W Kedywie i partyzantce (2). W oddziale leśnym Kedywu Końskie.

Obwód ZWZ-AK Końskie „Dalia”

 Nieudana próba rozbicia koneckiego więzienia 25 lipca 1943 r.

Wyszedłem z Końskich wczesnym rankiem 14 lipca 1943 r. Na miedzy nie wyschła jeszcze rosa. Z oddali dolatywał dźwięk osełek żniwiarzy ostrzących kosy. Przenikała mnie radość, jakiej od dawna już nie doznawałem. Koniec z ciągłym ocieraniem się o wroga w pracy, urzędach i na ulicach, z nasłuchiwaniem kroków podkutych butów nocnych patroli, chowaniem się w bramach w celu uniknięcia rewizji. Rozpoczynam nowe, wolne życie. Jeśli dopadnie mnie śmierć – będzie to śmierć żołnierska, w gronie przyjaciół, a nie męczeński, samotny zgon konspiratora.

Zbliżając się do lasu – niedaleko wylotu drogi gruntowej z Końskich przez Niebo do Piekła – usłyszałem znajomy gwizd. Na skraju lasu stał „Dębicz” z kbk. Sto metrów dalej znalazłem „Eryka”, „Ikara”, „Felusia”, „Kulę”, „Okonia” i „Zycha”. Po paru godzinach nadszedł Wacek. Nie pozostało nic innego jak czekać na „Księdza”, który po ucieczce gdzieś się zawieruszył i tymczasem zająć się sprawami broni i oporządzenia. Wydobyliśmy ze schronu karabiny, pasy, ładownice i amunicję. Wystawiliśmy czujki, czekaliśmy na pozostałych kolegów.

Nazajutrz sprawa dalszych losów grupy została rozstrzygnięta zgodnie z naszymi pragnieniami. Tymczasowym dowódcą leśnego oddziału został „Wacek” – jako szef Kedywu w Obwodzie. Dzień później dołączył w końcu „Ksiądz” oraz dwóch, od pewnego czasu ukrywających się, kandydatów do oddziału. Byli to: Antoni Gaik „Jarząbek” i Romuald Jedynak „Sęp”. Wypytywany przez nas na temat wsypy „Ksiądz” opowiedział, jak się to odbyło. Ucieczka przez okno z „Plebani” powiodła się dzięki poświęceniu „Tygrysa”, który – przekazawszy kolegom swój pistolet – długo marudził z otwarciem drzwi, zwodząc w ten sposób żandarmów, podczas gdy „Ksiądz” z „Mariańskim” – po rzuceniu granatu – wyskoczyli oknem. Mimo ostrzelania z niewielkiej odległości oraz pogoni, udało im się uciec przez ogrody, a później przez łany żyta, do Nieświnia. „Ksiądz” nie próbował nawet zrobić użytku ze stena, trzymanego w ręku. W tamtej sytuacji było to w pełni uzasadnione, każda bowiem sekunda decydowała o powodzeniu ucieczki. Wdawanie się w wymianę ognia mogłoby tylko zmniejszyć szanse oderwania się od pogoni.

Zabraliśmy się energicznie do formowania oddziału. Ściągnęliśmy z Końskich drugi erkaem i resztę stenów. W sumie mieliśmy zatem dziesięć sztuk broni maszynowej. Niespodziankę sprawili nam „Dębicz” i „Zych”, którzy oświadczyli, że w obecnych warunkach partyzantka skazana jest na zagładę, dowodem czego była klęska oddziału Hubala, a ostatnio rozproszenie oddziałów GL, które w zasadzie przeszły znów do konspiracji. Wyciągając z tego wnioski postanawiają obydwaj ukrywać się – dokąd to tylko możliwe – w mieście, jako żołnierze dywersji. Nie próbowaliśmy ich zatrzymać. Zbyt trudno było wtedy przewidzieć, po czyjej stronie jest racja. Ja, wraz z większością kolegów, widziałem szanse dla partyzantki, a to ze względu na przełom, jaki niewątpliwie dokonał się na wszystkich frontach wojny. Mimo, iż dysponowaliśmy pewnymi zapasami żywności, początki były trudne. Jedliśmy prawie wyłącznie chleb i marmoladę z buraków. Byliśmy zatem wciąż głodni. Sytuacja poprawiła się cokolwiek wraz z dołączeniem do oddziału Jurka Treli, nie należącego do naszego Kedywu. Rodzina Jurka zajęła się bowiem dostarczaniem nam obiadów. Było to jednak rozwiązanie tymczasowe, dobre na kilka dni. Jedyną, ale za to niezawodną łączniczką stała się dla nas Gisia Trelówna „Orlica”. Wiele jej zawdzięczaliśmy w tym trudnym pierwszym okresie.

Tymczasem oddział powiększał się z każdym dniem. Przybyli „Waluś”, „Lech”, „Grey”, „Czarny” Stefan Makuch oraz nowi ludzie „Wąż” Mieczysław Przybylski i st. strzelec „Wrona” Feliks Kuśmierczyk , rocznik 1916, jedyny wśród nas żołnierz przedwojennego Wojska Polskiego i uczestnik kampanii wrześniowej. Reszta „towarzystwa” była w większości z roczników 1924-1925.

Kilku z nas musiało – na skutek wsypy – zmienić pseudonimy, „Ksiądz” Tadeusz Jencz przybrał pseudonim „Allan”, „Eryk” Mieczysław Zasada pseudonim „Wrzos”, „Ikar” Lucjan Kotulski ps. „Paweł”, „Okoń” Józef Kazimierz Wroniszewski ps. „Konrad”, „Kula” Bogusław Modzerowski ps. „Szczerba” i „Klon” Tadeusz Chmielowski przybrał pseudonim „Bartek”.

Postanowiliśmy niezwłocznie rozbić więzienie w Końskich, aby uwolnić maltretowanego „Tygrysa”. Uzyskaliśmy sprawdzone informacje, że nie przyznaje się on do jakiegokolwiek związku z nami. Twierdzi, że przyniósł mleko (rzeczywiście miał przypadkiem bańkę z mlekiem) Chmielowskiemu i poza pracą w spółdzielni nic go z nim nie łączy. Najlepszym dowodem jest to, że nie uciekał. Niemcy – po wyrafinowanych badaniach – uwierzyli wreszcie w brak związku „Tygrysa” z dywersją.[ Na wszelki wypadek „Tygrys” został wysłany do Oświęcimia. Stanisław Krajewski przeżył obóz koncentracyjny i po wojnie wrócił do kraju. Zamieszkał w Zabrzu. Latem 1983r. został zamordowany, w niewyjaśnionych okolicznościach, w Końskich. ]

Oczywiście decyzja o wysłaniu „Tygrysa” do obozu zapadła później. Tymczasem można się było spodziewać najgorszego i musieliśmy działać.

Wtedy to poraziła nas przyniesiona z Końskich wiadomość o śmierci „Zycha”, zastrzelonego w Końskich przez gestapo.

Nie można było dłużej zwlekać z atakiem na więzienie, tym bardziej że oprócz „Tygrysa” został uwięziony „Sternik” Marian Łyczkowski – podoficer broni placówki „Aza”, aresztowany w związku ze śmiercią „Zycha” w jego sklepie. „Wacek” nawiązał kontakt z wciąż mieszkającym w domu „Banderą”, który miał dojście do jednego ze strażników więziennych. Ustalony z „Banderą” plan opanowania więzienia od razu wzbudził moje wątpliwości. Założenia planu były następujące: „Bandera” otworzy boczne wejście więzienne znajdujące się wewnątrz otoczonego murami dziedzińca, za pomocą klucza dostarczonego przez znajomego strażnika. Zadaniem oddziału będzie wystawienie silnych ubezpieczeń oraz wtargnięcie przez otwarte drzwi do środka gmachu i obezwładnienie żandarmów, dyżurujących w więzieniu. Trudność polegała na tym, że aby dostać się na dziedziniec, trzeba było wejść po drabinie na dach budynku przylegającego do muru i stamtąd zejść po drabinie na pustą, oświetloną płytę dziedzińca więziennego, na którą wychodziły okna wartowni.

W trakcie narad nad sposobem przeprowadzania akcji przybył do nas „Młot” – dowódca jednej z lewicowych grup, działających na terenie powiatu. Od razu przystał na propozycję przeprowadzenia wspólnej akcji na więzienie. Ustalone zostało miejsce i godzina spotkania w dniu następnym, tj. 25 lipca.

Na próżno czekaliśmy kilka godzin na ludzi „Młota”. Po prostu nie przybyli. Postanowiliśmy zatem pójść sami, tym bardziej, że czekać na nas będzie w Końskich „Znicz” Jan Wroniszewski, który wraz z trzema uzbrojonymi w karabiny ludźmi ubezpieczy akcję od strony żandarmerii, stacjonującej przy głównej ulicy miasta.

Księżyc świecił tak jasno, iż widno było prawie jak w dzień. Oddział sunął wężem przez pola i łąki okrążając miasto, by wyjść na północny kraniec – nad kanał – za którym, po przejściu kilkuset kroków, znajdowało się więzienie.

Szedłem na czele oddziału jako szperacz. „Wacek” dał sygnał do zatrzymania się. Rozdzieliliśmy się na trzy grupy, z których każda miała określone zadanie. „Bandera” z kilkoma żołnierzami miał się wedrzeć do środka gmachu. „Wacek” – uzbrojony w thompsona i „Waluś” ze stenem – mieli zająć stanowiska na dachu przyległym do muru więziennego i kryć ogniem szturmującą grupę. „Allan” z grupą uzbrojoną w erkaem, miał ubezpieczać akcję od strony koszar żandarmerii, oddalonych w prostej linii niewiele ponad 300 metrów. Ja, wraz z Jurkiem Trelą, mieliśmy odciąć połączenie telefoniczne budynku więzienia. W tym celu musieliśmy zabrać drabinę z przeciwległej posesji i przystawić tę drabinę do frontowej ściany budynku, tuż przy wejściu głównym, prosto pod jaskrawo świecącą latarnią. Zresztą nie miało to znaczenia wobec tak jasnego światła księżyca.

Odłączyłem z Jurkiem od reszty oddziału. Na terenie wspomnianej posesji, należącej do państwa Trelów, znaleźliśmy w drwalni odpowiednią drabinę. Wychodząc już przez otwartą furtkę ogrodzenia na ulicę, usłyszałem stuk podkutych butów. To niemożliwe, ażeby nasi koledzy podchodzili w taki sposób. Prędko położyliśmy drabinę na ścieżce, a sami padliśmy pięć metrów dalej w kartoflisko. Niskie łodygi ziemniaków stanowiły kiepską osłonę. Kroki potężniały coraz bardziej. Wreszcie wyłonił się patrol złożony z czterech żandarmów i dwóch granatowych policjantów. Kroczyli powoli, rozglądając się na wszystkie strony. Otwarta furtka i leżąca na ścieżce drabina zwróciły ich uwagę. Przystanęli i zaczęli się naradzać. Powolnym ruchem odbezpieczyłem stena. Jurek miał tylko colta i granat. Jeszcze chwila a Niemcy zaczną przeszukiwać ogród. Lecz – chyba także na ich szczęście – nic takiego nie nastąpiło. Z niemiecką pedanterią żandarmi zamknęli furtkę i patrol pomaszerował dalej. Gdy ucichły kroki, podnieśliśmy się z kartofliska. Na palcach podeszliśmy do frontowej ściany więzienia przystawiając drabinę. Wdrapując się po jej szczeblach miałem nieprzyjemne uczucie, że za chwilę zostanę z niej zestrzelony, wydawało się bowiem rzeczą nieprawdopodobną, aby nie dostrzeżono mnie z okna dyżurki, znajdującej się tuż przy drzwiach. Przyłożyłem do miedzianych przewodów wielkie nożyce i mocno je ścisnąłem raz i drugi. Ze świstem opadły zwoje drutów. Zeskoczyłem z drabiny na chodnik i przywarłem do ściany budynku. Czekaliśmy chwilę. Niezmącona cisza wskazywała na to, iż nie zostaliśmy dostrzeżeni.

Zabraliśmy drabinę i wzdłuż frontowej ściany, zgięci wpół, przesunęliśmy się na wysokość ogrodu, dokąd właśnie nadciągała grupa „Bandery” i zespół „Wacka”. Przystawiliśmy drabinę, dotykając nią dachu niskiego budynku, zamykającego dostęp do więziennego podwórca. Weszliśmy na dach i leżąc obserwowaliśmy, jak „Bandera” opuścił drabinę – najważniejszy rekwizyt tej wyprawy – i zszedłszy na dół podszedł do bocznej furtki. Dość długo manipulował przy zamku, lecz zanim zdążył otworzyć furtkę gruchnął strzał. Żandarm, pełniący dyżur, usłyszał zgrzyt klucza i wystrzelił przez okno. Odpadł atut zaskoczenia, bez którego ewentualne zdobycie gmachu mogłoby nas kosztować krwawe straty. Zaterkotał basowo thompson „Wacka” i zajazgotały dwa steny. Biliśmy po oknach, aby umożliwić „Banderze” bezpieczny odwrót. Za chwilę był wśród nas. Zdążyliśmy jeszcze wciągnąć drabinę i przenieść ją na drugą stronę dachu, by zejść na dół do ogródka, gdy rozległy się strzały od strony koszar żandarmerii. Ponadto, tuż obok naszych stanowisk, za rogiem ulicy Łaziennej, znajdował się Soldatenheim, w którym stale przebywali jacyś żołnierze Wehrmachtu, i trochę dalej posterunek Feldgendarmerie. Wypuściłem ze stena kilka serii w wielkie okna Soldatenheimu. Z brzękiem posypały się szyby. Obserwowałem, czy nie pokaże się jakiś Niemiec. Kilka metrów na prawo ode mnie zagrał erkaem „Wrony, prując w stronę posuwającej się od koszar grupy żandarmów. „Wrona” strzelał wręcz pokazowo. Bił seriami – to krótkimi, to długimi – w zależności od widzianego celu, bardzo spokojnie i precyzyjnie. Uzyskaliśmy lekcję poglądową, co to znaczy dobre wyszkolenie wojskowe, połączone z ambicją i odwagą.

Sytuacja była jednak nie najlepsza. Żandarmi otaczali nas powoli z trzech stron. Trzeba było natychmiast wycofać się z miasta, tym bardziej że już od kilku minut słychać było odgłosy walki od strony ulicy 3 Maja, gdzie weszła do akcji sekcja „Znicza”, którą wspierał swoim stenem „Konrad”. („Znicz” i dwaj jego ludzie – „Wicek” i „Wisła” – pozostali nadal w konspiracji i tylko jednorazowo udzielili nam pomocy w tej akcji.)

Niemcy do tego stopnia przecenili nasze siły, że ich natarcie stało się nie dość zdecydowane, dzięki czemu nasz odwrót odbył się bez jakichkolwiek strat. Tylko „Tygrys” i „Sternik” na próżno oczekiwali uwolnienia. Stracili wtedy całkowicie nadzieję. Usłyszałem to od nich po wojnie, gdy szczęśliwie powrócili z obozu koncentracyjnego do Końskich.

Działania leśnego oddziału Kedywu Końskie po 25 lipca 1943 r.

Do oddziału przybyli dalsi żołnierze: „Wojnat” Michał Okoniewski, „Dewajtis” Stanisław Janiszewski (koledzy z gimnazjum, członkowie Kedywu), „Leon” – nieznany mi z nazwiska Ślązak, „Brzoza” Edmund Przyborowski (także kolega z gimnazjum), „Wicherek” Jan Łyczkowski, „Hipek” Stefan Nowicki z poznańskiego i „Korek” Wacław Bilski.

„Wacek” nie mógł dłużej dowodzić oddziałem leśnym, ponieważ nie zerwał jeszcze więzów z miastem. Nie pozwoliła na to Komenda Obwodu. Powstała zatem kwestia mianowania nowego dowódcy. Gdyby historyk chciał zrekonstruować przebieg dowodzenia oddziałem leśnym Kedywu Obwodu Końskie na podstawie dokumentów, otrzymałby wyniki zupełnie odbiegające od rzeczywistości. Otóż formalnie dowódcą naszego oddziału został mianowany chorąży „Jerzy” Józef Madej z Ruskiego Brodu. W rzeczywistości dowódcą oddziału został kapral „Allan” Tadeusz Jencz, którego zapewne tylko ze względu na niski stopień wojskowy nie chciano nominalnie uznać za dowódcę. „Jerzy” pojawił się tylko raz, przyjął raport i więcej nie mieliśmy z nim nigdy styczności. Ten dzielny człowiek dowodził sprawnym i stosunkowo silnym oddziałem dywersyjnym w Ruskim Brodzie i odrywanie go stamtąd nie miało sensu. „Wacek” natomiast, będąc nominalnym szefem referatu dywersji w Końskich, bywał tam rzadkim gościem, jako że był całkiem zdekonspirowany i w tej sytuacji, chcąc nie chcąc, prawie stale był z nami w lesie. Radząc i życzliwie wspierając „Allana”, nie przeszkadzał mu w dowodzeniu, „Allan” zaś liczył się ze zdaniem „Wacka” bardziej niż z opinią Komendanta Obwodu.

Tadeusz Jencz był moim kuzynem. Urodził się 02.01.1924 r. w Łodzi i tam wybuch wojny zastał go jako ucznia trzeciej klasy gimnazjum im. Stefana Żeromskiego. Dziadek „Allana” był Niemcem. Podobno słabo mówił po polsku, ale postanowił być Polakiem. Jego synowie czuli się już w pełni Polakami i spolszczyli swoje nazwisko z Jentsch na Jencz. Edmund Jencz – ojciec „Allana” pracował w łódzkim „Społem”, gdzie pełnił odpowiedzialne funkcje. Ożenił się z siostrą mojej matki Zofią Jasińską, z rodziny biednej, ale szczycącej się przodkiem – powstańcem z 1863 roku.

Gdy oddział osiągnął stan osobowy przekraczający liczbę dwudziestu żołnierzy i miał już odpowiednie uzbrojenie, można było dokonać podziału na dwie drużyny. Pierwszą z nich objął kpr. „Wrzos”, a drugą kpr. „Paweł”. W ogóle problem rozdziału funkcji był trudny, gdyż na 23 partyzantów (odliczając pchor. ”Wacka”) aż dziewięciu posiadało stopień kaprala. Powierzono mi dowodzenie pierwszą sekcją w drużynie „Pawła”. Dowódcą drugiej sekcji został „Szczerba”. To nie przypadek, że dowódcami drużyn zostali koledzy, którzy zakończyli swoją edukację w szkole powszechnej. Obydwaj byli bardzo zdolni i ambitni, szczególnie „Wrzos” Mietek Zasada.

Uzbrojeni byliśmy nieźle. Poza dwoma erkaemami Wz. 28 i jednym thompsonem, mieliśmy 8 stenów i 13 karabinów mauser. Z tych karabinów 4 były nowe, zdobyczne, a pozostałe – aczkolwiek zewnętrznie nieco podniszczone – również były w pełni zdatne do użytku. Nadliczbowe karabiny – mannlichery i lebele – pozostały zakonserwowane w schronach. Niezależnie od tego ponad połowa z nas posiadała broń krótką, a prawie wszyscy granaty. Amunicji mieliśmy – jak na razie – pod dostatkiem.

Wrzesień 1944 r., lasy koneckie. Przy ognisku od lewej: „Baca”,  „Wyżerko” (stoi), „Jerzy” i „Tudor”.

Wrzesień 1944 r., lasy koneckie. Przy ognisku od lewej: „Baca”, „Wyżerko” (stoi), „Jerzy” i „Tudor”.

Osiągnięcie pokaźnego stanu liczbowego oddziału musiało zwracać uwagę choćby leśników i ludności wiejskiej, zbierającej jagody i grzyby w lesie. Byłoby wielce nierozsądne trzymać się wyłącznie jednej bazy. Postanowiliśmy zatem jak najrychlej wybudować drugą. Trzeba było się zastanowić nad jej lokalizacją. Przyjrzawszy się bacznie mapie topograficznej rejonu Końskich można było dostrzec obszar szczególnie nadający się do naszych celów. Był to północny skraj lasów koneckich, oddzielony od rozległych terenów nieużytków, pastwisk i pól uprawnych rzeczką, wąską wprawdzie, lecz obfitującą w wodę przez cały rok. Rzeczka ta, zwana Młynkowską, bierze swój początek z dwu strumyków, z których jeden wypływa z lasów na południe od Bokowa, a drugi z lasu między Wielką Wsią a Smarkowem. Obydwa strumyki zlewają się przed wsią Piasek, po czym spiętrzona rzeczułka obraca koło najpierw jednego, a następnie drugiego młyna w Piasku. Zasilona po drodze wąskimi strużkami, począwszy od Starej Kuźnicy, pracowita rzeczka, ujęta w spiętrzającą tamę, obraca wielkie koło napędowe kuźni w tejże wsi, a dalej kuźni i fryszerek1  w Chełbie, Drutarni, Czystej i Młynku Nieświńskim. Mimo iż ten ostatni już przed wojną wszedł w wiek pary i elektryczności, nie zrezygnował z pomocniczego napędu wodnego. Wszystkie te, pociemniałe od upływu lat, ale nieźle trzymające się obiekty (z wyjątkiem częściowo zmodernizowanego zakładu w Młynku Nieświńskim) stosowały nie zmienioną od czasów Staszica technologię produkcji, stanowiąc żywy skansen staropolskiego okręgu przemysłowego.

Wybraliśmy miejsce pod bazę w młodym lesie, mniej więcej jeden kilometr na południe od fryszerki w Czystej, przy której był staw – niewielki, ale o kryształowo czystej wodzie, zachęcającej do kąpieli. O wyborze zdecydowały nie tylko względy terenowe, lecz także opinia, jaką mieliśmy o ludności zamieszkującej nadrzeczne wioski, bowiem jeszcze zimą nawiązaliśmy kontakty z członkami miejscowej placówki AK, kowalami kuźni w Czystej i Starej Kuźnicy, i Bolesławem Pawlikiem, bratem Józka „Okonia” z Kopanin. Gospodarstwa rolne, tych osad raczej niż wiosek, nie były w stanie wyżywić właścicieli. Toteż utrzymywali się bądź to pracując w miejscowych kuźniach, bądź to w koneckich fabrykach, do których musieli dojeżdżać rowerami lub dochodzić pieszo 5-7 kilometrów. Mentalność tych ludzi różniła ich od rolników gospodarujących na większych i lepszych areałach. Ci wiejscy kowale byli bardziej otwarci na sprawy społeczne i ogólnonarodowe. Interesowali się prasą, czytali książki, uczestniczyli w działalności konspiracyjnej, świadomi ryzyka związanego ze stałym pobytem w strefie przyleśnej, szczególnie narażonej na represje. Poddani w 1942 r. ciężkiej próbie, jaką była obecność na tym terenie „Żbika” z GL, wyszli z niej z opinią ludzi, na których można polegać.

Rozpoczęliśmy budowę schronu podziemnego, ale nie można było ukończyć roboty z powodu braku materiałów izolacyjnych. Nową bazę nazwaliśmy „Dwójką”, w odróżnieniu od starej, która od tego momentu miała kryptonim „Jedynka”.

W końcu lipca stanęliśmy z biwakiem koło Skałki, nie dalej jak 2 kilometry od stacji kolejowej w Końskich, tyle że oddzieleni od niej bagnistą rzeczką – miejscami rozlewającą się dość szeroko – która kilka kilometrów dalej, za Baryczą, łączy się z Młynkowską. Nasze czujki przez lornetki obserwowały ruch uliczny w Końskich i czuliśmy się tam zupełnie pewnie. Połowa oddziału była w pełnym pogotowiu, podczas gdy druga połowa kąpała się w stawku, nurkując w poszukiwaniu zatopionego ponoć sprzętu wojskowego. Krążyły bowiem uporczywe wieści o tym, że we wrześniu 1939r. wycofujący się polscy żołnierze zatopili tam działka przeciwpancerne i cekaemy. Nurkowaliśmy dniem i nocą, lecz nie udało się nam osiągnąć dna w najgłębszych miejscach i straciliśmy nadzieję na sukces.

Wypadało zmienić miejsce postoju. Przechodząc szosę Końskie-Skarżysko skonfiskowaliśmy – przy okazji – przejeżdżający właśnie wóz z masłem. Większą część zdobyczy ukryliśmy pod dnem zimnego leśnego strumyka, a resztę zabraliśmy na „Jedynkę”. Mimo to wciąż byliśmy głodni. Nie winiłem „Allana” za brak kuchni oddziałowej, gdyż trudno było – w tak niewielkim oddziale – wyodrębnić sekcję gospodarczą, mieć wóz i konie, wozić kotły i zapasy żywności. Wniosek nasuwał się sam: należy dołączyć do większego oddziału, jakim było już wtedy Zgrupowanie „Jakuba-Robota” Waldemara Szwieca, skoczka z Anglii, podległego „Ponuremu” Janowi Piwnikowi.

Niepostrzeżenie minęły prawie trzy tygodnie leśnego życia. Około 5 sierpnia otrzymaliśmy rozkaz zniszczenia dużej mleczarni w Końskich, pracującej prawie wyłącznie na eksport do Niemiec, a położonej tuż przy torach, po drugiej stronie stacji kolejowej, w odległości nie dalej jak 150 metrów od budynku Kripo. Akcja została przeprowadzona nocą. Mieliśmy ze sobą kilka furmanek, na które załadowaliśmy metalowe zbiorniki, duże bańki na mleko i kilkaset paczek masła. Wydzielona grupa zniszczyła młotami urządzenia mechaniczne mleczarni.

Ubezpieczałem akcję, sam jeden, od strony budynku Kripo. Leżąc dokładnie naprzeciw wejścia do gmachu, tuż przy torze kolejowym, oparłem stena na szynie i wpatrywałem się w głuchy, zaciemniony obiekt. Silniejsze ubezpieczenie postawiono od strony Starego Młyna, jedynej drogi odwrotu. Po wykonaniu zadania wycofaliśmy się spokojnie, bez wywołania alarmu w mieście. Zbiorniki i bańki zawieźliśmy na „Dwójkę”, gdzie zostały zakopane, służąc jako schrony do przechowywania wszelkich zapasów, m.in. zdobycznych mundurów i płaszczy, spadochronów, żywności, a także zabranej, z któregoś urzędu gminnego, maszyny do pisania i papieru. Kilka baniek przenieśliśmy na „Jedynkę”, w celu uzupełnienia istniejących skrytek.

Tuż przed 10 sierpnia przyszedł rozkaz niszczenia środków łączności i drogowskazów. Ze względu na liczne obiekty wytypowane do zniszczenia, oddział został podzielony na zespoły po 2-3 żołnierzy, które otrzymały samodzielne zadania.

„Allan” przydzielił mi zadanie przerwania linii telefonicznej Końskie-Przysucha-Radom, między Młynkiem Nieświńskim a Nieświniem, i dał do pomocy „Sępa” i „Jarząbka”. Uzbrojeni byliśmy w dwa steny, karabin i wyposażeni w nożyce do cięcia drutu. Jeszcze za dnia wyszliśmy z „Jedynki”, okrążając lasami i polami Końskie. Była już noc, gdy stanęliśmy przy szosie za Młynkiem Nieświńskim. Wieloprzewodowa linia telefoniczna biegła po wysokich słupach. Z braku słupołazów musieliśmy wziąć drabinę z jednego z ostatnich domów wsi. „Jarząbek” wdrapał się na słup i przeciął po kolei wszystkie miedziane druty. Dostrzegliśmy, że pozbawiony z jednej strony przewodów słup – pod ciężarem przystawionej drabiny i stojącego na niej kolegi – lekko się przechylił. Po bliższych oględzinach słupa okazało się, że tuż nad ziemią widać obrączkę zmurszałej, wykruszonej miazgi drzewnej. Chwyciliśmy za druty leżące na ziemi i spróbowaliśmy przygiąć słup. Po kilku mocnych pociągnięciach słup z trzaskiem runął w poprzek jezdni. Przecięliśmy – już na ziemi – dalszy odcinek drutów i obaliliśmy następny słup. Niepotrzebną już drabinę odnieśliśmy na miejsce. Tak przewracając słupy, przy czym kilka z nich z niemałym wysiłkiem, i tnąc przewody na bezużyteczne dla celów łączności odcinki, zniszczyliśmy linię na całym odcinku do Nieświnia, o długości blisko 3 kilometrów. Byliśmy wyczerpani i spoceni od wysiłku. Bardzo chciało nam się pić, wobec czego obudziliśmy właściciela sklepiku w Nieświniu i wypiliśmy po butelce paskudnego, ciepłego piwska. Zorientowałem się, że wkrótce będzie się rozwidniać, więc nakazałem powrót.

Świt zastał nas koło Starego Młyna. „Sęp” zaproponował, abyśmy ukryli się na gęsto zarośniętej wikliną małej wysepce, na rozszerzającej się tutaj przed stawem rzece. Tak też zrobiliśmy. Położyliśmy się wygodnie na nieprzemakalnych, niemieckich płaszczach i z miejsca zasnęliśmy. Koło południa obudziły nas odgłosy niedalekich wystrzałów. Zobaczyłem wyraźnie przez lornetkę, jak do lizjery lasu przy Skałce zbliża się niemiecka tyraliera i znika w nim, oddając z rzadka pojedyncze strzały. Najrozsądniej było przeczekać obławę w miejscu najmniej podejrzanym, jakim była nasza wysepka, bo widocznym ze stacji kolejowej, zakładów Neptun i ze Starego Młyna, tyle że pokrytym gęstwiną gałęzi i liści.

Dopiero około godziny 1600 ujrzałem Niemców, tym razem wychodzących grupami z lasu i maszerujących w stronę Czerwonego Mostu, z powrotem do Końskich. „Sęp” wymknął się ostrożnie do swojego domu, aby wkrótce powrócić z jedzeniem. Pokrzepieni, przy promieniach zachodzącego słońca, poszliśmy wpierw śladami kolumny niemieckiej, która tymczasem doszła już do miasta, a od Czerwonego Mostu skierowaliśmy się do miejsca koncentracji oddziału przy „Jedynce”. „Robot” w swym meldunku z 08.09.1943r. do „Ponurego” określa akcję jako „piękną”.

Po kolei wracały szczęśliwie z akcji inne zespoły , z których nie wszystkie miały tak fantastyczne efekty jak moje, ale w sumie można było uznać akcję za udaną. Jedna z grupek, którą dowodził „Allan” stała się niechcący przedmiotem eksperymentu, który wpłynął na zmianę naszego dotychczas bezkrytycznego uwielbienia broni maszynowej, a ściślej mówiąc stenów. Było to gdzieś w rejonie Gracucha. Trzech partyzantów, uzbrojonych w steny, znalazło się niespodziewanie naprzeciw czterech żandarmów, dysponującymi tylko karabinami i jadących zaprzęgiem konnym. Odległość wynosiła około 150 metrów. Nasi, pierwsi i zdecydowanie przedwcześnie, otworzyli ogień ze stenów, lecz pociski nie dochodziły do celu. Żandarmi zeskoczyli z pojazdu, oparli karabiny na unieruchomionej bryczce i kule zaczęły świstać tuż obok zaskoczonych obrotem sprawy kolegów. Rzucili się do ucieczki. Jak się potem okazało, dwóch z nich miało przestrzelone mundury. Szczęśliwie tylko na tym się skończyło. Zaczęliśmy po tym zdarzeniu cenić karabiny. Od tego czasu „Allan” wysyłając patrole starał się, aby brali w nich udział zarówno żołnierze uzbrojeni w steny, jak i karabiny.

Oddział przeniósł się znów pod Czystą. Tam dotarł do nas rozkaz dotyczący napadu na folwarki pod zarządem niemieckim: gospodarstwo wzorcowe Kreislandwirtschaftu „Pod setką”, położone częściowo w granicach miasta (między Końskimi a Modliszewicami), i wielki folwark na Browarach, na południowych krańcach miasta, administrowany przez Wehrmacht. Celem akcji miało być zniszczenie młockarni, silników napędowych i innych urządzeń omłotowych. Poinformowano nas, że podobne akcje są prowadzone w całym kraju.

O zmroku 15 sierpnia równocześnie wyruszyły dwie równe grupy. Reakcja Niemców na napad „Pod setką” była zgodna z naszymi przewidywaniami. Kwaterująca w pobliżu żandarmeria usiłowała interweniować, lecz zaległa pod ogniem erkaemu „Wrony” i nie była w stanie przeszkodzić nam ani w zniszczeniu urządzeń, ani w zorganizowanym odwrocie. Także druga grupa uzyskała powodzenie na Browarach. Udało się jej zniszczyć lokomobilę i młockarnię. Obydwie grupy powróciły bez strat pod Czystą. W powrotnym marszu rozleciały mi się buty (te otrzymane od Cumulusa). Następnego dnia koledzy przynieśli mi nowe trzewiki z Młynka Nieświńskiego.

Pierwsze dwa tygodnie sierpnia urozmaiciły ponadto napady na urzędy gminne, gdzie niszczyliśmy spisy kontyngentowe. Dokonaliśmy także kilku napadów na szosach, w tym na transport pocztowy, przechwytując korespondencję adresowaną do organów policyjnych i urzędów niemieckich. Zdobyliśmy dwa transporty żywności: jeden samochód i jeden wóz konny. Wykonaliśmy też kilka wyroków śmierci, zleconych przez Komendę Obwodu, na Polakach skazanych za współpracę z okupantem.

Troska o honor oddziału, liczenie się z opinią miejscowej ludności powodowały, iż byliśmy bardzo wyczuleni na wszystko, co łączy się z pojęciem uczciwości i solidności. Tak np. maszerując nocami przez wsie zaglądaliśmy do studni i pokrzepialiśmy się mlekiem z zanurzonych w wodzie baniek, opatrzonych kranikiem. Cóż była to za rozkosz podstawiać usta pod ciurkający strumyk chłodnego mleka! Zawsze w takich przypadkach na dnie bańki pozostawialiśmy odpowiednią kwotę pieniędzy, nie chcąc dla tak błahej sprawy budzić ludzi. Bywało, że kazaliśmy sobie we wsi ugotować kilka kur, które jedliśmy z rosołem i kartoflami. Płaciliśmy wtedy gospodarzom powyżej cen rynkowych. Mieliśmy na ten cel fundusze z Komendy Obwodu. Nie były to duże sumy, ale wystarczały na skromne jadło.

Biwakowaliśmy, w zależności od pogody, albo wprost na kocach lub spadochronie rozpostartym na warstwie runa leśnego, albo gdy padał deszcz, w namiocie zrobionym z napiętego spadochronu – gdy byliśmy blisko którejś z baz, a jeśli gdzieś dalej, każdy z nas miał odciętą część płatów spadochronowych, mieszczącą się doskonale na dnie chlebaka, z której – po naciągnięciu sznurkami – powstawał znakomity, lekki i nieprzemakalny namiocik.

30Dzień 18 sierpnia 1943 r. był ostatnim w naszym samodzielnym bytowaniu. Myślałem o tym bez żalu. Z całej duszy pragnąłem dołączyć do dużej jednostki, zdolnej do poważniejszych działań typu wojskowego. Sądzę, że „Allan” także miał już dosyć ponoszenia pełnej odpowiedzialności za losy ponad dwudziestu żołnierzy, tym bardziej że wreszcie musiało dojść do podjęcia przez Niemców jakiejś akcji pacyfikacyjnej, zakrojonej na większą skalę, aby rozprawić się z naszym niewielkim, lecz dokuczliwym oddziałem, operującym tuż pod bokiem dużego niemieckiego garnizonu w Końskich.

Akcja na pociąg w Wąsoszy 19 sierpnia 1943 r.

Jeszcze przed południem 19 sierpnia 1943 roku nasz oddział dywersyjny obwodu Końskie spotkał się ze Zgrupowaniem ppor./por. „Robota” Waldemara Szwieca, w rzadkim zagajniku, na północny wschód od leśniczówki Kamienny Krzyż. Niezmiernie byłem ciekaw, jak wygląda, kim jest, ten legendarny „Jakub-Robot”. Stanęliśmy w dwuszeregu, z „Allanem” na czele. Zza kępy brzezin wyszedł młody, wysoki, ciemny blondyn, z włosami zaczesanymi do góry, lecz nieco opadającymi na boki, w cywilnej marynarce w „jodełkę”, wojskowych bryczesach i butach z cholewami. Na lewej klapie marynarki widniał oksydowany orzełek, jaki normalnie nosiło na czapkach Wojsko Polskie.

„Robot” zatrzymał się przed szeregiem i przyjął meldunek od „Allana”. Na pierwszy rzut oka można było poznać inteligenta. Twarz człowieka myślącego, o nieco melancholijnym wyrazie i oczach znamionujących upór i zdecydowanie. Lekki uśmiech w kącikach ust świadczył o zadowoleniu z naszego przybycia.

Po wydaniu rozkazu rozejścia się żołnierze obydwu oddziałów mierzyli się ciekawie wzrokiem, nawiązywały się rozmowy o dotychczasowych akcjach i planach na przyszłość. W Zgrupowaniu spotkałem między innymi znanego już z Niekłania ppor. „Dobosza” (potem „Bystrego”) Zbyszka Jakubowskiego oraz „Sołtyka” Feliksa Janasa, mojego bliskiego kolegę z gimnazjum, z którym siedziałem w jednej ławce. Teraz pełnił on funkcję celowniczego cekaemu Browning Wz.30.

„Robot” zrobił na nas dobre wrażenie. Nie tylko rozmawiał z żołnierzami, którzy podchodzili do niego, lecz także wykazał inicjatywę, aby poznać – na tyle, na ile to było możliwe w tych warunkach – każdego nowego żołnierza. Również i mnie zagadnął, o to jak oceniam swego stena. Opowiedziałem mu wówczas o przygodzie naszego patrolu z czterema żandarmami i o niedoskonałości stenów w polu. „Robot” potwierdził to, wspominając o śmierci „Wilka” Józefa Domagały, wraz z patrolem, uzbrojonym w pistolety maszynowe. Zdaniem „Robota” idealne uzbrojenie partyzanta stanowiłby karabin i sten jednocześnie, co ze względu na lekkość stena nie byłoby nadmiernym obciążeniem.

(po lewej) „Ponury” (Jan Piwnik) i „Robot” (Waldemar Szwiec). W głębi pluton „Allana” (Tadeusz Jencz). (po prawej) „Robot” (Waldemar Szwiec) zdaje raport „Ponuremu” (Jan Piwnik). Od lewej plutony: „Wilka” (Józef Domagała), „Czarki” (Jan Rogowski), „Allana” (Tadeusz Jencz).

(po lewej) „Ponury” (Jan Piwnik) i „Robot” (Waldemar Szwiec). W głębi pluton „Allana” (Tadeusz Jencz).
(po prawej) „Robot” (Waldemar Szwiec) zdaje raport „Ponuremu” (Jan Piwnik). Od lewej plutony: „Wilka” (Józef Domagała), „Czarki” (Jan Rogowski), „Allana” (Tadeusz Jencz).

Wiedzieliśmy – jeszcze przed dołączeniem do „Robota” – o planie napadu na pociąg towarowy pod Wąsoszą. Poinformowani byli o tym również żołnierze aktywnie działający w konspiracji na terenie Końskich. Niektórzy z nich też przybyli na koncentrację, co jak się wkrótce okazało, rozstrzygnęło o ich przyszłości.

O zmroku Zgrupowanie przesunęło się na północ od toru kolejowego i zajęło stanowiska w pobliżu stacji kolejowej Wąsosz. Oddział „Allana” znalazł się na lewym skrzydle. Gdy pociąg towarowy zatrzymał się pod semaforem /stacja została wcześniej opanowana przez wydzieloną grupę/ i na wezwanie do poddania się konwój odpowiedział ogniem, rozpoczął ostrzał cekaem „Sołtyka”, a potem plutony strzeleckie.

Nie wszyscy żołnierze oddziału „Allana” mieli za sobą dłuższą przeszłość dywersyjną i nie wszyscy byli już dostatecznie ostrzelani. Mimo iż wagony towarowe, które zatrzymały się przed nami, były zamknięte i nic nie wskazywało na obecność w nich konwojentów, leżący obok mnie „Waluś” puścił serię ze stena, która odbita od stalowej ramy podwozia, poszła rykoszetem nad nami, sprawiając wrażenie strzału zza toru. Wywołało to gwałtowny ogień naszego plutonu do nieistniejącego celu. Dopiero „Wacek” wezwał do przerwania ognia i wyjaśniło się, w czym sprawa. Wtedy nasza grupa poderwała się i biegnąc do przodu pociągu zbliżyła się do wagonu, od strony którego rozlegały się wystrzały, i który chwilę później został opanowany przez pluton warszawski. Ochrona transportu, złożona z kilku Niemców, zdołała zbiec do lasu, pozostawiając 1kbk i 1pistolet samopowtarzalny mausner 7,63 z przedłużoną lufą i drewnianą kolbą – futerałem.

Poza tekstyliami i papierosami, w jednym z wagonów znaleźliśmy sprzęt telefoniczny, w postaci dużej ilości polowych aparatów telefonicznych, baterii, akumulatorów i innych urządzeń pomocniczych. Zanim nastąpił odwrót oddziału, nasz pluton załadował jedną podwodę zdobytym sprzętem, biorąc ponadto część ładunku na własne barki. Nie dalej jak 1,5 km od miejsca akcji ukryliśmy sprzęt telefoniczny w uprzednio wykopanym schronie.

Gdy obydwa plutony „Robota” odmaszerowały w lasy niekłańskie, oddział „Allana”, przeskoczywszy nieco później – również bez przeszkód – penetrowaną już przez żandarmów asfaltową szosę Końskie – Skarżysko, skierował się do „Dwójki” skąd po uzupełnieniu amunicji, do lasów niekłańskich, gdzie oczekiwał nas „Robot”. Z tą chwilą pluton otrzymał numer 3 wchodząc w skład Zgrupowania nr 2 „Robota”. Określany bywał także jako III pluton konecki albo oddział „Allana”.

Dotarły do Zgrupowania przygnębiające wieści. 20 sierpnia 1943r. Niemcy przeprowadzili wielką pacyfikację Końskich, polegającą na aresztowaniu i wywiezieniu do Oświęcimia kilkuset ludzi różnego wieku i płci. Między innymi aresztowany został „Malina” – „Frycz” Boguś Kacperski i wielu jego byłych żołnierzy, w tym bracia „Bandery” Jan i Antek Kołodziejczykowie, Leopold Lewiński, Tadeusz Wierzbowski. Uniknęli aresztowania nieliczni koledzy, uczestnicy akcji pod Wąsoszą, dzięki temu, że krytycznej nocy byli z nami. W ten sposób trafili do „Robota”: „Bandera” Stanisław Kołodziejczyk, „Wacek” Kazimierz Chojarz i „Znicz” Jan Zb. Wroniszewski. Aresztowano natomiast „Mściwego” oraz prawie wszystkich liczących się ludzi w Końskich. Jak się dowiedziałem, również moje nazwisko, wraz z adresem, figurowało na liście nr 3, obejmującej osoby wyznaczone do aresztowania w Końskich 20 sierpnia.

W ostatniej dekadzie sierpnia Niemcy przystąpili do zakrojonych jeszcze nie na wielką skalę, ale za to niemalże codziennych akcji pacyfikacyjnych w rejonie między Końskimi a Skarżyskiem, toteż „Robot” przyjął taktykę częstej zmiany miejsca postoju, przy czym przemarsz Zgrupowania odbywał się zarówno w nocy, jak i w dzień. Przerzucaliśmy się na południe za Płaczków, to znów wracaliśmy w lasy niekłańskie, czy też w rejon Rędocina lub nieco dalej na wschód. Pewnego dnia, w szczerym polu, złapała nas wściekła burza. Aż dziw bierze, że żaden z licznych piorunów nie trafił w tak dużą ilość niesionego przez nas „żelastwa”. Ale za to przemokliśmy do suchej nitki. W tej sytuacji „Robot” zarządził postój we wsi. Rozebraliśmy się do kąpielówek i suszyliśmy przy rozpalonych piecach przemoknięte łachy. W tym czasie nie mieliśmy jeszcze nieprzemakalnych płaszczy ani zdobycznych niemieckich płacht namiotowych. Tych kilka płaszczy pochodzących z okresu dywersji już dawno uległo zniszczeniu.

Przymusowa kąpiel nie uwolniła nas – niestety – od natarczywych insektów. Do tej pory nasz konecki pluton był wolny od robactwa, co wynikało z tego, iż od wyjścia z Końskich spaliśmy wyłącznie w lesie. Teraz, w dużym i od kilku miesięcy istniejącym oddziale, wszy rzuciły się na nas gromadnie. Nie było sposobu na rozprawienie się z nimi. Główną ostoję, te miłe zwierzątka, miały w drużynie gospodarczej. Jeśli można tak powiedzieć – centrum zawszenia znajdowało się w kożuchu woźnicy „Rekina”. Kożuch ten był przedmiotem ciągłych kpin i żartów. Zdarzyło się ponoć, że kożuch samodzielnie powędrował z biedki taborowej nad strumyk, odległy o kilkanaście metrów. Każdą wolną chwilę żołnierze wykorzystywali na tępienie robactwa. Na pobliskich mrowiskach stale leżały rozpostarte czyjeś koszule. Jeśli nawet niewiele to pomagało, to w wyniku takich operacji koszule przynajmniej pachniały przyjemnie mrówczym kwasem i świeżością. Ten właśnie mrówczany zapach, zmieszany w dymem ognisk, wonią skóry i kolb karabinowych nasyconych tawotem, stanowił charakterystyczną aurę, unoszącą się nad naszym Zgrupowaniem.

Jeśli idzie o zabiegi higieniczne, to w lasach powiatu koneckiego warunki były dobre, ze względu na liczne rzeczki i strumyki. Staraliśmy się nie zaniedbywać pod tym względem. Zdawać by się mogło, że aby pomieścić minimum niezbędnych przedmiotów trzeba mieć przynajmniej plecak. Zamiast krępującego ruchy plecaka nosiłem oprócz chlebaka, skórzaną torbę polową, a w niej ręcznik, bieliznę zapasową, mydło, przybory do golenia, szczotkę do zębów, krem Nivea i wodę kolońską lub kwiatową. Zdarzyło się, że potwornie zmęczony marszem, pod ciężarem broni, amunicji i oporządzenia, wyrzuciłem zmianę bielizny, ale kremu i wody kolońskiej – nigdy.

Drużyna ze Zgrupowania nr 2 ppor. Waldemara Szwieca (cc „Robot”) na Wykusie.

Drużyna ze Zgrupowania nr 2 ppor. Waldemara Szwieca (cc „Robot”) na Wykusie.

Plecaki były w partyzantce bardzo niepraktyczne, toteż nawet ich najzatwardzialsi zwolennicy po kolei z nich rezygnowali i to nie zawsze w najstosowniejszej chwili. Niektórzy czynili to dopiero pod ogniem nieprzyjaciela, ratując zagrożone życie. Także szynele wojskowe w ciepłej porze roku sprawiały kłopoty. Najpraktyczniejsze okazało się noszenie – przerzuconego przez ramię – zrolowanego koca. Nie przeszkadzał on w marszu, w czasie walki też nie utrudniał zbytnio ruchów, a na biwaku był niezastąpiony. Biorąc pod uwagę posiadanie przez nasz pluton superlekkich indywidualnych płachetek namiotowych, wykonanych ze spadochronu w kolorze ochronnym, można już było mówić o pewnym komforcie, jak na partyzantkę.

W końcu sierpnia Zgrupowanie pozbyło się wozów taborowych. Ich miejsce zajęły dwukołowe biedki. Nie wiem, kto był autorem pomysłu, natomiast konstruktorem i za razem wykonawcą serii dwukółek na pneumatykach był ppor. „Motor” Jerzy Wojnowski. Poznałem go właśnie przy tej robocie, gdy przebywał kilka dni w naszym Zgrupowaniu. Dwukółki, w porównaniu z czterokołowymi szerokimi wozami lub bryczkami, okazały się rzeczywiście bardzo przydatne i wiernie nam towarzyszyły w marszach i na biwaku. Co do samego „Motora”, to większość z nas była nim oczarowana. Mimo iż znacznie starszy od nas, zarówno stopniem, jak wiekiem, był niezwykle przystępny. Nieustannie sypał dykteryjkami i starał się być za pan brat ze wszystkimi. Największą reklamę robił mu „Azorek” Piotr Downar. Opowiadał mi – a sądzę, że i wielu innym kolegom – jaki to równy facet z „Motora”, z którym wojowali razem jeszcze w „Wachlarzu” z Komendantem „Ponurym”. Nie ulega kwestii, że żaden z oficerów nie był tak popularny jak „Motor” i nie tylko w plutonie warszawskim, lecz chyba we wszystkich jednostkach Zgrupowań. Nikomu nie przyszło do głowy, że okaże się on takim łajdakiem!

Jak już wspomniałem, w ostatniej dekadzie sierpnia Zgrupowanie przerzucało się z lasu do lasu, nie dając Niemcom okazji do przeprowadzenia skoordynowanej akcji przeciwpartyzanckiej.

Na rzecz Zgrupowania „Robota” pracowała pokaźna liczba ludzi, mieszkańców pobliskich miejscowości, którzy pozostając w swych domach byli cichymi współuczestnikami naszych sukcesów. Istotną rolę w zaopatrywaniu oddziałów w żywność odgrywał „Franuś” Franciszek Rurarz z Wielkiej Wsi. Ilekroć Zgrupowanie znalazło się w lasach niekłańskich, niezwłocznie otrzymywało regularne dostawy chleba i innych podstawowych artykułów spożywczych. Wielu gajowych i leśniczych także współpracowało ze Zgrupowaniem. Kilkakrotnie zetknąłem się ze współpracującym z nami gajowym „Szyszką” Franciszkiem Smutkiem z Wólki Zychowej. W jego gajówce była skrzynka i punkt kontaktowy. Z „Robotem” współpracowali komendanci wiejskich jednostek AK, z których najbardziej związany z nami był „Huragan” ze Smarkowa i Jan Zuchniak z Wólki Zychowej. Także i w samych Końskich „Robot” miał swoich bezpośrednich informatorów. Przy tak gęstej i sprawnie działającej sieci informacyjnej „Robot” był dobrze zorientowany w sytuacji panującej aktualnie w powiecie koneckim i mógł precyzyjnie planować swoje działania oraz odpowiednio reagować na poczynania nieprzyjaciela.

W czasie dojścia do Wąsoszy i odskoku, oficerom zgrupowania dał się odczuć jeden podstawowy brak – w zgrupowaniu nie było w ogóle map. Dowiedziawszy się o tym „Janusz” Munk zameldował się do komendanta. Przed wojną jego wujek pracował w Wojskowych Zakładach Kartograficznych i w domu, gdzie mieszkał, było kilkaset „setek”. Gdy wujek poszedł do niewoli, „Janusz” je zakopał w komórce u „Bogdana”. Na pewno są tam „setki” koneckiego. Tego samego dnia „Bogdan” wyjechał do stolicy po mapy. Dostał rozkaz powrotu w ciągu trzech dni.

Czwarta rocznica

Teraz „Robot” cały swój wysiłek wkładał w odbudowę zniszczonej siatki dywersyjnej obwodu koneckiego po masowych aresztowaniach podczas pacyfikacji 20 sierpnia. Kilkakrotnie na jego rozkaz „Wacek” przekradał się do miasta, aby ustalić, kto pozostał, kogo Niemcy nie dorwali, kto ukrył się, na kogo można było liczyć w dalszej robocie. Wiadomości przywiózł przygnębiające. Przede wszystkim aresztowanych nie ma już w Końskich. Przeważnie natychmiast po ujęciu ładowano ich na ciężarówki i pod silnym konwojem wywożono do Bliżyna, skąd część przewieziono na badania do gestapo do Radomia, większość zaś – bezpośrednio do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. W mieście bardzo mało ludzi z siatki uchroniło się, są zastraszeni i twierdzą, że trzeba przycichnąć, przeczekać. Za to uaktywnili się różnego rodzaju donosiciele. Niektórzy nawet się chełpią swoją rolą w czasie niedawnych aresztowań.

W tej sytuacji „Robot” postanowił złapać Niemców za gardło w miejscu, w którym go się najmniej spodziewali. Kończył się sierpień, zbliżał 1 wrzesień 1943 roku, a z nim pamiętna rocznica – czwarta z kolei – niemieckiej agresji na Polskę.

Ten dzień „Robot” zdecydował uczcić w szczególny sposób. Postanowił zdobyć i utrzymać przez kilka godzin powiatowe miasto Końskie, a przy okazji dać nauczkę miejscowym konfidentom. Ponadto celem akcji było:

–     podtrzymanie ducha ludności polskiej w powiecie koneckim, który po ostatnich aresztowaniach wyraźnie upadł,

–     wykazanie własnym żołnierzom niskiej wartości moralno-bojowej żandarmerii i naszej nad nimi wyższości w tym zakresie przy walce wręcz,

–     zdobycie dla zgrupowania potrzebnych części wyekwipowania i umundurowania przez obrobienie niemieckich składów tekstylnych.

Zaczęto gorączkowo uzupełniać informacje o stanie niemieckich sił w mieście i okolicy. Były one bardzo poważne. Składały się nań: dwie placówki gestapo nierozpoznanej siły, 24 Niemców z Kripo, 75 z Orpo, 70 Schupo, 12 z Feldżandarmerii, 30 Sonderdienst, 22 policjantów granatowych, 10 Bahnschutzów, zaś o 500 metrów od miasta – 1000 ludzi z „Ostlegionu” dowodzonych przez Niemców, a w Baryczy odległej o 4 km – 500 Własowców.2  Razem 1724 żołnierzy okupanta dysponujących bronią maszynową lekką i ciężką, granatnikami, opancerzonymi pojazdami i nieprzebraną ilością amunicji.

Tej potędze „Robot” mógł przeciwstawić swoich około 80 ludzi 3  dysponujących 1 cekaemem, 6 erkaemami, 7 pistoletami maszynowymi, 52 karabinami, 30 pistoletami i niespełna 60 granatami oraz bardzo skromną ilością często zawodzącej amunicji.

A jednak dokładne dane o służbach niemieckiego garnizonu, jego zwyczajach, harmonogram pracy patroli (a to wszystko przecież chłopcy „Allana” oraz „Wacek” z kolegami znali bardzo dobrze) pozwoliły ustalić plan tak precyzyjnie obmyślany, że oddział miał szanse opanować miasto, sparaliżować działanie ponad dwudziestokrotnie silniejszego nieprzyjaciela, wykonać zlecone zadanie i wycofać się w warunkach rokujących uniknięcie strat.

O zmroku 31 sierpnia po bardzo szczegółowej odprawie, w czasie której wyznaczono zadania każdemu żołnierzowi, poderwano oddział do wymarszu w stronę miasta. Jeszcze w lesie odeszła grupa pod dowództwem por. „Kmicica”, która skierowała się w lewo, aby obejść miasto od południa i wejść przez dawną południową część getta do budynku hal targowych oraz do posesji znajdujących się naprzeciw żandarmerii, mającej przy ul. 3 Maja siedziby w dwu odległych od siebie około 100 m obiektach (dom Edelista i dom Świerczyńskich).

Podstawowe siły oddziału pomaszerowały dalej, obchodząc miasto od północy. W straży przedniej maszerował 3 pluton. Szedłem jako szperacz kilkanaście metrów przed oddziałem straży przedniej, w której znajdował się dowódca całości przedsięwzięcia – „Robot”. Bez przeszkód podprowadziłem oddział pod stację transformatorową, znajdującą się tuż za kanałem (znad którego już dwukrotnie napadaliśmy uprzednio na więzienie w Końskich). Wyłączenie stacji transformatorowej miało być sygnałem rozpoczęcia akcji. Poszczególne zadania przydzielono kilkuosobowym grupom bojowym, co wynikało ze znacznego rozproszenia licznych obiektów zajmowanych przez siły niemieckie okupujące miasto. A były one znaczne.

Ulice miasta były oświetlone. Asystowałem „Robotowi” wraz z „Allanem” i grupą żołnierzy, przy otwieraniu stalowych drzwi do trafostacji. Po chwilowych trudnościach udało się elektrykowi wyłączyć światło. Nieco wcześniej oddzieliła się od nas grupa mająca za zadanie osłonę od strony kompanii Ordnungspolizei i od cokolwiek dalej stacjonującego (na tzw. Budowie) Ostlegionu. Składała się ona z obsługi ckm-u i kilku żołnierzy, pod dowództwem kpr.pchor. „Bandery”. Trudno byłoby powiedzieć, że teren był mu obcy, ponieważ stanowisko cekaemu usytuował na ziemi należącej do swojego ojca.

Z chwilą zapadnięcia ciemności przystąpiła do akcji trzyosobowa grupa, do której mnie przydzielono. Poza mną w jej skład wchodzili „Dewajtis” (dowódca zespołu) i „Leon”. Otrzymaliśmy przykry rozkaz wykonania pięciu wyroków śmierci (wydanych przez Sąd Specjalny) na konfidentach.

Upłynęło niewiele minut, gdy z różnych stron miasta rozległy się wystrzały. Zaskoczeni Niemcy oświetlili teren licznymi rakietami. Przez cały czas akcji wystrzelali z pewnością kilkaset rakiet i niewiele było momentów, w których można było korzystać z ciemności. Jakiś patrol żandarmów ukrył się w ogrodzie, niedaleko ulicy Małachowskich, skąd przywitał naszą grupę niecelnymi zresztą strzałami i przytrzymał kilka minut, zanim wreszcie udało nam się wyjść na ulicę. (Patrol ten zorientowawszy się w rozmiarach akcji, ukrył się gdzieś w krzakach i tkwił w nich nie zdradzając swej obecności aż do jej zakończenia). Musieliśmy bardzo się spieszyć, aby zmieścić się w danym nam czasie.

„Leon”, jako Ślązak, znakomicie mówił po niemiecku, co pozwalało nam, podawszy się za żandarmów, wchodzić kolejno do mieszkań konfidentów. Dopiero gdy byliśmy już w mieszkaniu zdrajcy, następowała konsternacja z jego strony, gdy poznawał mnie albo „Dewajtisa”. W każdym przypadku, przed wykonaniem wyroku, odczytywana była pełna jego sentencja. Ostatni, piąty wyrok wykonaliśmy, gdy już wycofywała się spod magazynów Społem grupa, w której był „Allan”. Ujrzałem wyjeżdżający z bramy samochód ciężarowy, naładowany po brzegi workami i belami materiałów i odzieży. Konwojowany przez kilkunastu partyzantów samochód toczył się powoli od ulicy Jatkowej (Kanałowej) przez ulicę Szymańskiego w kierunku Zamkowej. Była to już trzecia godzina od rozpoczęcia akcji. Po drodze spotkaliśmy platformę konną naładowaną towarami z niemieckiego magazynu w halach. W marszu dołączały do nas coraz to nowe grupki żołnierzy, tak że na ul. Tarnowskich, gdy mijaliśmy kwatery Sonderdienstu, opuszczone w popłochu przez Niemców i milczące jak wymarłe, było już nas kilkudziesięciu, z „Robotem” na czele.

Na rozkaz „Robota” nasza trzyosobowa grupa wraz z kilkoma żołnierzami 1 plutonu, wśród których był „Staszek” i Rosjanin Włodimir4 , zatrzymała się przy przejeździe kolejowym, aby zaczekać na resztę wycofujących się żołnierzy. Dołączył jednak tylko oddziałek obstawiający budynek Sicherheitspolizei. Pamiętam, że m.in. w tej grupie był „Wojnat”.

Po upływie kilkunastu minut pomaszerowaliśmy w radosnym nastroju środkiem szosy, jako straż tylna, śmiejąc się i żartując, przez Pomyków, Piłę aż do Smolarni, gdzie skręciliśmy w lewo w dukt leśny, u wylotu którego stało silne ubezpieczenie z rkm-em, wystawionym przez oddział „Huragana”. Jego ludzie, posługując się gałęziami sosnowymi, zatarli za nami ślady kół samochodowych i licznych butów , i odeszli razem z nami. Stanęliśmy na biwaku pod szczytem Kamieniarskiej Góry w lasach koneckich.

Tak przedstawiały się wydarzenia widziane bezpośrednio przeze mnie. Z opowiadań kolegów, usłyszanych zaraz następnego dnia, mogłem odtworzyć następujący przebieg niektórych działań:

Podchorąży „Bandera” z kpr. „Wąsem”, celowniczym „Sołtykiem” i resztą obsługi cekamu zajęli stanowiska na wprost koszar kompanii Ordnungspolizei, na odległość 150-200 m. Gdy rakiety oświetliły przedpole, partyzanci ujrzeli ruch w koszarach i kilka postaci żandarmów na tle budynku. Wtedy rozpoczął ogień ckm „Sołtyka”. Pod silnym ogniem Niemcy nie usiłowali nawet wychylić głów i starali się jedynie przez oświetlenie terenu rakietami uniemożliwić partyzantom natarcie. Niemieckie pociski, wysyłane na ślepo, górowały i nie powodowały strat. Gdy nasz ckm milknął, Niemcy próbowali rozpoznać sytuację, lecz po kilkakrotnym przekonaniu się, że działanie z ich strony wywołuje silny ogień, prowadzony ze zmienianych ciągle stanowisk, zrezygnowali z aktywności. Dopiero po upływie dłuższego czasu, w drugiej godzinie akcji, ckm odmówił posłuszeństwa i zacięcia nie dało się usunąć w warunkach polowych. Po jakimś czasie Niemcy zorientowali się, że coś nie jest w porządku i zaczęli wysuwać się poza budynek. Odpowiedzią na to były z naszej strony tylko pojedyncze strzały karabinowe. Ośmieleni Niemcy przystąpili w tych warunkach do próby wątłego zresztą natarcia. „Bandera” rozkazał stopniowe wycofywanie się grupy. Przy odskoku grupa napotkała jeszcze ogień z boku (od strony Budowy). To „Ostlegion” szedł z odsieczą załodze niemieckiej. „Bandera” przyspieszył zatem wycofanie grupy za tor kolejowy i orientując się – po spadku natężenia odgłosów walki – że akcja w mieście dobiega końca, skierował grupę szybkim marszem w stronę lasów koneckich, gdzie dołączył do oddziału.

W części południowej cmentarza w Końskich, już w pobliżu muru, znajduje się grób dwóch, oficerów Obwodu Końskie Armii Krajowej: organizatora i pierwszego komendanta Obwodu  kpt. Jana Stoińskiego - „Górskiego” oraz  ppor. Tomira Tworzyańskiego - „Borsuka”. Obaj oficerowie polegli przy próbach ucieczki podczas aresztowań dokonanych przez gestapo w kręgu komendy Obwodu, nocą z 1 na 2 XI 1942 r.

W części południowej cmentarza w Końskich, już w pobliżu muru, znajduje się grób dwóch, oficerów Obwodu Końskie Armii Krajowej: organizatora i pierwszego komendanta Obwodu kpt. Jana Stoińskiego – „Górskiego” oraz ppor. Tomira Tworzyańskiego – „Borsuka”. Obaj oficerowie polegli przy próbach ucieczki podczas aresztowań dokonanych przez gestapo w kręgu komendy Obwodu, nocą z 1 na 2 XI 1942 r.

Równie dramatycznie przebiegały działania grupy pchor. „Znicza”. Dotarła ona bez przeszkód do posesji leżących naprzeciw obydwu budynków zajmowanych przez żandarmerię, przy głównej ulicy Końskich. Gdy w mieście wybuchła strzelanina obydwa rkm-y, jeden obsługiwany przez „Znicza”, a drugi przez „Herwina”, zasypały kulami okna obydwu budynków. Druga seria rkm-u strzaskała rękę komendantowi żandarmerii sięgającemu po telefon.5  Odebrało to Niemcom chęć do działania. Ukryci za murami i szachowani ogniem żandarmi nie mogli przeszkodzić rozbiciu – przez wydzieloną grupę „Kmicica” – składów sklepowych w pobliskiej hali targowej (położonej zaledwie kilkadziesiąt metrów od budynku Świerczyńskich – siedziby żandarmerii.

Po tak skutecznym wstępie obydwa rkm-y, jeden po drugim, odmówiły posłuszeństwa, przy czym jeden zaciął się gruntownie. „Herwin” pozostał na swym stanowisku, podczas gdy „Znicz” z „Bystrym” i resztą obsługi rkm-u przeskoczyli przez ul. Kazanowską, aby zapobiec odcięciu od głównych sił. W pewnym momencie podjechała >>buda<< z żandarmami i stanęła naprzeciw budynku Świerczyńskich. Rkm „Znicza” strzelał, ale tylko ogniem pojedynczym. Na wieży kościoła wybiła godzina druga. „Herwin” dołączył do „Znicza” i wycofując się do ul. Berka Joselewicza napotkali łącznika z rozkazem dołączenia do kolumny. Wycofali się obok kościoła do ul. Tarnowskich, gdzie dopędzili oddział.

Oddziały wracały o pełnym już świcie obładowane zdobyczą. Dobra, a szczególnie tak potrzebnej partyzantowi bielizny i ubrań, było w bród. Skrupulatny „Robot” tak o tym napisał w meldunku do „Ponurego”: Zyski materialne z akcji: Każdy żołnierz zgrupowania został zaopatrzony w płaszcz nieprzemakalny, nowe ubranie, sweter, koc, dwie koszule, 1 parę kalesonów oraz parę skarpet i zielony kombinezon. Ponad stan oddziału pozostało 20 ubrań, kombinezonów zielonych, 30 kombinezonów zielono-szarych, 118 koszul, 226 par rękawiczek, 27 koszul ciepłych, kilkaset metrów materiału na ubrania.

Nowe ubrania, bielizna, drelichy, kombinezony dawały szanse na to, że można będzie przez jakiś czas lżej żyć, że łatwiej będzie ustrzec się przed zawszeniem, będzie po prostu czyściej, schludniej. Ale … zdejmując swoje cywilne, zszargane ciuchy, przeodziewając się w wojskowe drelichy, chłopcy robili to jakby z żalem. Zdawali sobie sprawę z tego, że zdejmują z siebie swoją powłokę, która dozwalała im zachować cechy indywidualne.

Po umundurowaniu oddział zmienił się zewnętrznie nie do poznania. Gdzie podziała się dawna malowniczość, wystrzępione nieprawdopodobnie spodnie „Lina” czy „Staszka”, kraciasta koszula i fantazyjny kapelusz z wielkim rondem „Bandery”? Wszystko to ustąpiło miejsca wojskowemu uniformowi, ożywionemu jedynie różnicami w ilości dodatkowych elementów wyposażenia (w dobrym stylu było posiadanie lornetki, mapnika, skórzanej torby oficerskiej oraz jak największej ilości krzyżujących się pasków rzemiennych, koalicyjek, szelek do ładownic, skórzanej kabury do pistoletu itp.).

Nastrój w obozie wyraźnie się poprawił. Inaczej rozmawiali, ile uśmiechu było na tych młodych twarzach.

Okolica tymczasem szumiała. Stugębna fama podawała sobie z ust do ust, że oto angielski desant wylądował – w sumie kilkaset osób, inni zaś głowy dawali, że ci, co zdobywali Końskie, gwiazdy mieli na czapkach, i że było ich półtora tysiąca, byli i tacy, którzy na własne oczy widzieli tankietki. Wierzyli w to i Niemcy i chyba takie dane o nieprzyjacielu podali w swych raportach, bo jakże tu się przyznać, że kilkudziesięciu ludzi trzymało w ryzach przez kilka godzin prawie dwa tysiące żołnierzy i funkcjonariuszy policji?

Strach miał wielkie oczy. I „Robot” postanowił to wykorzystać – iść za ciosem, podtrzymywać rosnącą legendę nowym, brawurowym wyczynem. Tym razem miało to być uderzenie w dzień, biały dzień, w porze którą Niemcy rezerwowali wyłącznie dla siebie. Zaplanował opanować na stacji Wólka Plebańska pociąg biegnący w relacji Koluszki-Rozwadów, którym bardzo często jeździli Niemcy. Termin – 4 września, w cztery dni po zdobyciu Końskich.

Opracował Henryk Myśliński

  1. Fryszerka – warsztat rzemieślniczy wykonujący narzędzia rolnicze używając do obróbki metali napęd wodny
  2. W kolejności: policja kryminalna, policja porządkowa, policja ochronna, żandarmeria polowa, służba specjalna, uzbrojona ochrona kolei, kolaboracyjne oddziały pomocniczo-pacyfikacyjne werbowane wśród jeńców wojennych frontu wschodniego. (Informacja o stanie sił garnizonu Końskie pochodzi z meldunku por. „Robota”).
  3. Tylu brało udział w uderzeniu na Końskie, reszta stanowiła ochronę obozu. (Informacja o stanie uzbrojenia oddziału pochodzi również z meldunku por. „Robota”).
  4. Włodimir  – młody blondyn, zbiegły z niewoli oficer radziecki.
  5. Informacja ta dotarła do nas po kilku dniach z Końskich.

3 komentarze do “W Kedywie i partyzantce (2). W oddziale leśnym Kedywu Końskie.

  1. ejb1792@netzero.net

    Thank you very much for your website. It allows me to know a little more about my friend, „Brzoza” „Edmund Przyborowski during his time in the AK”. I worked with Roman Przyborowski for 10 years and knew him for 27 years until he died 2008 in the United States. I admired him and the soldiers that fought with him very much. It is through Roman that I learned much about my Polish heritage. Edward Bonk, Pennsylvania, United States of America.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.