemców leżących w zasadzce. „Bandera” – nigdy nie tracąc rozwagi – zmienił kierunek marszu na prawie równoległy z zabudowaniami wsi. Spokojny krok patrolu i zielono-szare mundury zmyliły hitlerowców. Patrol, paradujący wzdłuż pozycji niemieckich, zaczął – najpierw nieznacznie – a później pod ostrzejszym kątem zbaczać w stronę lasu. Dopiero po pewnym czasie Niemcy zainteresowali się tym manewrem. Któryś z nich wystrzelił, a wtedy patrol rozsypał się i skokami wycofał do bliskiego już zalesionego stoku. „Bandera”, który z uporem nosił dotychczas – jako jeden z niewielu – tornister, zresztą bardzo ładny, odrzucił go teraz na ziemię, gdyż krępował mu ruchy. Po różnych perypetiach „Bandera”, nie tracąc ani jednego żołnierza, dołączył do Zgrupowania. Podobnie inne patrole kolejno docierały szczęśliwie do swych macierzystych jednostek. Świadczyło to z jednej strony o determinacji i sprycie partyzantów, a z drugiej o tym, że Niemcy w lesie nie potrafią wykorzystać swojej przewagi liczebnej.
Przez trzy dni trwającej obławy nie gotowano oczywiście gorącej strawy. Jedliśmy ze smakiem kiełbasę z cukrem, popijając wodą z manierki. Zdaje się, że tylko dla „Lina” ugotowano drugiego dnia kawę na małym ogienku. Gdy ucichły strzały i formacje nieprzyjacielskie wycofały się z lasu, rozkaz wymarszu uradował nas ogromnie.
Na czele kolumny szło Zgrupowanie „Robota”, w szyku takim jak przy wymarszu na Barwinek. W straży przedniej 3 pluton, „Konrad” i ja w charakterze szperaczy. Tym razem towarzyszył nam doskonale znający te okolice ppor. „Dzik” Marian Świderski. Cel marszu był daleki – Góry Świętokrzyskie. Wymaszerowano zatem jeszcze za dnia. Imponująco wyglądała kolumna ponad dwustu żołnierzy, widziałem ją z pozycji szperacza. Rozpierała mnie duma, że jestem żołnierzem takiego wojska. Nocą maszerowaliśmy przez niebywale piękny rejon lasów. Jasno świecił księżyc i oświetlał dolinę, porośniętą wysrebrzoną trawą, z płynącym środkiem strumieniem i ze stojącymi z rzadka grupkami srebrzystych w jego blasku świerków. Widok był tak niezwykły, że otrzaskani przecież z pięknem natury, a do tego głodni i niecierpliwi partyzanci poddali się czarowi chwili. „Księżycowa Dolina” – tak nazywaliśmy w późniejszych rozmowach ten uroczy zakątek.
Wzruszenia estetyczne nie przeszkodziły ani „Konradowi”, ani mnie w pilnym pełnieniu zadań szperaczy. Po jakimś czasie wyszliśmy wreszcie na otwartą przestrzeń i po kilku kilometrach marszu dotarliśmy do jakiejś wsi. Tam piliśmy surowe mleko i jedliśmy gruszki. Mnie to menu nie zaszkodziło, nie wszystkim jednak wyszło to na zdrowie.
Nastąpiła zmiana w ugrupowaniu oddziałów i teraz my znaleźliśmy się w środku kolumny. Już dniało, gdy zgrupowania dotarły do lasów położonych u stóp Łysicy. Nad jodłami snuły się mgły, droga stawała się coraz bardziej stroma. „Lin” cierpiał i jęczał na swojej biedce. Cały 3 pluton przypadł do dwukółek i pchał je z wysiłkiem w górę. Droga zdawała się nie mieć końca. Wreszcie, znużeni do ostateczności, znaleźliśmy się pod samym szczytem Łysicy, na porośniętej trawą polanie. Do tego miejsca dotarły wszystkie oddziały zgrupowań, także te, z którymi straciliśmy kontakt w czasie akcji pacyfikacyjnej.
Zgrupowanie „Ponurego” na Łysicy w końcu września 1943 r.
Biwak na Łysicy wspominam z mieszanymi uczuciami. Dość długo tam obozowaliśmy, stanowczo za długo, jak na tak duże skoncentrowanie sił. Nie wiem, jaki był tego cel. W każdym razie sam „Ponury” nie próżnował. Przyjmował wielu łączników, odbywał narady z dowódcami Zgrupowań i oddziałów, wysyłał patrole zwiadowcze i zaopatrzeniowe. Tym ostatnim nie powodziło się najlepiej. Mięsa były minimalne ilości, brakowało nawet kaszy i ziemniaków. Nasza codzienna porcja z kotła składała się przeważnie z wody z kilkunastoma ziarnkami kaszy, kilkoma plasterkami kartofla i nielicznych liści kapusty. Ratowały nas resztki kiełbasy i cukru, a przede wszystkim wspaniałe jeżyny, wyjątkowo wtedy dorodne i znajdujące się w wielkiej obfitości na górnych stokach Łysicy. Jedliśmy całe menażki tych owoców, posypując je z lekka cukrem. Gdy zabrakło mi własnego, otrzymałem trochę cukru od „Znicza”, który sobie tylko znanym sposobem znalazł dojście do kogoś z dysponentów.
Po kilku tygodniach wspólnych postojów, marszów i walk plutony naszego zgrupowania zbliżyły się do siebie tak dalece, że trudno byłoby wskazać najmniejszy ślad konfliktów lub animozji. Oczywiście miało się swoje sympatie i antypatie, lubiąc jednych, a niezbyt lubiący innych współtowarzyszy. O ile na przykład wszyscy odnosili się z uznaniem i sympatią do por. „Dalskiego”, to por. „Kmicic” był raczej nielubiany przez młodych żołnierzy. Zawinił chyba tutaj zbyt chłodny dystans, z jakim traktował podkomendnych.
Przyjechali jacyś fotoreporterzy z Warszawy. Ustawiono nas w dwuszeregu i fotografowano w różnych ujęciach. Podobno zdjęcia te mają być dostarczone do Londynu i służyć propagowaniu polskiego czynu zbrojnego. Tymczasem słoneczna i ciepła dotychczas pogoda w końcu września popsuła się i od czasu do czasu padał deszcz. Żołnierze 3 plutonu byli przed deszczem zabezpieczeni. Nasze indywidualne namiociki z płatów spadochronowych zdawały doskonale egzamin. Wystarczyło je tylko dobrze napiąć sznurkami. Inne jednostki albo posiadały normalne brezentowe małe namioty albo – co było bardziej powszechne – budowały szałasy z jedliny, o dość wątpliwej nieprzemakalności.
Sztab „urzędował” w namiocie zrobionym z podpartego masztem i naciągniętego całego spadochronu o ochronnych barwach. Dowódcy i oficerowie mieli, na ogół, swoje małe namioty.
Od pewnego czasu zaczęła psuć się atmosfera w zgrupowaniach, zatruta podejrzeniami o zdradę. Było bowiem oczywiste, że Niemcy są zbyt dobrze zorientowani, co do naszych planowanych działań. Rodziły się antagonizmy między oficerami a żołnierzami, i to bynajmniej nie na tle różnic w korzystaniu z przywilejów (osobna kuchnia oficerska), ale ze względu na przekonanie, a po ostatniej obławie na Wykusie, na pewność, że wśród nas działa niemiecki agent. Któryś z oficerów publicznie oświadczył, że nieprawdopodobieństwem jest, aby zdrajca był oficerem. Z kolei dla żołnierzy było oczywiste, że szpieg musi być dobrze poinformowany, a żołnierze i podoficerowie nie mają dostępu do tajemnic.
Niektórzy oficerowie nie mogli jakoś – mimo tylu doświadczeń – zrozumieć różnicy między żołnierzem z poboru a partyzantem. Niezależnie od motywacji wstąpienia do oddziału partyzanckiego, którą z reguły stanowiły pobudki patriotyczne, poziom intelektualny wielu szeregowych żołnierzy na pewno nie był niższy od oficerskiego, a znaczna ilość strzelców, podoficerów i podchorążych górowała pod tym względem nad niejednym przedwojennym oficerem.
„Ponury” nigdy nie wypowiedział się wobec nas na temat swych poglądów na źródło przecieków informacji. Także „Robot” był zbyt taktowny, aby kiedykolwiek czynić jakieś aluzje. Mimo to na Łysicy utrzymywała się przygniatająca aura i odnosiłem wrażenie, że oficerowie patrzą na nas z wzrastającą niechęcią. Z naszej strony niechęć ta nie obejmowała dowódców. Nie znosiliśmy natomiast tych oficerów, którzy nie pełnili konkretnych funkcji dowódczych z wyjątkiem oczywiście „Motora”, bo ten był powszechnie uważany za „swojego chłopa”.
Kilka dni upłynęło na Łysicy, a ranny „Lin” wciąż był z nami.
Mimo kiepskiego wyżywienia zdrowie na ogół dopisywało żołnierzom. W naszym plutonie mieliśmy tylko jednego chorego, ale za to na dokuczliwą biegunkę. Elegancki, a nawet wymuskany dotychczas „Waluś”, chodzący w dopasowanym mundurku, przy koalicyjce, zawsze pięknie ogolony i lśniący czystością, w ciągu kilku dni choroby całkiem zmuzułmaniał. Wychudły, zarośnięty, wyglądał strasznie. Bez pasa, trzymając spodnie w garści, „minował” „Waluś” nieustannie okolice obozowiska. Przykro nam było patrzeć na tak żałosny stan lubianego przez kolegów, bojowego żołnierza. W tym przypadku również zawiodła służba sanitarna, bo wystarczyłoby podanie odpowiednich leków.
W gnuśne obozowe życie wnosił trochę urozmaicenia strzelec „Wydra” Stanisław Underlich – wiejski dziwak, trochę błazen, trochę poeta i filozof. Na Wykusie zgubił swój koc. Sypiał więc pod workiem, przeważnie skulony na którejś z naszych dwukółek. Jego trze wiki miały jedynie cholewki, poprzywiązywane sznurkami do stóp. Na pytanie dlaczego nie wyrzuci do diabła tych nędznych pozostałości po butach, odpowiadał poważnie: „Nie mogę pozwolić na to, by mówiono, że Polskie Wojsko bez butów chodzi.” Wiersze „Wydry”, które z pamięci recytował, aczkolwiek częstochowskie w formie, świadczyły o pewnej wrażliwości. Jego opowiadania, na pograniczu groteski, znajdowały zawsze chętnych słuchaczy. „Wydra” nie był tchórzem. Słyszałem od wiarygodnych świadków, że w lipcu podchodził na bosaka do niemieckich patroli leżących w zasadzce na skraju lasów siekierzyńskich, i po rozpoznaniu sytuacji powracał niezauważony z cennymi informacjami do obozu. Nie rozumiem, dlaczego kwatermistrzostwo, mając tydzień czasu po temu, nie wystarało się o buty dla „Wydry”.
Po kilku dniach skrytego biwakowania „Ponury” zezwolił na palenie dużych ognisk. Wieczory przy ognisku nie były już jednak takie jak niegdyś. Zatruta insynuacjami atmosfera nie sprzyjała pogodzie ducha. Zdarzyło się, że w ognisku wybuchały naboje karabinowe. Wypadały widać komuś przypadkiem na miejsce, w którym później rozpalano ognisko, ale komentarze ze strony niektórych oficerów nie były życzliwe dla żołnierzy. Ogniska były nie tylko pożyteczne, ale wręcz niezbędne, ze względu na obniżającą się bardzo w nocy temperaturę. Podsycaliśmy je nieustannie i spaliśmy obok zawinięci w koce, obracając się przez sen i zbliżając do przygasających polan, niemalże do momentu spalania koca. Iskry pryskające z jodłowego drewna wypalały nam w kocach drobne otwory, co nie poprawiało jakości przykrycia. Nie podobna przyjąć, że ognisk tych nie widać było w Bodzentynie. Byliśmy pewni, że wkrótce nastąpi pacyfikacja Łysicy.
Jak się okazało, „Ponury” bacznie śledził rozwój sytuacji i wiedział, co robi. Dotarły do nas informacje o przybyciu do Bodzentyna i Nowej Słupi, między innymi oddziałami, specjalnego batalionu strzelców alpejskich, sprowadzonego z Jugosławii. Nie zapisałem daty, lecz było to już chyba w siódmym dniu biwakowania na Łysicy, gdy nadszedł meldunek o przygotowanym nazajutrz natarciu na nasze obozowisko. Byliśmy nieco zdziwieni brakiem pogotowia marszowego. Ogniska wieczorne płonęły zatem jak co dzień.
Alarm nastąpił po północy. „Ponury” zarządził natychmiastowy wymarsz zgrupowań. Odbiliśmy kilkanaście kilometrów od Łysicy, zatrzymując się na Bukowej Górze. Po południu schodzimy z Bukowej Góry i wieczorem przeprawiamy się przez tory kolejowe linii Warszawa-Kraków, a następnie przez asfaltową szosę Kielce-Skarżysko. Tym razem Zgrupowanie „Robota” wystawia ubezpieczenie tylne. Mimo długiego czasu niezbędnego dla przejścia rozciągniętej kolumny naszego wojska udało się nam przejść bez walki.
Jeszcze gdy schodziliśmy z Łysicy, kierując się ku Bukowej Górze, tuż przed świtem usłyszeliśmy od głosy gwałtownego przygotowania artyleryjskiego. To baterie artylerii górskiej ostrzeliwały stoki Łysicy. Kalkulacje „Ponurego” były zatem słuszne. Zaległa cisza. Wyobraziłem sobie, jak w tym momencie podchodzący „gebirgsjgerzy” ślizgają się na „Walusiowych” biegunkowych „minach”. Chwilę później usłyszeliśmy przytłumione odległością strzały, lecz tym razem biły gęsto karabiny maszynowe i wtórowały im wybuchy granatów ręcznych. Zastanawialiśmy się, co by to mogło znaczyć? Czyżby znalazł się tam nagle jakiś zabłąkany oddział partyzancki? Dopiero gdy przeszliśmy przez tory, szosę i stanęliśmy na biwaku w lasach osieczyńskich, dotarła do nas informacja, jakoby na Łysicy ostrzelały się wzajemnie przez pomyłkę oddziały niemieckie.
Zorganizowanie i przeprowadzenie dużej akcji pacyfikacyjnej wymagało wiele czasu i „Ponury” miał podstawy, aby zakładać, że zanim Niemcy zakończą akcję na Łysicy i ściągną swoje oddziały, przemarsz zgrupowań nie będzie przez nich niepokojony. Zgodnie z przewidywaniami oddziały zgrupowań dotarły bez spotkania z przeciwnikiem do lasów osieczyńskich, by tam rozłożyć się na biwaku. Z tego marszu zapamiętałem tylko niewielki epizod związany ze zmyleniem drogi przez przewodnika. Po krótkiej naradzie między „Ponurym”, „Robotem” i „Habdankiem” Jerzym O. Stefanowskim, ten ostatni osobiście poprowadził ubezpieczenie przednie. Przyznam, że zaimponował mi wtedy „partyzancki nos” por. „Habdanka”, jak nazywaliśmy umiejętność bezbłędnego orientowania się w terenie.
Zgrupowania „Ponurego” w lasach osieczyńskich, próba wykolejenia pociągu
Zły humor nie opuszczał „Ponurego” w czasie całego pobytu w lasach osieczyńskich w pierwszych dniach października. Mógł się do tego przyczynić niedostateczny zapas amunicji karabinowej, co praktycznie biorąc pozbawiało zgrupowania możliwości przeprowadzenia bardziej ryzykownej akcji, zakładającej ewentualność odpierania przez dłuższy czas ataków wroga. Pamiętam moment, w którym „Ponury” odbierał od kogoś, przybyłego z jakiejś wiejskiej placówki, bodajże 200 sztuk nabojów i zastanawiał się głośno, jak rozdzielić tę skromną ilość.
Brak było również żywności. Już wiele dni nie widzieliśmy pieczywa. Wydzielona z Zgrupowania „Robota” grupa, w której również się znajdowałem, poszła z wozem konnym do Suchedniowa, aby nad ranem zabrać z miejscowej piekarni cały wypiek białego chleba, przeznaczonego dla Niemców. Niezauważeni przez posterunki i patrole załadowaliśmy gorące bochenki na wóz, a ponadto każdy z nas ukrył pod płaszczem po jednym chlebie. Trudno sobie wyobrazić z jaką rozkoszą jadłem w marszu ciepły chleb, odrywając palcami parujące kęsy. Zaopatrzenie poprawiło się niebawem i żołnierze nie byli już głodni. Nadszedł czas na przeprowadzenie akcji zbrojnej. „Ponury” zdecydował się znów na napad na pociąg.
Tę oczekiwaną przez wszystkich akcję przeprowadził „Ponury” w nocy z 3 na 4 października na linii kolejowej Skarżysko-Kielce, w miejscu dość odległym od lasu, określanym jako Sufraganiec. Maszerowaliśmy chyba kilka kilometrów przez bezleśny prawie teren, zanim stanęliśmy przed bardzo wysokim, w tym miejscu, nasypem kolejowym biegnącym po wielkim łuku. Nasz pluton zajął stanowiska w odległości kilku metrów od podstawy nasypu. Nie zapamiętałem naszych sąsiadów, zarówno z lewej, jak prawej strony. Pamiętam natomiast dobrze „Ponurego”, „Robota” i „Motora”, krzątających się – dokładnie przed frontem plutonu – przy sprzęcie minerskim wraz z kilkoma żołnierzami. Dwaj z nich weszli na tory. Widziałem wyraźnie ich sylwetki rysujące się na tle nieba.
Przejechał jakiś pociąg, lecz w odwrotnym od oczekiwanego kierunku. Wreszcie wszystko było gotowe. Oczekiwaliśmy w napięciu jakiś czas. Znów dał się słyszeć z oddali gwizd lokomotywy. Narastał łoskot kół, na tle gwiaździstego nieba pojawił się czarny masyw parowozu ciągnącego liczne wagony osobowe – to z pewnością Urlauberzug. Dokładnie naprzeciw nas błysnęło spod parowozu jaskrawe światło wybuchu, rozległ się huk detonacji, lecz co się dzieje? Pociąg pędzi dalej. Zrywamy się z miejsc, łoskot kół tłumi odgłosy strzałów. Nie wiem, czy strzelają Niemcy, czy też tylko my.
Przygnębieni, zbieramy się do odwrotu. Jestem niepocieszony. Znów ominęła mnie szansa zdobycia pistoletu. Ścierają się opinie na temat przyczyn fiaska. Słychać gwałtowną wymianę zdań między „Ponurym”, a kilkoma osobami. Ruszamy i po jakimś czasie osiągamy las. Dzień zastaje nas w marszu. Tym razem widok długiej kolumny nie budzi już we mnie podniosłych uczuć. W kolumnie dostrzegam dwa karabiny przeciwpancerne z 1939 roku. Że też chłopakom chce się nosić taki kawał żelastwa?
Docieramy do lasów osieczyńskich, ale nie na miejsce poprzedniego biwaku, tylko do bardziej mrocznej, nizinnej części tego kompleksu leśnego. W tym niezbyt fortunnie wybranym miejscu zgrupowania nie biwakowały długo, lecz jedna noc, przespana w podmokłym lesie, dała mi w kość. Pod mym ciężarem ugięła się warstwa mchów i rankiem stwierdziłem, że moje legowisko jest położone poniżej poziomu wody gruntowej. Złapały mnie dreszcze. Dobrze, że po wypiciu gorącej kawy mój organizm wrócił do jakiej takiej równowagi, aczkolwiek objawy zaziębienia nie całkiem ustąpiły.
Nastąpiła dekoncentracja zgrupowań. Po raz ostatni widziałem wtedy „Ponurego”. Był gniewny, skłonny do wybuchu z byle powodu. Nie miałem mu tego za złe. Ufałem mu nadal bezgranicznie, jako wyjątkowemu dowódcy, zdolnemu do przełamywania przeszkód, które pokonałyby każdego mniej odpornego człowieka. Coś niecoś słyszałem o zakulisowych działaniach mających na celu jego zdyskredytowanie. Dlaczego ludzi wielkiego formatu – jakim bez wątpienia był „Ponury” – spotyka zawiść ze strony osób mniejszego kalibru, ale z przerostem ambicji? Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi.
Powrót Zgrupowania „Robota” w rejon Końskich
Zgrupowanie „Robota” powróciło na swój własny teren operacyjny i rankiem 6 października 1943 r. stanęło na biwaku w lasach niekłańskich. Nasz pluton został skierowany w lasy koneckie, skąd mieliśmy wydobyć resztę naszych starych zapasów amunicji, a ponadto nawiązać kontakt ze współpracującymi osobami w Końskich.
Pluton zatrzymał się niedaleko skraju lasu w rejonie Skałki, skąd było najłatwiej kontaktować się z Końskimi. W tym czasie dołączył do plutonu krewny „Bandery” – Roman Świtakowski „Tryb”.
Nawiązane zostały kontakty z działaczami z Końskich. Zaczęły napływać różne dary od mieszkańców miasta. Między innymi szewcy i cholewkarze ofiarowali oddziałowi kilkanaście par wspaniałych juchtowych długich butów, wodoodpornych, idealnych wręcz dla partyzantów, którym zwykłe trzewiki wystarczały najwyżej na kilka miesięcy (w okresie lipiec-wrzesień zdarłem do cna 2 pary butów). „Allan” przydzielił mi z miejsca parę tych rewelacyjnych butów wraz z flanelowymi onucami. Buty pasowały jak ulał. Zużyłem zaraz pudełko pasty na ich zaimpregnowanie. Służyły potem wiernie całą zimę 1943/44 i rozleciały się dopiero pod koniec kwietnia.
Dla mnie otrzymanie butów z cholewami było niemalże sprawą życia i śmierci, gdyż zimne noce w wilgotnych lasach osieczyńskich dały mi się mocno we znaki. Całe nogi – od stóp do kolan – miałem obsypane płytkimi, ale rozległymi owrzodzeniami. Nie czułem dotkliwego bólu, lecz sprawiało mi dużo kłopotu ciągłe smarowanie maścią cynkową i posypywanie jodoformem lub talkiem niechcących się goić ran, które groziły zakażeniem. Zaziębienie uwidoczniło się ponadto wypryskami na podbródku, które nie chciały się także w żaden sposób zagoić.
Pluton, po wypełnieniu zadań, powrócił 9 października w lasy niekłańskie, dołączając do Zgrupowania. Następnego dnia przybył do oddziału „Bogdan” Ziemowit Malanowicz, który został żołnierzem 3 plutonu. W ciągu tygodnia, począwszy od 4 października, przybyło do Zgrupowania kilkunastu nowych żołnierzy, lecz na ogół starych partyzantów, ze stażem w innych oddziałach. Wśród nich była grupa 12 żołnierzy z oddziału „Gryfa” Pawła Stępnia, która przeszła do nas z inicjatywy „Suchego” Zygmunta Molendzińskiego i „Gandhiego” Romana Żurowskiego. Jednym z tej dwunastki był mój kolega z gimnazjum „Sęk” Tomasz Juściński. Większość z tych kilkunastu żołnierzy weszła w skład plutonu warszawskiego, jako 3 drużyna.
W pierwszej dekadzie października dopadła Zgrupowanie jakaś paskudna grypowa infekcja. Pierwszy zachorował „Robot” i z objawami silnej gorączki odszedł z oddziału, wraz z osobistą ochroną, na melinę do Wielkiej Wsi, nie czyniąc z tego wielkiej tajemnicy. Na dzień przed odejściem „Robota” spotkałem przybyłą do oddziału w charakterze łączniczki, a zarazem gościa dowódcy, Wandę Słoniewską, która do roku 1939 była uczennicą koneckiego liceum. Krążyły wieści, że „Robot” się z nią zaręczył. Jakby nie było Wanda należała do najładniejszych dziewcząt w liceum. „Robot” i Wanda stanowili nawet ładną parę. Przed kilkoma laty powiedział mi ówczesny proboszcz parafii w Niekłaniu ks. Czernik, że był umówiony z „Robotem” i Wandą – na kilka dni przed 14 października – w sprawie udzielenia im ślubu.
Kilka dni po odejściu „Robota” zachorował „Allan” i „Sęp”. Także i ja nie czułem się najlepiej. „Robot” nie zgodził się, abyśmy melinowali w Wielkiej Wsi, wobec czego skierowano nas do sąsiedniej Wólki Zychowej, odległej od meliny „Robota” o 3 km i oddzielonej od niej szerokim pasmem lasu.
Po południu 13 października odmeldowaliśmy się w trójkę u por. „Dalskiego”, który w tych dniach w zastępstwie „Robota” dowodził Zgrupowaniem. Z pełnym uzbrojeniem, przed zapadnięciem zmroku stanęliśmy w domu zamożnego gospodarza Jana Zuchniaka. Był on aktywnym członkiem placówki AK i wypróbowanym łącznikiem Zgrupowania. Gospodarz przyjął nas obfitą kolacją i bimbrem, który piliśmy w umiarkowanej ilości, raczej jako lekarstwo, po czym poszliśmy spać, nie zdejmując mundurów i ze stenami pod ręką.
Tuż przed świtem obudziły nas odgłosy detonacji granatów, dość odległych krótkich serii karabinów maszynowych i palby karabinowej. Odgłosy dochodziły od strony Wielkiej Wsi. Po kilku minutach huknęły znów granaty. Pomyśleliśmy wtedy, że są to zapewne pociski z moździerzy. Następnie – przy szarzejącym już niebie – odezwał się niedaleki cekaem bijący przeraźliwie długą serią, po której nastąpiła zupełna cisza. Serce ścisnęło niedobre przeczucie. Z zachowania kolegów wynikało, że również są ogromnie zaniepokojeni. Zanim zdążyliśmy się naradzić w sprawie podjęcia jakiegoś działania, na tle czarnego lasu pojawiła się tyraliera niemiecka. Po stwierdzeniu, że wieś jest otoczona, Zuchniak zaprowadził nas do odległej o kilka domostw stodoły, gdzie była przygotowana nieskomplikowana kryjówka, w postaci pustego, wąskiego miejsca między snopkami słomy upchanymi wysoko, prawie pod dach. Po przykryciu nas od góry warstwą snopów gospo darz zamknął wrota stodoły. Co jakiś czas podchodził jednak do ściany i przekazywał nam bieżące informacje o tym, co dzieje się na zewnątrz.
Tymczasem żandarmi przetrząsali wieś. W pewnym momencie usłyszałem głośną rozmowę w języku niemieckim, skrzypnęły wrota stodoły i podczas, gdy grupa Niemców, oczekując na rezultat, rozmawiała na dole, jeden z żandarmów wszedł po drabinie na stertę słomy, podskoczył kilkakrotnie – dla sprawdzenia, czy snopy stawiają właściwy opór – po czym zszedł na dół. Mieliśmy szczęście, że nie trafił na naszą szparę. On zresztą też. Zgrzytnęły zamykane wrota. Żandarmi poszli dalej. Pozostało tylko czekać na koniec obławy, co wbrew naszym obawom nastąpiło niespodziewanie szybko. W świetle później zdobytych informacji stało się jasne, że sprawdzenie Wólki Zychowej – po powodzeniu uzyskanym przez Niemców w Wielkiej Wsi – potraktowano już tylko jako formalność. Dlatego też prawdopodobnie żandarmi nie dopuścili się w Wólce Zychowej ataków przemocy. Nie miał szczęścia tylko nasz gospodarz. Zbyt wcześnie wybrał się do lasu celem rozpoznania sytuacji. Został przez żandarmów zatrzymany i zastrzelony.
Po opuszczeniu wsi przez siły niemieckie, zaraz po tym jak wyszedł z domu nasz gospodarz, my również wyszliśmy ze wsi do lasu, chcąc dołączyć do Zgrupowania, co do którego byliśmy pewni, że wymknęło się Niemcom. Musieliśmy jednak zrezygnować z poszukiwań, gdyż w głębi lasów niekłańskich trwała nadal obława, o czym świadczyły samoloty zwiadowcze, wciąż krążące nad lasem oraz odgłosy pojedynczych wystrzałów, dochodzące z kilku stron. W tej sytuacji odskoczyliśmy ku Paruchom i dalej przez Starą Kuźnicę do Czystej. Tam dotarła do nas wieść o tragedii w Wielkiej Wsi. Wiadomość o śmierci „Robota”, „Grażyny”, „Staszka”, „Azorka”, „Jaśka” i „Dobosza” wstrząsnęła nami. Był to najcięższy cios, jaki wróg zadał naszemu Zgrupowaniu. Strata niepowetowana, po której Zgrupowanie straciło sens istnienia i rzeczywiście przestało być tym, co dotychczas, wojskiem.
Jeśli idzie o naszą trójkę, to było oczywiste, że „Robotowi” zawdzięczamy uratowanie życia. Gdyby nas 13 października przyjął do Wielkiej Wsi, a nie odesłał do Wólki Zychowej, powiększylibyśmy liczbę poległych z „Robotem” żołnierzy.
Niezależnie od oceny błędów lub potknięć „Robota”, drugorzędnych w istocie rzeczy, przerastał on innych ówczesnych dowódców podobnego szczebla pod wieloma względami. Był bezsprzecznie jednostką wybitną, naznaczoną charyzmą.
Do tej pory trzymałem się pod względem psychofizycznym – mimo wszystko – w stanie względnej równowagi. Teraz, po śmierci „Robota”, gdy zabrakło nadziei, zmogła mnie choroba. Trawiony gorączką, osłabiony, ledwie powłócząc nogami, nie byłem już w stanie wrócić do Zgrupowania. „Wacek” – prawdziwy towarzysz broni i przyjaciel – który pojawił się właśnie w Czystej, zdecydował, abym bezwzględnie szedł na melinę. Oddałem „Allanowi” stena i ładownice pozostając bez broni. Widząc to „Wacek” dał mi pistolet skott 7,65 mm z dwoma zapasowymi magazynkami. Ponadto miałem jeszcze dwa granaty: zaczepny i obronny. Smutne było moje pożegnanie z „Wackiem”. Mimo, iż z „Allanem” łączyły mnie rodzinne więzy, nasze pożegnanie zatarło się jakoś w mej pamięci. Musiało być ono zupełnie zwyczajne. Uważając go za szczęściarza nie brałem w ogóle pod uwagę, że „Allanowi” może stać się coś złego i daleki byłem od jakichkolwiek obaw.
„Wacka” Kazimierza Chojniarza spotkał los straszniejszy od zwykłej, żołnierskiej śmierci. W lutym 1944 r. zginął bezbronny, rozstrzelany przez Niemców w Warszawie.
* * *
Od Redakcji
W pierwszych dniach października 1943 r. Zgrupowanie por. „Robota” powróciło na swój teren operacyjny do lasów niekłańskich w rejon Obwodu Koneckiego. Chory dowódca Zgrupowania wraz z kilkoma ludźmi ubezpieczenia przebywał na melinie w miejscowości Wielka Wieś. 14 października o świcie niemiecka grupa ekspedycyjna otoczyła wieś. W tej sytuacji por. „Robot” wraz z żołnierzami pocztu osłonowego starał się przebić przez pierścień obławy. Podczas walki zginął por. „Robot” i czterech żołnierzy osłony: strz. „Azorek” Piotr Downar, st. strz. „Grażyna” Grażyna Śniadecka, strz. „Jasiek” Jan Richter, pchr. „Staszek” Stanisław Wolf, ranny ppor. „Dobosz” Karol Niedzielski dostał się w ręce gestapo – następnie przewieziony do więzienia w Kielcach, gdzie był torturowany, został rozstrzelany w publicznej egzekucji koło Łopuszna.
Poległych żołnierzy tymczasowo pochowano w pobliżu miejsca zdarzenia w Wielkiej Wsi, a po wojnie ekshumowano i pogrzebano w kwaterze partyzanckiej na koneckim cmentarzu. Tragedia ta, jak później ustalono, spowodowana była zdradą.
Por. „Dolski”, który przejął dowodzenie Zgrupowaniem, wyprowadził je szczęśliwie bez walki z zagrożonego terenu. Śmierć dowódcy, tak rzutkiego, pełnego inicjatywy i operatywności, okazała się stratą ze wszech miar niepowetowaną.
Por. „Robot” Waldemar Szwiec cc. został przerzucony do kraju pod Siedlcami w nocy z 1 na 2 października 1942r. w operacji lotniczej „Chisel”.
Por. kaw. Rafał Andrzej Niedzielski ps. „Mocny”, „Rafał”, ur. 25.05.1923 r. (aby uzyskać kwalifikacje na skok do kraju podał datę urodzenia 1921 r. – w rzeczywistości miał wówczas niespełna dziewiętnaście lat) w Strzebrzeszynie, pow. zamojski. W 1939 r. przedostał się na Węgry i w listopadzie wstąpił do Armii Polskiej we Francji, 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Po ewakuacji w Wielkiej Brytanii nadal odbywa służbę w 10 BKP (24 p.uł). Przeszkolony w dywersji, przerzucony do kraju 27/28 III 1942r. w operacji lotn.”Boot” na placówkę odbiorczą „Trawa” 1,5 km od Przyrowa, 26 km na wschód od Częstochowy. Otrzymał przydział i skierowanie na odcinek I „Wachlarza”, jako dowódca patrolu dywersyjnego rejonu Lwów i Winnica. Od marca 1943 działa w Kedywie Obszaru AK „Lwów”. Podczas przejazdu z Warszawy do Lwowa zostaje aresztowany w Zagnańsku, ucieka z aresztu. Następnie, od czerwca zostaje skierowany do Zgrupowania Oddziałów Partyzanckich „Ponury”. Początkowo obejmuje funkcje zastępcy Zgrupowania 2, a następnie po rannym por. „Czarce” Janie Rogowskim – dowódcy I plutonu warszawskiego. Podczas akcji dywersyjnej napadu na pociąg w Wólce Plebańskiej 4.09.1943 r. zginął w czasie akcji.
Henryk Myśliński
1) Od Redakcji:
„Huragan” Franciszek Salata był dowódcą miejscowego plutonu AK. Zaskoczony przybyciem o świcie, 13 września, oddziału żandarmerii, uciekając przed obławą, został zastrzelony. Żandarmi zabrali 3 osoby: siostrę, narzeczoną i agenta gestapo Wincentego Smalcera. Obie dziewczyny następnego dnia rozstrzelano w lesie pod Kielcami, a szpicel został zwolniony.
Jak potem ustalono – odjeżdżający oddział żandarmów pozostawił zwłoki „Huragana”. Z kolei kontynując akcję wysłany został z Końskich do Smarkowa inny oddział żandarmerii. To ten oddział został zaatakowany przez oddział partyzancki por. „Robota”. W przeprowadzonej akcji zabitych zostało 29 żandarmów, tylko 4 zdołało się uratować. Jak podał autor, własne straty wynosiły: 3 zabitych: kpr. „Szczerba” Bogusław Modzerowski, kpr. „Adaś” Adam Wolf, „Gryf” Jerzy Ciszek, a ranni zostali „Lin” Janusz Skalski i „Wicherek” Jan Łyczkowski.
Według oceny kierownictwa AK akcja ta przeprowadzona była sprawnie.