Tajna radiostacja

Doskonale zostało wybrane stanowisko dla radiostacji odbiorczo-nadawczej 2 DP Leg. AK, nawet wymarzyć nie można było lepszego w warunkach okupacji hitlerowskiej. Tym doskonałym miejscem był kościół poklasztorny w Klimontowie (powiat Sandomierz).

Tutaj radiostacja pracowała dzień w dzień przez wiele miesięcy w roku 1943 i 1944 pełniąc ważną funkcję, zwłaszcza dla zrzutów broni, i szczęśliwie nie została wykryta przez niemieckie namiary goniometryczne.

Być może, że swoje szczęście zawdzięczała stacja wyjątkowym warunkom geofizycznym, ciekawej konfiguracji tego terenu. Bo oto zbliżając się spadzistą szosą opatowską do Klimontowa, na jakieś sto metrów przed wylotem ulicy, można zauważyć krzyż żelazny po prawej stronie, który wyłania się tak nieoczekiwanie, jakby wyrastał spod ziemi, i po chwili znowu znika – zapada się w ziemię. Patrzącemu na to zjawisko po raz pierwszy trudno byłoby domyślić się, że krzyż ten znajduje się na szczycie tego właśnie kościoła, dokładnie ukrytego za wzniesieniem terenu.

Kościół posadowiony w starym głębokim jarze, czy kotlinie, otoczony wieńcem przewyższających go wzniesień z trzech stron, z dostępem tylko od strony miasteczka, był istotnie prawie niedostrzegalny, a wzniesienia stanowiły naturalną kurtynę wchłaniającą fale elektromagnetyczne wysyłane przez antenę. Fale rozchodzące się poziomo, a nawet do pewnego stopnia przewyższające poziom, trafiały od razu w grunt i przepadały. Stąd trudność ich wykrycia – dzięki Bogu.

Sama radiostacja, wielkością i kształtem przypominająca skrzyneczkę patefonu, została umieszczona w wieży, a linka anteny o długości 50 metrów misternie rozwieszona na konstrukcji wieży i poddaszu wśród przędzy pajęczej. Nie wchodziło się tam przez drzwi, ani nawet przez okno, ale tajemnym wejściem – godnym starych murów klasztornych. W jednej z głębokich wnęk grubych murów był ruchomy parapet. Po jego odsunięciu ukazywała się dziura. Był to właśnie zamaskowany właz na poddasze.

Radiotelegrafista „Karol”* , uzbrojony w potężnego colta kal. 11,43, właził przez tę dziurę po dwa razy dziennie, aby nawiązać łączność z Londynem i nadać oraz przyjąć szyfrowane depesze. Wyciągał z dodatkowej skrytki aparat, łączył go do anteny i źródła prądu, w gniazdko wkładał kwarc o ustalonej długości fal, nakładał słuchawki na uszy i o uściślonej godzinie naciskał klucz i słał w przestrzeń swój znak rozpoznawczy raz, drugi i trzeci… Teraz z kolei on wytęża swój wysoce muzykalny słuch, aby z chaosu dźwięków, z bezmiaru szumów i gwizdów, zgrzytów i trzasków uchwycić znaną melodię utkaną z uporządkowanych kresek i kropek w znak rozpoznawczy tamtej strony.

– A… jesteś! – wyrwało się czasem Karolowi, chociaż wiedział, że tamta strona go nie słyszy. Każde jednak spotkanie na tym płynnym pasemku dróżki w eterze, utkanej z fal elektromagnetycznych, było jakimś radosnym przeżyciem, jak gdyby podaniem ręki: Londyn – kraj.

Radiotelegrafiści dobrze się znali, chociaż nigdy nie widzieli się na oczy; znali się po sposobie nadawania i sprawności odbioru, po tempie i akcencie nadawanych znaków Morse’a – uchwytnym tylko dla wysubtelnionego i absolutnego słuchu. Krótkie umowne znaki powitań, a po chwili wre praca w przekazywaniu sobie zaszyfrowanych treści depesz. W kościele klimontowskim na dole huczą niekiedy organy i pieśni religijne biją w sklepienie, gdy jednocześnie na górze klekocze z cicha klucz nadajnika.

Z kraju idą meldunki o ruchach wojsk hitlerowskich, o transportach kolejowych i drogowych, o represjach i aresztowaniach, oraz o własnych siłach i stanie ich uzbrojenia, a raczej o brakach broni, o organizacjach jednostek bojowych i ich wzajemnych powiązaniach, o szkoleniu i akcjach dywersyjnych.

Z zagranicy sypały się pytania i pocieszające wiadomości oraz rozkazy. Nas jednak najbardziej interesowały wiadomości o planowanych zrzutach broni i sprzętu.

Jakże cieszyła treść np. takiej depeszy: „oczekiwać zrzutu na kosz nr… od dnia… na hasło: rozkwitały pęki białych róż”.

Dla wtajemniczonych kryptonim „kosz” i jego numer oznaczał ściśle określone miejsce zrzutu. Miejsca te zostały starannie wybrane w terenie między połaciami lasów albo na rozległych płaszczyznach łąk suchych, z dala od posterunków niemieckich, a nawet siedzib ludzkich. Każde z nich było dokładnie oznaczone na mapach nie tylko współrzędnymi siatki geograficznej, ale i charakterystycznymi punktami w terenie ułatwiającymi lotnikowi orientację w nocnym locie i naprowadzającymi go na właściwy kosz.

Zapowiedziana piosenka, lub popularna melodia łatwo wpadająca w ucho, była hasłem do zrzutu w dniu, w którym zostanie nadana przez rozgłośnię z Londynu. Nadawano ją dwukrotnie. Przed południem oznaczała przygotowanie do lotu, zaś przed wieczorem – gotowość do startu. Role nasłuchu z rozgłośni pełnił już nie radiotelegrafista, lecz kto inny.

Radiotelegrafista nie znał treści nadawanych i przyjmowanych depesz. Jego rola – najważniejsza jednak w ogniwie łączności – polegała tylko na przekazywaniu gotowego już szyfru i odbiorze akustycznych znaków Morse’a z transformowaniem ich na czytelne kolumny cyfr. Specjalny goniec pędził z tym do tajnej skrzynki pocztowej sztabu, gdzie deszyfrant z kodem w ręku odtwarzał właściwą treść depeszy.

Wiadomość o zapowiedzianym zrzucie była ściśle tajna i znana niewielu osobom, ale dla tych, którzy ją znali, była zawsze bulwersująca.

Znał ją oczywiście dowódca dywizji i szef sztabu, a z kolei „inspektor” – jako gospodarz rejonu, na którego terenie znajdował się zapowiedziany kosz.

Operatorem radiostacji był chorąży Edward Kościelewski ps. „Karol”

Radiostacja dalekiego zasięgu, używana w okresie II Wojny Światowej przez aliantów. Moc anteny 5 Wat, zasięg ok. 1200 km, wym. 220 x 140 x 111 mm, ciężar 2 kg.

Radiostacja dalekiego zasięgu, używana w okresie II Wojny Światowej przez aliantów. Moc anteny 5 Wat, zasięg ok. 1200 km, wym. 220 x 140 x 111 mm, ciężar 2 kg.

Od Redakcji:

Wyżej podany opis działania radiotelegrafisty „Karola” uzupełniamy fragmentem wspomnień radiomechanika V Oddziału Łączności Operacyjnej Komendy Okręgu AK „Jodła” Edmunda Zalewskiego ps. „Mundek”:

„W obwodzie Sandomierskim operatorem był chor. „Karol” – Edward Kościelewski, pracujący
w sieci Okręgu, u którego byłem dwukrotnie na przeglądzie i naprawie radiostacji. W czasie koncentracji oddziałów AK  w sierpniu 1944r. przeniesiono go w rejon Częstochowy. Zostałem tam wezwany drogą radiową, gdyż mieli unieruchomione aż dwa nadajniki, a na nadanie czekało kilka terminowych depesz. Po przybyciu na miejsce rozpocząłem pracę od częściowej rozbiórki aparatury w celu odszukania uszkodzenia. Zbliżał się już wyznaczony czas pracy radiostacji (każda miała swój harmonogram pracy), a ja nie zdążyłem jeszcze złożyć aparatury. „Karol” rozpoczął więc nadawanie na rozebranej częściowo radiostacji. 

W pewnej chwili patrzę zdumiony, jak „Karol” łapie cały sprzęt i wpycha pod pierzynę na najbliższym łóżku. Zorientowałem się natychmiast, że coś jest nie w porządku i drugi aparat, który naprawiałem, wepchnąłem w to samo miejsce. Obaj z coltami w rękach i granatem stanęliśmy przy drzwiach. Z kuchni słychać było wyraźnie słowa w języku niemieckim: „Przyszliśmy zrobić rewizję.” Przez kilkanaście minut staliśmy gotowi do walki. Jednak po jakimś czasie usłyszeliśmy niemieckie słowo: „Auf Wiedersehen” – do widzenia. Odetchnęliśmy. „Karol” zobaczył przez okno wychodzących Niemców: okazało się, że gospodyni prowadziła dla nich jakieś rachunki i przyszli sprawdzić jej buchalterię.”

Przykład ten pokazuje, jak samotną i pełną niebezpieczeństw pełnili służbę radiooperatorzy; często bez żadnej ochrony, zdani na własny los.

Opracował Henryk Myśliński

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.