Śladami Cichociemnych

56Między sielskie dzieciństwo Kazimierza Śliwy, a czas życiowej stabilizacji wplatają się lata wojennej tułaczki, zesłania, żołnierskiej służby, a wreszcie – zapłaty za nią w peerelowskiej rzeczywistości.

Urodzony w Katowicach w roku 1925 w rodzinie inteligenckiej  (ojciec był bankowym urzędnikiem państwowym)  uczył się początkowo w Kielcach, a w roku 1939 kończy I klasę Gimnazjum i Liceum im. T.Kościuszki w Kaliszu. Ostatnie przedwojenne wakacje spędza we wschodniej Małopolsce i tam zastaje go wybuch wojny i wkroczenie Sowietów na tereny Polski.

W czerwcu 1940 r. we Lwowie dzieli los tysięcy Polaków – zostaje z rodziną wywieziony w głąb Rosji, w okolice Archangielska. Mimo młodego wieku pracuje przy wyrębie lasu i spławianiu drewna jako „specperesieleniec”. Z tej niewolniczej egzystencji wyzwala go „Układ” gen. Wł. Sikorskiego z rządem sowieckim w styczniu 1942 r.  „Amnestionowany” wyjeżdża do Uzbekistanu i w lipcu tegoż roku wstępuje do Armii gen. Władysława Andersa, z przydziałem do 15 pp 5 DP w Dżałał-Abad. Z Armią ewakuuje się przez Morze Kaspijskie do portu Pahlevi w Iranie, gdzie 15 sierpnia 1942 roku przechodzi pod dowództwo brytyjskie.

Dalsza trasa żołnierza WP wiedzie przez Irak. W Iraku Kazimierz Śliwa zostaje przydzielony do baonu „Wilków” w Wileńskiej Brygadzie 5 DP. W końcu stycznia 1943 r. wyrusza okrężną drogą do Anglii, aby rozpocząć nowy etap służby  –  przygotowania do pracy w Kraju.  Etap ten zakończył się skokiem spadochronowym na ojczystą ziemię, na teren operacyjny Armii Krajowej Okręgu „Jodła”. Na prośbę Redakcji, inż. Kazimierz Śliwa napisał relację-wspomnienie o tamtych latach.

Kazimierz Śliwa ps. „Strażak 2” podczas szkolenia w Wielkiej Brytanii.

Kazimierz Śliwa ps. „Strażak 2” podczas szkolenia w Wielkiej Brytanii.

Po wydostaniu się z ZSRR i odbytym szkoleniu w WP na Środkowym Wschodzie, drogą dookoła Afryki, przybyłem 30 marca 1943 r. do Wielkiej Brytanii. Otrzymałem przydział do Sekcji Dyspozycyjnej Sztabu Naczelnego Wodza, oddziału Radio, mieszczącego się początkowo w Auchtertool w Szkocji, a następnie w Polmont. Tam przeszedłem intensywne szkolenie z radiotelegrafii, obsługi sprzętu konspiracyjnych radiostacji i umiejętności działania w warunkach dywersji (strzelanie, minerka, bytowanie itp.) Uzupełnienie szkolenia odbyło się na stacji wyczekiwania w Audley End w Anglii, oraz w sieci łącznościowej pomiędzy różnymi miastami na wyspie. A wszystko to dopełniała jeszcze nauka spadochroniarstwa.

W październiku 1943 r. zostałem przerzucony z kadrą mjr Krizara do Włoch, gdzie zorganizowany był ośrodek cichociemnych. Podczas konwoju przez morze Śródziemne, pewnego wieczoru zostaliśmy zaatakowani półgodzinnym nalotem lotnictwa niemieckiego, na szczęście bez poważniejszych dla nas skutków. Ośrodek szkoleniowy znajdował się nad Adriatykiem w miejscowości Ostuni. Tam odbywało się szkolenie kandydatów do pracy konspiracyjnej w okupowanej przez Niemców Polsce. Dowódcą sekcji instruktorów łączności był mjr Bogusław Wolniak. We Włoszech zadaniem naszej grupy było szkolenie radiotechniczne. Ochotnicy do pracy w okupowanym kraju przybyli głównie z 7 Dywizji (rezerwowej 2-go Korpusu). Po bliższym zapoznaniu się z warunkami i wymaganiami konspiracyjnej służby wielu rezygnowało z tego ochotniczego zaciągu i powracało do swoich jednostek w Korpusie.  Najgorzej przedstawiał się skład ochotników na kurs konspiracyjnej służby łączności. Byli to wspaniali chłopcy, młodzi i karni, lecz niestety nie nadający się do specyficznych wymagań radiotelegrafii.  Po trzech miesiącach bezskutecznych wysiłków zrobienia z nich łącznościowców kurs został rozwiązany, a żołnierze przetransportowani do Anglii. Trzeba powiedzieć, że nasi zwierzchnicy wojskowi (szczególnie na Środkowym Wschodzie) nie wykazywali właściwego rozeznania w doborze kadr do służby w Armii Krajowej.

Pozostali w Ostuni elewi przeszli skrócone kursy spadochronowe, dywersyjne i odprawowe, po których kierowani byli do stacji wyczekiwania na lot do Kraju w miejscowościach Messagne i Latiano. Ze względu na ograniczony zakres, pośpiech i warunki, poziom wyszkolenia „c.c.” we Włoszech był niższy od uzyskiwanego w Anglii.

Ekipa, w której leciałem do kraju (sześć osób), szczęśliwie odbyła jeden skuteczny lot w przeciwieństwie do innych ekip, które na skutek różnych przeszkód zawracały z trasy lotów do Polski. Odprawę przed odlotem prowadził ppłk Marian Dorotycz-Malewicz „Hańcza”, „Roch”. „Hańcza” przed odlotem oświadczył m.in., że poza naszym samolotem typu Liberator startować będą dwa inne samoloty specjalnego przeznaczenia, wiozące zaopatrzenie.  Skierowane dwa brytyjskie samoloty z powodu złej widoczności nie odnalazły tej nocy placówki odbiorczej i powróciły ze sprzętem do bazy. Nasza ekipa wiozła – poza normalnym wyposażeniem cywilnym, wojskowym i spadochronowym – również pieniądze, m.in. podrobione „młynarki” (w pasach).  Na odprawie ustalono, że nad oczekującą placówką w Polsce samolot wykona trzy rundy, zrzucając każdorazowo po dwóch spadochroniarzy oraz zasobniki i paczki.

Start Liberatorem KG-834 „U” nastąpił z lotniska Campo Casale o godz. 18,50 21.09.1944 r. Operacja lotnicza „Przemek 1” miała wyznaczoną trasę nr 3 ponad Adriatykiem, Jugosławią (ostrzał przeciwlotniczy), Wegrami (ostry ostrzał nad Balatonem), Karpatami i polecenie odszukania placówki w rejonie Secemina (pow. włoszczowski). Najsilniejszy ostrzał nastąpił przy przelocie nad linią frontu sowiecko-niemieckiego.Samolot był ostrzeliwany przez wojska sowieckie i niemieckie oraz wychwytywany w stożki reflektorów. Polski nawigator (jak i cała polska załoga samolotu) długo nie mogła odszukać w terenie placówki krypt. „Rozmaryn”. Pilot podjął decyzję powrotu do Włoch ze względu na mały zapas paliwa. Wówczas dowódca ekipy płk Przemysław Nakoniecznikoff-Klukowski zlecił pilotowi dalsze, kilkuminutowe poszukiwania. Po kilku okrążeniach poszukiwana placówka wystawiła światła. Nastąpił zrzut. Wobec pośpiechu i chyba podenerwowania pilota, samolot zamiast zaplanowanych trzech rund wykonał tylko dwa nawroty nad placówką i przyjął kurs na południe. W kabinie nad „dziurą” pozostałem ja wraz z por. Zenonem Sikorskim ps. „Pożar”. Kiedy dyspatscher wyjaśnił przez telefon pilotowi pomyłkę, ten zawrócił samolot raz jeszcze, ale placówka zdążyła już wygasić światła. Musiałem skakać z kolegą „w ciemno”, na chybił trafił. Wylądowałem na spadochronie na ornym polu, ok. 300 m. od kolegi. W jasnym świetle księżyca widniała na horyzoncie ściana lasu. Wokół panowała kompletna cisza.Placówkę odbiorczą „Rozmaryn” położoną pod Czaryżem, w odległości kilku kilometrów od Secemina, ochraniał oddział I baonu 3 pp Leg. pod dowództwem kpt. Jerzego Niemcewicza ps. „Kłos”.

Po przyjęciu cichociemnych na placówce „Rozmaryn” 22 września 1944. Od prawej  z talerzem cichociemny ppor. „Pożar” (Zenon Stanisław Sikorski), cichociemny plut. „Strażak 2” (Kazimierz Śliwa), żołnierze 4. pp Leg. „Tommy” (Tommy Muir) – Szkot, uciekinier ze stalagu, „Jasiu” (Jan Ogrodnik), „Wacek” (Eugeniusz Jakubek), „Leszek” (Henryk Żytkowski), „Kuba” (Jakub Gonciarz), „Sławek” (Andrzej Borkowski), „Ciupa” (Jerzy Kisiel), „Mietek” (Mieczysław Szumilewicz), „Olek” (Aleksander Nowak).

Po przyjęciu cichociemnych na placówce „Rozmaryn” 22 września 1944. Od prawej z talerzem cichociemny ppor. „Pożar” (Zenon Stanisław Sikorski), cichociemny plut. „Strażak 2” (Kazimierz Śliwa), żołnierze 4. pp Leg. „Tommy” (Tommy Muir) – Szkot, uciekinier ze stalagu, „Jasiu” (Jan Ogrodnik), „Wacek” (Eugeniusz Jakubek), „Leszek” (Henryk Żytkowski), „Kuba” (Jakub Gonciarz), „Sławek” (Andrzej Borkowski), „Ciupa” (Jerzy Kisiel), „Mietek” (Mieczysław Szumilewicz), „Olek” (Aleksander Nowak).

Ciężko obładowani ekwipunkiem i zwiniętymi spadochronami pomaszerowaliśmy z kolegą w kierunku lasu.Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy z oddali podawane hasła. Byliśmy u swoich. Okazało się, że samolot zrzucił nas poza ostatnimi ubezpieczeniami kosza.  Z satysfakcją dowiedzieliśmy się później, że nasz Liberator powrócił szczęśliwie do bazy w Brindisi. Pierwszego dnia po zrzucie przejąłem radiostację okręgową od bosmana NN, ps. „Okoń”, który domagał się odejścia na urlop.Dowódcą radiostacji był por. Czesław Borkowski „Dunin”.Po rozwiązaniu koncentracji akcji „Burza”, zostałem przydzielony do 3 pp Leg., którym dowodził kpt. Antoni Heda „Szary”. Tam otrzymałem propozycje do wyboru: pozostanie w partyzantce lub przerzucenie do konspiracji na Śląsk. Wybrałem partyzantkę.

Fotografia zbiorowa. Pierwszy od lewej: por. „Marian” Antoni Świtalski – adiutant por. „Szarego”, kpt. „Zdzisław” Mieczysław Kalinowski, por. „Dunin” NN, plut. „Strażak 2” Kazimierz Śliwa. Siedzi por. „Jezierski” NN. Miejsce – leśniczówka „Cecylia” w lasach chlewiskach

Fotografia zbiorowa. Pierwszy od lewej: por. „Marian” Antoni Świtalski – adiutant por. „Szarego”, kpt. „Zdzisław” Mieczysław Kalinowski, por. „Dunin” NN, plut. „Strażak 2” Kazimierz Śliwa. Siedzi por. „Jezierski” NN. Miejsce – leśniczówka „Cecylia” w lasach chlewiskach

Radiostacja miała nr 46; w sierpniu i wrześniu 1944 r. obsługiwała Komendę Korpusu „Jodła”.  Aparat typu AP-41) był łącznościowym instrumentem doskonałym, lecz nie przystosowanym do pracy w warunkach polowych.Do marszów partyzanckich i przemieszczeń najlepiej nadawał się pokrowiec z niemieckiego tornistra, który nosiłem na plecach. Większy kłopot sprawiała prądnica ze sterczącą korbą.To urządzenie wymagało osobnego pokrowca. Służył do tego większy chlebak. Do napędzania prądnicy w warunkach leśnych niezbędnych było dwóch żołnierzy. Jeden przyciskał prądnicę ciężarem swojego ciała do podłoża, którym najczęściej był pniak po uciętym drzewie, a drugi obracał korbą. Taki napęd prądnicy nie był zbyt wygodny i wymagał sporego wysiłku (do tej czynności dowódcy drużyn kierowali najczęściej żołnierzy za dyscyplinarne przewinienia). W drugiej połowie listopada 1944 r., kiedy Niemcy zagarnęli w łapance por. „Dunina” do kopania rowów, a potem wywieźli na Dolny Śląsk, dowódcą radiostacji został por. Grudziński. Radiostację nr 46 w oddziale leśnym obsługiwałem do 13 grudnia 1944 r. Po tym przeniosłem się z radiostacją i adiutantem kpt. „Szarego”, por. Andrzejem Świtalskim „Marianem”, na melinę do Chlewisk. Tutaj warunki pracy konspiracyjnej były zupełnie inne aniżeli w lesie. Dom-melina posiadał zasilanie elektryczne z sieci energetycznej. W lesie poza obławami były kłopoty wyłącznie z namiarami dokonywanymi przez samoloty typu „Storch” wyposażone w urządzenia radiolokacyjne. Na melinie, również ze względu na namiary, musiałem zmieniać miejsca nadawania telegramów. Nadawałem więc na zmianę w Chlewiskach, Rzucewie i Pawłowie. Radiostacja ta miała nadal nr 46 i utrzymywała łączność pomiędzy nie zdemobilizowaną częścią 3 pp Leg. a Komendą Okręgu oraz bazą w Brindisi we Włoszech  i Londynie.

Po rozwiązaniu AK pozostałem w konspiracji. Na początku marca 1945 r. otrzymałem rozkaz przerwania łączności i zamelinowania radiostacji.  Wówczas wyjechałem do Skarżyska, gdzie zamieszkałem w domu przy ul. Konopnickiej 3. Pobyt mój w Skarżysku trwał bardzo krótko.

Istotnie. Władza ludowa, posłuszna instrukcjom z Moskwy, natychmiast po rozpoczęciu nowych rządów pilnie tropiła ludzi związanych z konspiracją niepodległościową z pod znaku AK. Już 22 marca 1945 r. na dworcu kolejowym w Skarżysku, Kazimierz Śliwa  – jako Kazimierz Bystrzycki zostaje rozpoznany przez UB, aresztowany i osadzony w więzieniu w Kielcach, przy ulicy Zamkowej. Na osądzenie i wyrok nie czeka długo. Sądy wojskowe również działały usłużnie i bez ociągania. W oskarżeniu podano  – (cytat ze str. 186 aktu oskarżenia):  „ 23 maja 1945 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Łodzi, na sesji wyjazdowej w Kielcach, na rozprawie niejawnej, bez udziału prokuratora i obrońcy, wydaje wyrok  >kara śmierci<”. Prokurator Okręgowy w Łodzi decyduje:  „Oskarżony na łaskę nie zasługuje”. Pomimo tego wyroku dowódca Okręgu Wojskowego gen. Zarako-Zarakowski zmienia karę śmierci na 10 lat więzienia, co ostatecznie w dniu 6 czerwca 1945 r. zatwierdza Wojskowy Sąd Okręgowy. Kiedy kpt. „Szary”, Antoni Heda, w nocy z 4 na 5 sierpnia 1945 r. rozbijał więzienie, Kazimierza Śliwy nie było pośród 700 uwolnionych więźniów. Przez pośpiech, niedopatrzenie względnie z braku ładunków wybuchowych, niezbędnych do wysadzenia stalowej kraty w drzwiach, żołnierze „Szarego” nie otwarli jego celi.  W więzieniu kieleckim pozostał do października, kiedy przewieziono go do następnego więzienia w Rawiczu.

Amnestia w r. 1947 przyniosła mu złagodzenie kary do 5 lat.  Wkrótce, na skutek usilnych starań ojca, który powrócił do kraju, zwolniony został z więzienia 1 czerwca 1948 r. Miał wówczas nie całe 23 lata.  Startował w dorosłe życie, jako obywatel drugiej kategorii, narażony na stałe szykany władz i urzędów. Zamieszkał w Gdańsku, bez możliwości zatrudnienia. Dopiero po dwóch latach od wyjścia z więzienia rozpoczął pracę w firmie budowlanej jako elektromonter. Nie zrezygnował z nauki i na kursach wieczorowych dla dorosłych zdał „małą maturę”, a w r. 1952 ukończył liceum techniczne uzyskując świadectwo dojrzałości i tytuł technika elektryka. Zawarł związek małżeński z Marią z Malinowskich, z którego przyszła na świat córka Aleksandra, obecnie inżynier techniki sanitarnej.

Kazimierz Śliwa równocześnie kontynuował dalszą naukę i na studiach wieczorowych w Politechnice Gdańskiej uzyskał dyplom inżyniera elektryka. Od 1964 r. pracował w Okręgowych Zakładach Gazownictwa kierując początkowo warsztatami elektrycznymi, a następnie na stanowisku głównego elektryka. W roku 1981, rekomendowany przez załogę, został dyrektorem Zakładów Gazyfikacji Bezprzewodowych w Gdyni (bez stawiania warunku wstąpienia do partii – PZPR, SL lub SD) i funkcję tę pełnił do przejścia na emeryturę w roku 1986.

Za żołnierską służbę otrzymał  1 stycznia 1945 r. Krzyż Virtuti Militari 5 kl. , a legitymację londyńską MON  nr 13412  dopiero 3 czerwca 1976 r.

Na temat swoich awansów wojskowych tak mówi inż. Kazimierz Śliwa:

W Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie ze względu na brak wymaganego cenzusu miałem stopień kaprala. Już w Polsce, dnia 11 listopada 1944 roku, byłem awansowany na plutonowego. W roku 1990 ppłk Antoni Heda, będąc w Londynie u Prezydenta Kaczorowskiego, uzyskał dla mnie awans na podporucznika WP ze starszeństwem od 1 stycznia 1964 r.  Stopień ten został uznany przez MON. Później byłem jeszcze dwukrotnie awansowany przez MON do stopnia kapitana rezerwy.

Od 12 lat jestem Prezesem Okręgu Pomorskiego ŚZŻAK i chcę podkreślić, że najmilszy jest mi ostatni stopień wojskowy uzyskany w szeregach Armii Krajowej.

Grafika Marii Białej-Żwinis

Grafika Marii Białej-Żwinis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.