W Stefanowie 26 września 1944 r. po pierwszych strzałach dochodzących od strony Gałek, Mechlina i Huty, gdzie kwaterował 72 pp, oraz od Kolonii Wywóz, gdzie stała placówka 25 pp z plutonu ppor. „Gardy”, posterunek alarmowy obudził por. „Bończę”, który natychmiast ogłosił alarm w podległych mu oddziałach kwaterujących w Stefanowie i Budach. Były to plutony ppor. „Konrada” i ppor. „Gardy” z 2 kompanii oraz plutony sierż. „Burzy”, ppor. „Godzimierza” (Jan Herbisz) i pchor. „Ambrożego” (Edward Szuster) z 1 kompanii cekaemów ppor. „Bohuna”, nad którymi powierzono dowództwo por. „Bończy”, z racji jego starszeństwa.
Oddział „Trop” z ppor. „Gromem” stał jako ubezpieczenie w gajówce Puszcza od strony Przysuchy, przy dukcie Przysucha-Kozłowec-Kurzacze.
Jeszcze przed niemiecką akcją ustalono, że w razie ataku ugrupowanie por. „Bończy” bronić będzie Stefanowa od północnego zachodu, tj. od Rozwad, krzyżówek, Gielniowa.
Po kilku minutach oddziały „Bończy” zajęły stanowiska wzdłuż lizjery lasu od północnej strony Bud: oddział „Gardy” od Rozwad-Kotfina, „Burzy” od krzyżówek – Wywóz, „Konrada” od Gałek i Mechlina. Tabory wraz z ich ubezpieczeniem odesłano na plac alarmowy.
Posiadane cekaemy zostały umieszczone w wybudowanych przed tym bunkrach z miejscowego piaskowca, piaty1 zaś i jedną rusznicę przeciwpancerną okopano przy osi Budy-Wywóz.
W niedługim czasie do zgrupowania dołączyli żołnierze z placówki Wywóz oraz zaczęli „spływać” spychani przez Niemców żołnierze 72 pp z rejonu Gałki-Mechlin. Z części ludzi „Bończa” utworzył swój odwód.
Na kwatery 72 pp poszło pierwsze uderzenie 790 batalionu hauptmanna Ernecke i jakkolwiek partyzanci tego pułku nie mogli stawiać długo skutecznego oporu ze względu na niedostateczne uzbrojenie, to trzeba przyznać, że ich krótkotrwała obrona pozwoliła 25 pp na przygotowanie się do walki, a przede wszystkim na odesłanie taborów, całego majątku pułkowego, na tzw. źródełka – trudno dostępne partie lasów przysuskich w rejonie gajówki Suchodół.
Przez lornetkę widoczne były doskonale poczynania nieprzyjaciela na przedpolu kompanii por. „Bończy”. Po opanowaniu kwater 72 pp Niemcy zajmowali stanowiska w odległości 1200-1500 m od stanowisk partyzanckich. „Palikowali” cekaemy, okopywali się oraz ustawiali trzy działka polowe w olszynce na północny zachód od wsi Wywóz. „Bończa” zastanawiał się, dlaczego Niemcy nie kontynuują natarcia w tym kierunku, słusznie podejrzewając, że właściwe uderzenie wyjdzie z zupełnie innej strony. Jak się później okaże, było to faktycznie natarcie pozorowane, a na podstawie dalszego rozwoju wypadków można było nawet odtworzyć pierwotne zamierzenia wroga.
Zbliżała się godzina 700. Od „Bończy” wysłany został łącznik do dowódcy pułku z meldunkiem o sytuacji na tym odcinku, z prośbą o dalsze rozkazy. Z meldunkiem poszedł „Kotowicz” (Feliks Leśniewski) z oddziału ppor. „Konrada”. Był on mimo młodego wieku doświadczonym partyzantem i nieraz brał już udział w akcjach bojowych.
Nieznany był dotychczas los oddziału „Trop”, stojącego jako ubezpieczenie od strony Przysuchy. Do jego dowódcy, ppor. „Groma”, został wysłany konny łącznik „Orzełek” (Tadeusz Majewski), który miał mu przekazać meldunek o bieżącej sytuacji, z rozkazem, aby w miarę rozwoju wypadków dołączył do oddziału w rejonie Bud.
Około godziny 730 za plecami partyzantów z oddziału „Bończy” rozległa się krótka gwałtowna strzelanina w Stefanowie. Tymczasem ani „Orzełek”, ani „Kotowicz” nie wracali.
W tej sytuacji por. „Bończa” wysyła następnego łącznika do dowódcy pułku. Był nim „Poleszuk” (Zbigniew Paciorek), który otrzymał do dyspozycji konia. Po kilku minutach „Poleszuk” przybiegł z alarmującą wiadomością, że we wsi Kurzacze są niemieccy żandarmi. Został on przez nich ostrzelany i musiał zostawić konia, a sam ratował się ucieczką.
W tej nowej sytuacji „Bończa” natychmiast zmienia stanowiska. Zabezpieczył oddział z kierunku Stefanowa, ludzi ściągnął bliżej i powoli, już pod ogniem niemieckich cekaemów, zaczął wycofywać się w kierunku wschodnim, w rejon lasów Grabina i wzgórza (kota 307). Robi to w samą porę, bo oto do walki włącza się niemiecka artyleria i wstrzeliwuje się w skraj wsi Budy, kładąc gęsty ogień na lasek, który niedawno opuścili partyzanci.
Niemieckie rakiety ze Stefanowa i opanowanych już przez nich Bud spowodowały przerwanie ostrzału od strony północnej, tj. z rejonu obsadzonego przez wojska niemieckie.
Prawdopodobnie od tego momentu zaczęli spiesznie posuwać się na południe i tu, we wsi Budy, nastąpiło spotkanie jego ludzi z grupą Wehrmachu Kleina, która opanowała Stefanów uderzeniem czołowym od zachodu.
Grupa mjr. Kleina dotarła od strony Kurzacz do Stefanowa niespodziewanie szybko.
Podporucznik „Henryk”, którego oddziały rozlokowane były w tej właśnie części wsi, wracał akurat konno z odprawy od dowódcy pułku w towarzystwie swojego łącznika „Miłosza”. Nagle ujrzał biegnące do Stefanowa grupki Niemców, którzy zepchnęli czujki i zajmowali szybko stanowiska za zwałami kamieni, starając się nie dopuścić do zorganizowanej ewakuacji oddziałów partyzanckich.
Część pułku wycofywała się w tym czasie w porządku na wschód, za polanę. W wielu punktach narastała już wzmożona wymiana ognia. W pierwszym odruchu „Henryk” chciał wysłać łącznika do dowódcy pułku z meldunkiem o powstałej sytuacji. Widząc jednak, że sprawa jest poważna i wymaga natychmiastowej decyzji, daje rozkaz „Oskarowi” (Zbigniew Bogusławski), aby załogi bezzwłocznie opuściły bunkry.
Mimo silnego ognia prowadzonego z bliskiej odległości poszczególne grupki wycofują się zwarcie ze wsi.
Wachmistrz „Soplica” szarżuje konno niemiecką zaporę ogniową. Zsuwa się jak akrobata z końskiego grzbietu i z nogą tylko w jednym strzemieniu, ukryty za końskim bokiem, popisowo, jak na arenie cyrkowej, ten rasowy koniarz dociera cało do swoich. Tymczasem spłoszony koń „Henryka” wyrywa się i gna za koniem „Soplicy”. Część dawnego oddziału „Błyskawica” przydzielona do 3 kompanii „Henryka” wyczołguje się wraz z nimi ze wsi.
Odwrót osłania „Bór” (Marian Doniecki) razem ze „Zniczem”, „Drucikiem II”, „Pszeniczką” (Jerzy Lipiński) i „Wróbelkiem”. Grupka ta, opóźniając natarcie nieprzyjaciela, znalazła się w krytycznej sytuacji, bowiem bliski ogień prowadzony z kilku naraz stron uniemożliwiał im dotarcie do zwału kamieni, za którymi organizowały się już doraźne partyzanckie punkty obrony.
W połowie drogi pada zabity „Drucik II”, nieco dalej „Znicz”. W pobliżu zwału kamieni zostaje ciężko ranny „Bór”, który nie mogąc czołgać się dalej oddaje broń i wszystkie papiery „Pszeniczce”, sam zaś skręca bardziej na południe, w kierunku lasu. Po drodze zupełnie słabnie, ostatkiem sił wczołguje się w zarośla i tam pozostaje. Po jakimś czasie „wyczesuje” go stamtąd niemiecka tyraliera i prowadzi do swego sztabu, skąd nigdy już nie powrócił.
Oddziały niemieckie po zajęciu południowej części Stefanowa ostrzelały gwałtownym ogniem broni maszynowej oddział ppor. „Maja” i pozostałe wycofujące się grupy. Osłaniała je grupa pięciu ludzi pod dowództwem „Bystrego” (Zdzisław Kiełbasiński). „Bystry” spojrzał jeszcze na ciemny liściasty las w kierunku Rozwad i poczuł nagle pustkę i samotność. Kiedy grupa znalazła się w połowie drogi między Stefanowem a lasem mechlińskim, Niemcy już opanowali cały Stefanów i zza zabudowań uparcie ostrzeliwali partyzantów. Skórzana kurtka „Bystrego” widać zwracała uwagę, bo posypał się w jego kierunku grad pocisków. Jeszcze kilkadziesiąt metrów szybkiego marszu i stanęli wreszcie w lesie zajmując stanowiska obronne.
Gdy już ostatni partyzanci wycofywali się ze Stefanowa w głąb lasu, od strony gajówki Piecyki wypadły nagle dwa zapóźnione wozy taborowe. Turkot stalowych obręczy toczących się po kamienistej drodze i narastający warkot silników odwróciły na chwilę uwagę znajdujących się w pobliżu ludzi. I oto w odległości kilkuset metrów za pędzącymi furmankami sunęły dwa cętkowane, zgniłozielone, spłaszczone cielska samochodów pancernych. Załoga furmanek ostrzeliwała się chaotycznie. Wtedy z boku na łączkę wybiegła obsługa z piatem oraz z cekaemem jako osłoną. Z lasu posypały się ku samochodom roje świetlnych pocisków. Furmanki wobec nadciągającej pomocy skręciły ostro na łączkę, a za nimi jeden z wozów z zamiarem odcięcia im drogi ucieczki do lasu. Tam jednak z groźnie sterczącej lufy ukrytego piata wyskoczył śmiercionośny ładunek. Pocisk rąbnął w wieżę. Drugi samochód wycofał się szybko za zabudowania, ostrzeliwując stamtąd las, ale załodze odeszła już wyraźnie chęć do samotnego pojedynku z niewidocznym dla niej piatem. Wozacy uszli niechybnej śmierci.
Co w tym czasie robił mjr Schlütter, znany już partyzantom z pierwszej bitwy stefanowskiej? Szedł na Stefanów od strony Przysuchy przez Jakubów-Kozłowiec. Na tym kierunku stał na czacie oddział „Trop”, pod dowództwem „Groma”, wzmocniony dwoma erka emami od ppor. „Konrada”, obsługiwanymi przez „Sarnę” (Jan Mazur) i „Czarnego” (Tadeusz Jakubiak). Posuwającą się od wschodu grupę mjr. Schlüttera przywitała ogniem dwóch erkaemów placówka ubezpieczeniowa w sile drużyny pod dowództwem pchor. „Atosa” (Zdzisław Kacer). Pamiętający jeszcze nauczkę sprzed trzech tygodni Schlütter wykazał daleko idącą ostrożność. Rezultatem tego było jego kilkugodzinne opóźnienie ataku na Stefanów. Powstrzymany ogniem broni maszynowej oddziału „Groma” dotarł tam dopiero koło godziny 1230. tu zaś od kilku już godzin „urzędował” Klein. Wyłapywał mieszkańców wsi, którym udało się zbiec, i zaczął ich przesłuchiwać. Część żandarmów zabrała się do swego „regulaminowego” zajęcia – podpalania zabudowań.
Wyczyny wroga obserwował zupełnie bezsilny „Kotowicz”, który ranny w rękę po wymianie strzałów z żandarmami wczołgał się w krzaki jeżyn okalające zabudowania Stefanowa.
Oddziały „Bończy” wyszły z okrążenia jedyną nie obsadzoną drogą w kierunku wschodnim, w rejon lasów Grabina. Pierwszy więc etap akcji przyniósł Niemcom fiasko, bo choć wyparli 72 pp i opanowali Stefanów i Budy, to jednak partyzanci wydostali się z kotła i zdolni byli do dalszych działań.
Minęła godzina 1200 i „Bończa” czekał ze swoimi ludźmi na dalsze rozkazy. Dowódca pułku po wycofaniu się ze Stefanowa zaszył się z resztą ludzi w lesie w rejonie Browarku, tj. około 1500 m od stanowisk oddziału „Bończy”. Tuż przed godziną 1300 „Bończa” został do niego wezwany. Było to ich pierwsze spotkanie w czasie trwającej już od kilku godzin walki. „Bończa” dowiedział się wówczas, że dowódca pułku został zaatakowany na swojej kwaterze bezpośrednio przez żandarmerię niemiecką i nie miał możliwości dowodzenia całością sił. Oświadczył jednocześnie, że osobiście poprowadzi przeciwnatarcie na Stefanów oddziałami por. „Wichra”, a całość ugrupowania „Bończy” pozostanie w odwodzie.
Z lizjery lasu obserwowali przez lornetkę płonący Stefanów. Na wiejskiej drodze i wśród zabudowań widzieli mnóstwo ludzi w mundurach feldgrau, którzy zachowywali się swobodnie, pewni, że ze strony pobitych partyzantów nic im już nie grozi. Tymczasem, jak ustalono, atak miał nastąpić o godzinie 1315.
Ruszył punktualnie. Huraganowy ogień oddziałów „Wichra” i potężne partyzanckie „hurra!” stały się zapowiedzią niemieckiej klęski. Na lewy skraj Stefanowa i na Budy natarły bez rozkazu, z całym impetem, również oddziały por. „Bończy”, które stały w odwodzie. „Bończa” w pierwszym odruchu usiłował powstrzymać pędzące do przodu plutony, ale okazało się to niemożliwe. Ponad trzystu ludzi rozgrzanych walką nic nie widziało oprócz nieprzyjaciela. „Bończa” nie zatrzymywał ich, widząc, że akcja przybiera wyraźnie pomyślny obrót.
Niemcy rzucili się do ucieczki, a potem zaczęli zajmować bezładnie stanowiska obronne za kamiennymi płotami zabudowań. Na skraju lasu usadawia się na drzewie „gołębiarz” i puszcza krótkie serie do nacierający partyzantów. Dostrzega go ppor. „Konrad”. Chwila koncentracji, celny strzał i snajper spada na ziemię jak worek.
Z prawej strony plutonu ppor. „Gardy” zrywają do biegu chłopcy z innych drużyn. Niemcy nie otwierają jeszcze ognia, chcą dopuścić atakujących jak najbliżej. Partyzanci przebiegli już ponad 200 metrów. Rozgrzany walką „Bohunek” (Jerzy Owczarek) wbiegł w rzadki zagajnik i niemal w ostatniej chwili dostrzega w odległości około 20 metrów leżącego Niemca, który mierzy do niego z karabinu. „Bohunek” pada na ziemię i zaczyna się śmiertelny pojedynek między dwoma ludźmi walczącymi o życie. Jego wynik byłby dla „Bohunka” tragiczny, gdyby do akcji nie włączył się „Krakus” (Antoni Pachta), który w porę zlikwidował celnym strzałem zacietrzewionego Niemca. „Bohunek” bowiem dostał już odłamkiem granatnika w nogę, dwa pociski Niemca trafiły w jego karabin: jeden przeszył kolbę raniąc go w kciuk, drugi utkwił w okolicy zamka. Następny pocisk trafił „Bohunka” w pierś, gdzie miał schowane naboje, które eksplodowały, raniąc go wielokrotnie w pierś, twarz i oko. O własnych jednak siłach, mimo upływu krwi, dotarł na punkt opatrunkowy.
W tym czasie „Łom”, wysunięty najdalej do przodu, wybiega na skraj lasu i ze zdziwieniem stwierdza, że jest sam. Przed sobą słyszy niemiecki szwargot. Pod lasem rozciągało się pole, a w odległości około 20-30 metrów biegła droga, wzdłuż której stał długi wał kamieni. Po prawej jego stronie znajdował się rzadki zagajnik dochodzący do samej drogi. Tam „Łom” spostrzega błyszczący w słońcu motocykl, a przy nim dwóch zawzięcie przekrzykujących się Niemców. Jeden z nich trzymał mapę, a drugi gwizdkiem wydawał komuś niewidocznemu rozkazy, wymachując przy tym wielkimi łapami. Błyskawiczna decyzja: „Łom” pruje do nich długą serię ze stena i szybko zmienia magazynek. Jeden z Niemców pada, drugi zatacza się jak pijany. „Łom” odruchowo rozgląda się wkoło i z przerażeniem dostrzega wystający zza wału kamieni długi szereg hełmów. Ale Niemcy nie strzelają, chcą zapewne podpuścić resztę zbliżającej się tyraliery partyzanckiej, która wybiegnie za chwilę na otwarte pole. „Łom” jednym susem wskakuje w pobliski zbawienny dołek i prawie jednocześnie rozpętuje się straszliwa strzelanina. Z przodu wróg otworzył gwałtowny ogień, z tyłu waliła równie zaciekle partyzancka broń. Niemcy za wcześnie nacisnęli spusty, nie wytrzymali nerwowo. Atakujący partyzanci nie wybiegli na szczęście na otwarty teren i teraz, kryjąc się za drzewami, z furią ostrzeliwali nieprzyjaciela, zbliżając się skokami w jego kierunku. Wróg tym razem też nie zwlekał, na przedpolu pojawiły się kontratakujące grupy w szarozielonych mundurach. Strzały na moment milkną, wykorzystuje sprzyjającą chwilę „Łom” i opuszcza dołek, przeskakując do swoich.
Na partyzanckich liniach wysunął się do przodu pchor. „Sęp” (Tadeusz Jedynakiewicz), przyklęknął za krzakiem i dobrze kieruje ogniem erkaemów. Pchor. „Konar” (Zdzisław Michnikowski) panuje nad sytuacją i koryguje ogień swojej drużyny. Celowniczy „Marek” (nazwisko nie ustalone) puszcza serię za serią ze swojego brena i klnie.
– Nie żałuj im- wspiera go „Abisyńczyk” (Eustachy Małek) i sam również ostrzeliwuje zawzięcie stanowiska wroga.
„Tajfun” (Stefan Czarnecki) ma kłopoty ze swoim karabinem, w którym popsuł się magazynek i nie podaje naboi.
Celowniczy „Mazur”, robotnik łódzki z 3 drużyny plutonu ppor. „Gardy”, wali tęgo do zbliżających się napastników. W chwili gdy przywoływał swojego amunicyjnego „Mściaława”, rannego już w nogę, by mu podał następny magazynek, padł na swym stanowisku przeszyty serią pocisków.
Na prawym skrzydle w zagajniku kotłowali się teraz z wrogiem chłopcy z „Miny”. Zza krzaków wystawała zaczerwieniona okrągła twarz sierż. „Krakusa”, który raz po raz składał się do celnego strzału. Z lewego skrzydła nacierają chłopaki z oddziału ppor. „Maja”. Kontratak wroga zaczyna się załamywać.
W czasie tej krwawej walki nie było dowodzenia „całością sił” zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Tu każdy decydował o sobie, był dowódcą, obrońcą i nacierającym. Przytłoczeni do ziemi partyzanckim ogniem Niemcy bili zza kamiennych płotów długimi seriami, na szczęście mało celnymi i nieskutecznymi. Nieustępliwa zaciętość partyzantów powoduje, że nieprzyjaciel zaczyna tracić inicjatywę walki. Wielu z nich ma z wrogiem osobiste porachunki. W nacierających plutonach są również powstańcy warszawscy, którym udało się wyrwać z tego piekła, i spłacają teraz swój dług. Przeszli oni już najtrudniejszy chrzest bojowy. Są wśród nich: „Jeremi” (Tadeusz Białowiejski), „Dobosz” (Władysław Studenny), „Pchełka” z kompanii por. „Bończy”, jest również „Gozdawa” (Kazimierz Dyszlewski) i wielu innych. Tu, w tym kłębowisku splecionych w walce ciał, poprzez ogłuszający huk granatów i nie ustający terkot boni maszynowej, przedziera się raz po raz głos niemieckiej komendy: Die Handgranaten vorbereiten! (przygotować granaty) i znów kolejny wybuch wstrząsa powietrzem. W walce sprawdzają się słowa popularnej piosenki: „Hej, chłopcy, bagnet na broń”. Tam, gdzie dochodzi do walki wręcz, powstańcy warszawscy nie ustępują doświadczonym partyzantom.
Za zwałem kamieni przyklęknął przerażony SS-man i wyciągając w kierunku nadbiegających partyzantów rękę z paczką papierosów skamle: Kammeraden! Nicht Schiessen! (Koledzy! Nie strzelać!)
Ukryty w krzakach jeżyn ranny „Kotowicz” ogląda partyzanckie natarcie pełen emocji i nadziei na ocalenie.
Oto biegnie mały, krępy, w dużym czarnym berecie kpr. „Grzegorz” (Jerzy Chętkiewicz), obok niego „Ostroga” (Józef Wiączek), „Morgan” (Wacław Czarnecki), „Jałowiec” (Jerzy Metlerski), „Toni” (Edward Monasterski), „Komik” (Mieczysław Wałała), „Abisyńczyk” (Eustachy Małek) – pędzą jak szaleni. „Kotowiczowi bije mocno serce. Chciałby już być razem z nimi. Widząc uciekających w popłochu Niemców, „Kotowicz” wyczołguje się z krzaków, rzuca się na szyję biegnącemu pchor. „Wicusiowi” (Kazimierz Kassyk). Część partyzantów zabiera poległym Niemcom broń, część goni za nieprzyjacielem. Za chwilę są już przy „Kotowiczu” – „Bończa”, „Konrad”, „Tarzan” (Henryk Cichecki), plut. „Błyskawica” (J. Kazimierski) i wielu innych kolegów, którym opowiada, nie wstydząc się łez,o swoich przeżyciach.
– Myślałem już, że mnie spiszecie na straty – mówi uratowany „Kotowicz”. Niemcy wycofują się w popłochu za wieś w kierunku Rozwad. Dużo ich jednak nie ucieknie – ściga ich celny ogień. Nieprzyjacielska broń staje się łupem partyzantów. Cały Stefanów i Budy zostały odbite. Niestety, dużo domów już płonęło i nie można z nich było nic uratować.
Walka powoli przygasa. Na rozgorączkowanych twarzach chłopców widać mimo zmęczenia radość i entuzjazm. Obładowani zdobyczną bronią, butami i innym sprzętem wojskowym dzielą się wrażeniami. Jest więcej opowiadających niż słuchających.
Na odcinku natarcia oddziałów „Burzy”, „Konrada” i „Gardy” zostało zlikwidowanych 37 niemieckich żołnierzy, przeważnie z batalionu hauptmanna Ernecke.
Radość zwycięstwa mąci jednak widok ciężko rannych przyjaciół: „Tygrysa” (Edward Wójcik), który został dwa razy raniony: raz w czasie natarcia i powtórnie, kiedy przenoszono go na punkt opatrunkowy, „Krzysia” (Krzysztof Szmata), który przyszedł pomścić poległego pod Maksymilianowem brata – zmarł w drodze na melinę. Niosą ich oddziałowi koledzy – „Maruszka” (Henryk Rzemieszkiewicz), „Janusz” (Jan Drużdżel), „Lawal” (Jan Olejnik), „Jeleń” (Adam Oko), „Iskra” (Józef Wrzesień) oraz sanitariusz „Jurand” (Leszek Karwacki). Jeden z nich, „Jeleń”, nie doczekał dnia wolności – poległ w kilka tygodni później.
W tym czasie z odcinka por. „Wichra” nadeszły pomyślne wiadomości. Natarcie oddziałów „Sokoła” i „Maja” trafiło na opóźnione oddziały Schlüttera, które dopiero teraz dotarły do nakazanego rejonu. Impet partyzanckiego ataku był tak wielki, że wybity został w pień cały niemiecki pluton, łącznie z dowódcą.
Zbliżał się ciepły wrześniowy wieczór, strzały powoli cichły. Wysłano pięcioosobowy patrol pod dowództwem plut. „Piotra” w celu nawiązania łączności z taborem. Patrol, składający się między innymi z „Wilka” (Stanisław Kozłowski), „Strzały (Zdzisław Kowalski), „Dobosza” i „Łoma”, skierował się w głąb lasu. Po przeciwnej stronie drogi podejrzanie poruszał się krzak jałowca.
– Idź no, „Dobosz”! – rozkazał „Piotr” – i sprawdź, co to jest. Może tam leży ranny.
Schylony „Dobosz” przebiegł drogę i ze zdziwieniem stwierdził, że krzakiem porusza przeciągnięty niemiecki kabel telefoniczny, ściągany przez łącznościowców. Nie namyślając się, wyciąga nóż i przecina przewód. Nagle słyszy:
– Uciekaj! Szwaby jadą!
Jeszcze jedno cięcie, kabel pęka i chłopak przeskakuje na drugą stronę drogi. W kierunku partyzantów zbliżał się truchtem na koniu niemiecki podoficer.
Wtedy „Piotr” wysuwa do tyłu osłonę ze stenem „Łoma”, a sam z pozostałymi zasadza się w rowie. Niemiec jest tuż tuż.
– Halt! Hände Hoch! – pada okrzyk.
Jadący sprytnie przewija się jednak na koński kark i galopem wyrywa do przodu. Gonią go serie pocisków. Niemiec spada, ale biegnie dalej. Po chwili znów pada, a następnie wczołguje się do przydrożnego rowu i nie strzelając, leży. „Strzała” chce do niego podbiec, zauważył bowiem na pasie nęcącą parabelkę. Powstrzymuje go w tym momencie ogień nadbiegających Niemców. Po chwili włącza się terkot cekaemu, zmuszający patrol do odwrotu.
Powoli zapadał zmierzch. Nad lasami przysuskimi świeciły złowieszczo łuny pożarów Stefanowa, Bud i Gałek. Wokół zalegała posępna cisza, słychać było tylko ponury szum lasu. Nieludzko zmęczone oddziały wycofywały się na nocny biwak przy tzw. źródełku, w rejon trudno dostępnych lasów koło gajówki Suchodół. Żołnierze długo jeszcze komentowali wydarzenia ostatnich godzin, zanim nastąpił zasłużony sen.
W 2 kompanii zauważono brak plut. „Kuli”, który uciekł kilka tygodni temu z niemieckiego wojska i dołączył do partyzantów. Niektórzy zaczęli go podejrzewać o zdradę. Dopiero po kilku dniach wyjaśniło się, że „Kula” dokazał nie lada wyczynu. Podczas wycofywania się partyzantów ze Stefanowa natknął się on na nie zauważonego przez nikogo i leżącego w lesie rannego partyzanta. Zaciągnął go w krzaki, założył prowizoryczny opatrunek i po przeczekaniu nawały buszujących w pobliżu Niemców dotarł do jakiejś wsi, prosząc o podwodę dla rannego (był to „Przyjaciel” – Zbigniew Jurkowski). „Kula” narażał się podwójnie – partyzantom i Niemcom. Był w mundurze wroga z mało widocznymi biało-czerwonymi proporczykami na kołnierzu, w dodatku po polsku umiał zaledwie kilka zdań. W razie spotkania z partyzantami miał pewne szanse, gdyby natomiast spotkał Niemców, jego los był przesądzony. Dzielny chłopak zdobył jednak zaufanie ludności cywilnej, został skontaktowany z placówką i po kilku dniach dotarł furmanką z rannym towarzyszem broni do Górek Niemojewickich, gdzie cały pułk przeniósł się po opuszczeniu lasów przysuskich.
„Bitwa stefanowska”, która miała zlikwidować partyzanckie zgrupowanie, nie dała oczekiwanych rezultatów: ostateczny skutek tak precyzyjnie opracowanej przez Niemców akcji okazał się w zasadzie nikły, zgrupowanie bowiem nie przestało istnieć.
Straty partyzantów w obydwu pułkach wynosiły: 11 zabitych oraz ponad 20 zaginionych i rannych.
Wysokość strat niemieckich jest trudna do ustalenia. Według danych z odcinka walki 25 pp wynosiły one 89 zabitych i ponad 100 rannych. Po skonfrontowaniu tych danych z meldunkami z pozostałych odcinków, a także z wiadomościami uzyskanymi od ludności cywilnej ustalono, że łącznie wynosiły one około 140 zabitych i 230 rannych. Informację tę potwierdza agent gestapo, który tkwił w 72 pp. Partyzanci zdobyli: 3 erkaemy, około 100 karabinów, kilkanaście peemów i pistoletów oraz wiele przedmiotów umundurowania i ekwipunku wojskowego – płaszczy, plecaków, chlebaków, ładownic itp.
W czasie gdy niemieckie wojska pacyfikacyjne ruszały samochodami na Stefanów, pociągiem jadącym z Tomaszowa Mazowieckiego do stacji Petrykozy wyruszył również partyzancki patrol w cywilnych ubraniach. Patrol składający się z ppor. „Krzysztofa” (Władysław Świtkowski), „Gordona” i „Korbacza” wiózł kolejną partię mundurów, obuwia i środków sanitarnych do „garnizonu” w Stefanowie.
W pociągu było tłoczno i duszno. Jadący Niemcy, w przeciwieństwie do Polaków, zachowywali się hałaśliwie, chociaż mniej butnie niż na początku wojny. Pociąg zatrzymywał się często i miał przez to duże opóźnienie. Partyzanci trzymali się z dala od siebie, jakby się nie znali, tylko czujnym spojrzeniem omiatali bezcenne paczki. Wreszcie dotarli do Petrykoz. Teraz należało szybko, bez zwracania niczyjej uwagi, wynieść z pociągu poza obręb stacji nielegalny ładunek. Nie było to łatwe; na peronie kręcili się Bahnschutze. Aby zabrać wszystkie paczki, partyzanci musieli aż trzy razy przechodzić przez poczekalnię. Na domiar złego w pewnym momencie ”Korbaczowi” wysunął się ukryty za paskiem pistolet i wpadł do obcisłych bryczesów. Duża „dziewiątka” mogła być zauważona w każdej chwili przez niemiecką służbę dworcową. „Korbaczowi” włosy zjeżyły się na głowie, zaniepokoili się również jego towarzysze. Na szczęście jednak wynieśli wszystkie paczki. Część z nich ukryli na melinie, a resztę zabrali ze sobą, udając się do Stefanowa przez Kurzacze.
Było już późne popołudnie i do pułku postanowili dotrzeć jeszcze przed zapadnięciem nocy. Idąc przez Kurzacze, natknęli się na patrol rozpoznawczy por. „Wichra”, który chciał ich zatrzymać jako podejrzanych. Wszystko zakończyło się oczywiście tylko ostrą wymianą słów i koło północy grupa dotarła do gajówki Puszcza. Mieli zamiar zatrzymać się tu tylko na chwilę, aby nieco odpocząć i posilić się. Zostali tam gościnnie przyjęci przez gospodarzy, a szczególnie przez dwie młode warszawianki. Nawiązała się miła towarzyska rozmowa, która przeciągnęła się. Nagle pod gajówkę podjechała „pościgówka” z kompanii ppor. „Henryka”; wyruszała ona na nocną wyprawę po żywność do umówionego punktu. Przybyli chłopcy poinformowali ich, że w Stefanowie trwa ostre pogotowie i nocne przedzieranie się przez las bez znajomości hasła może mieć przykre następstwa. Ustalono wobec tego, że powracająca nad ranem „pościgówka” zabierze ich do Stefanowa.
Pobyt w gajówce położonej na skraju lasu, przy uczęszczanym leśnym dukcie, nie był jednak bezpieczny. Wszyscy czuli jakiś niepokój. Partyzanci postanowili czuwać nie kładąc się spać. Z dala dochodziło niespokojne ujadanie psów. Noc była ciepła i pogodna. Przez otwarte do gajówki drzwi wpływało czyste jesienne powietrze. Płomień karbidówki tlił się niewielkim płomykiem. Lampa rzucała na izbę słabe światło, tworzące fantastyczne cienie, poruszały się wokół niej latające ćmy.
Powoli wszystkich zaczęła ogarniać senność. Ktoś zaproponował mały spacer dla orzeźwienia. Od strony południowo-zachodniej dobiegło przeciągłe echo kilku strzałów. Około trzeciej nadjechała powracająca „pościgówka”, wozy z żywnością postawiono wbrew logice na leśnym dukcie, jedynie pod opieką nieuzbrojonego furmana. Partyzanci zaś legli beztrosko, gdzie kto mógł. Po chwili słychać było ich głośne chrapanie.
Potężny w barach „Gordon” ziewnął, przeciągnął się i wstał, by wyprostować kości. Dniało. Ciszę przerwały nagle czyjeś szybkie kroki. Wszyscy trzej zerwali się prawie jednocześnie wpatrując się w drzwi. Ujrzeli w nich przerażonego chłopa, który gwałtownie gestykulując rękami zawołał ochrypłym ze zdenerwowania głosem:
– Panowie! A dyć Niemcy otaczają gajówkę!
Rozespani chłopcy z „pościgówki” zerwali się gwałtownie z podłogi, szukając chaotycznie porozkładanej broni. Powstał wielki zamęt. Każdy po złapaniu swojego peemu czy kabeka wyskakiwał przez okna i drzwi na zewnątrz. Tu powitała ich gwałtowna strzelanina, z daleka dochodził warkot zbliżających się samochodów. Schyleni Niemcy biegli w ich kierunku. Partyzanci rozglądają się gorączkowo, którędy wyrwać się z okrążenia. Kilkakrotnie zmieniają kierunek, ogarnia ich w końcu rozpacz. Przed niemieckim ogniem chroni ich na razie gęsty zagajnik, ograniczający przeciwnikowi dobrą widoczność. Chłopcy biegną, potykając się o wystające korzenie drzew, smagani bezlitośnie po twarzach gałęziami krzaków. Swobodę ruchów krępują im, szczególnie tym trzem, zarzucone na plecy paczki. Nawet przez myśl im nie przechodzi, aby je porzucić – zbyt wiele trudu kosztowało ich zdobycie. Pociski gwiżdżą im nad głowami, czołgają się niemal pod seriami, byle tylko wyrwać się z przeklętej pułapki. Nagle widzą przed sobą piaszczysty dukt leśny, ostatnia już chyba możliwość wyrwania się z matni. Istotnie, na samym dukcie Niemców nie ma, ale jak go przeskoczyć pod krzyżowym ogniem broni maszynowej? Pozostaje tylko ryzyko – skokami, mocno pochyleni ku ziemi, przebiegają przez ogniową zaporę, a potem, „z sercami w gardle”, szalony sprint w zbawczą gęstwinę leśną. Nie przerażał już ich teraz nawet chrzęst pojazdów gąsienicowych. Byle tylko dotrzeć do swoich. Wkrótce nieludzko zgonieni dotarli do plutonu ppor. „Drukarza”4 (Adam Benrad) ubezpieczającego pułk na placówce w leśniczówce Huta. Wyglądali okropnie, mieli pokrwawione i poobcierane twarze od smagających ich gałęzi, posiniaczone od upadków ręce, poszarpane ubrania. Byli jednak szczęśliwi, że udało im się wyjść z opresji. W paczce ppor. „Krzysztofa” znaleziono dwa pociski wbite w sukno munduru.
Zbliżała się godzina 1900, gdy do opuszczonego Stefanowa dotarł patrol rozpoznawszy pod dowództwem ppor. „Drukarza”. Pluton ten stojący na placówce w leśniczówce Huta został ominięty przez Niemców i w okresie trwającej walki na skutek braku łączności z dowództwem nie brał w niej udziału. Wieś sprawiała przygnębiające wrażenie. Ogień pustoszył zabudowania i trawił drewniane domostwa. Co pewien czas któraś z chałup zapadała się z wielkim trzaskiem. Pękały również z hukiem wysuszone przez lata mocne belki.
A na drodze, niezapomnianej stefanowskiej drodze, brukowanej niedbale „kocimi łbami”, można było odnaleźć ślady niedawnej walki – przedmioty codziennego użytku obok różnych części wojskowego sprzętu. W pobliżu dawnej kwatery dowództwa pułku leżała na wpół spalona stara kobieta, a niedaleko niej martwy partyzant z kompanii ppor. „Henryka”. Chłopak wyglądał jak widmo. Leżał z rozkrzyżowanymi rękami, w otwartych oczach czaił się przestrach. Na twarzy zastygł skurcz bólu. Rozrzucone obok niego dokumenty świadczyły o tym, że Niemcy rewidowali zabitego. Któryś nawet musiał ściągnąć mu buty, bowiem chłopak leżał bosy. Idąc dalej natknęli się na spalonego psa. Obok niedawnych kwater partyzanci dostrzegli młodą płaczącą kobietę. Przeżyła całą „stefanowską bitwę”, nie uciekając ze wsi. W czasie walki zostało ranne jej maleńkie dziecko. Siedziała teraz wraz z nim w głębokim dole szlochając żałośnie. Niemcy oszczędzili ją jednak, a ranne dziecko miało zrobiony prowizoryczny opatrunek. Chłopcy próbowali częstować zbolałą matkę swoim skromnym pożywieniem. Kobieta patrzyła apatycznie w przestrzeń, nie reagując nawet na zapewnienie przysłania pomocy lekarskiej.
Z wolna zaczęli opuszczać Stefanów. Szli ze spuszczonymi głowami przytłoczeni ciężarem ludzkiej tragedii. Zrobiło się ciemno. Zaczął padać deszcz. Za nimi unosiły się łuny płonącej wsi.
Następnego dnia po starciu „Bystry” (Zdzisław Kiełbasiński), z kompanii por. „Wichra”, wraz z kilkoma partyzantami zgłosił się do rozpoznania opuszczonego przez wroga terenu i ewentualnego przywiezienia poległych kolegów.
Ranek był tego dnia mglisty i ponury. W niewesołych też nastrojach cała grupka udała się drabiniastym wozem w kierunku Stefanowa. Po drodze wspominano dni spędzone w gościnnej wsi. Mimo, ze Niemcy nie zdołali osiągnąć swego celu, bilans walki nie był zadowalający. Śmierć kolegów i spalenie wsi nastrajały pesymistycznie.
Zbliżali się powoli do Stefanowa. Już z daleka doleciał ich swąd spalenizny. „Bystry” skierował wóz do niedawnej kwatery „Wichra”, ale zaraz na skraju lasu natknęli się na zabitego „Jura” (Jerzy Lelesz). Miał na sobie samodziałową kurtę przetykaną pomarańczowo-wiśniową nitką ze śladami krwi. Bryczesy i buty mocno wybrudzone. „Bystry” zatrzymał się nad nim i zaczął sobie przypominać tego pechowego chłopca – jak mówiono w oddziale – jeszcze z okresu „pierwszej bitwy stefanowskiej”. Chłopak trapił się swoimi przeczuciami. Powiedział kiedyś do „Bystrego”:
– Wiesz, chyba coś się zemną stanie, bo zgubiłem medalik…
Mimo młodego wieku w walce okazał się dzielny i bardzo odważny. Zginął mając zaledwie osiemnaście lat. Jako jedynak zostawił zrozpaczoną matkę.
Pomruk zbliżającego się warkotu wyrwał „Bystrego” z zadumy. Chłopcy przyczaili się.
– To chyba Niemcy ściągają swoje oddziały – mruknął ktoś.
Rozglądają się jeszcze dokoła, na moment zatrzymują wzrok na opuszczonej i zrujnowanej kwaterze „Wichra”. Cała wieś wyglądała zresztą przygnębiająco. Połamane czubki i konary drzew zwisały martwo ku ziemi. Gdzieniegdzie leżały czerepy odłamków po pociskach artyleryjskich, wielkości dwóch dużych pięści. W wielu miejscach widać było sporo niemieckich granatów – niewypałów. Może to wynik sabotażu jakichś konspirujących robotników?
Na rozkaz „Bystrego” chłopcy kopią dół i znoszą tam groźne jeszcze niewypały. Potem przechodzą przez całą wieś, szukają jeszcze zabitych kolegów. Z żalem patrzą na tlące się budynki i zgliszcza, na ich umęczony Stefanów, któremu złożyli daninę krwi, choć nie mogli go uratować. Na tle kopcących domostw żałośnie wygląda napięta na dwa paliki nietknięta siatka do ulubionej gry – siatkówki. Daje świadectwo panującego tu niedawno życia.
Chwilę jeszcze postali i milczący pogrzebowy patrol ułożył zebranych z pola walki zabitych na furmankę, udając się w kierunku Mechlina, gdzie mieli spocząć ci, którzy nie doczekali dnia wolności.
Opuszczali Stefanów przygnębieni, przeświadczeni jednak o konieczności prowadzenia dalszej walki z okupantem aż do zwycięstwa. Nie byli w niej osamotnieni, wspomagała ich miejscowa ludność, trzymając się zasady: wy walczycie, a my was żywimy.
Mieszkańcy Stefanowa przeżywali razem z partyzantami tę walkę, szukali potem schronienia wśród nich. Po bitwie zwrócili się do partyzantów z prośbą o pomoc w ułatwieniu zdobycia budulca na nowe domy. Otrzymali wtedy zapewnienie, że drzewo dostaną bezpłatnie z okolicznych leśniczówek, i obietnicy dotrzymano.
Świt 26 września 1944 r. zbudził mieszkańców Przysuchy warkotem licznych motorów i charakterystycznymi gardłowymi krzykami komend. Rynek zatłoczyły kolumny samochodów, z których wysypywali się uzbrojeni po zęby Niemcy.
Przypadkowo w Przysusze znalazła się mieszkanka Nieznamirowic, młoda dziewczyna, Janina Michalska, która chciała dostać się do miejsca pracy w Radomiu. Tak potem relacjonowała swoje przeżycia:
„Nocowałam u znajomych, aby rano wyjechać do Radomia. Około 4 rano 26 września obudziła mnie przerażona gospodyni z okrzykiem: W mieście pełno Niemców! Pewno będą aresztować. Ubieraj się szybko i gdzieś tu się schowaj!
Tymczasem nikt nie łomotał do drzwi i po pewnym czasie ucichły wrzaski. Okazało się, że Niemcy pozostawili na rynku swoje tabory, a sami podzieleni na kolumny z artylerią, granatnikami i ciężką bronią maszynową ruszyli w lasy przysuskie.
Wiedzieliśmy, co to znaczy. Poszli tam, aby zniszczyć oddziały naszych partyzantów. Myślami byliśmy z nimi, a ja szczególnie, bo miałam tam znajomego.
Po pewnym czasie rozległy się strzały karabinowe i huk dział. Całe miasto zamarło w trwodze. Grozę powiększało to, że pijana eskorta samochodów głośno wychwalała się: Banditen kaputt! Cały dzień minął w napiętym oczekiwaniu.
Powoli zapadał zmrok. Na rynek zaczęły wjeżdżać chłopskie furmanki z zabitymi, których przenoszono na samochody. W blasku zachodzącego słońca rozpoznałyśmy na trupach niemieckie mundury. Ukryte za firanką naliczyłyśmy 47 zabitych.
Zaraz też zaczęły powracać z obławy przetrzebione niemieckie oddziały. Jak oni wyglądali! Umorusani, wlekli nogę za nogą i już bez tej buty i pewności siebie, z jaką wyruszali do lasu.
W miasteczku zapanowała nieopisana radość. Mieszkańcy powyciągali wódkę i zaczęli pić szwabom na pohybel, wkrótce bowiem od domu do domu poszła wieść, że chłopcy
z lasów przysuskich sprawili Niemcom solidne lanie.”
Od Redakcji:
Por./płk Kazimierz Załęski „Bończa”, dowódca 2. komp. 25 pp, po wojnie był długoletnim prezesem ŚZŻAK Okręgu Kielce.
Czesc Pamieci Zolnierzom Armi Krajowej