Koniec misji kresowej
Na dzień 17 czerwca 1944 r. cichociemny mjr Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”, wydelegowany przez Komendę Główną AK do Okręgu Nowogródzkiego, zwołał odprawę dowódców zgrupowań partyzanckich. Na odprawę tę pojechał mój zastępca por. Franciszek Rybka „Kula”, który później złożył mi sprawozdanie.
Relacja por. „Kuli” brzmi następująco:
W dniu 17 czerwca 1944 roku reprezentowałem Zgrupowanie Stołpeckie na odprawie zarządzonej przez mjr. „Kotwicza” dla przedstawicieli wszystkich oddziałów ze Zgrupowania Zaniemeńskiego.
Na odprawie tej mjr „Kotwicz” zapoznał nas z ogólnym planem zdobycia Wilna przez połączone siły obydwu Okręgów – Wileńskiego i Nowogródzkiego.
Pod koniec odprawy mjr „Kotwicz” zwrócił się do mnie z wymówką, że jesteśmy w stanie „zawieszenia broni” z wrogimi nam Niemcami. Odpowiedziałem mu na to, że podstępne porwanie i aresztowanie naszego dowództwa większości naszych oficerów oraz rozbrojenie oddziału przez sowiecką partyzantkę (1 grudnia 1943 roku) zmusiło nas do przyjęcia oferty niemieckiej – zawieszenia broni, mając na uwadze konieczność ochrony miejscowej ludności polskiej przed terrorem partyzantki sowieckiej. Wytknąłem majorowi fakt, że kiedy zaistniała na naszym terenie ta skomplikowana sytuacja – władze naczelne nie przysłały nikogo kompetentnego, kto mógłby rozwiązać ten problem, zapoznawszy się z sytuacją na miejscu. Major „Kotwicz” wysłuchał mnie uważnie. Odniosłem wrażenie, że w pełni zrozumiał nasze trudne położenie.
Na temat operacji wileńskiej powiedziałem mu, że własnym sposobem nie jesteśmy w stanie dołączyć do głównych sił, przedzierając się przez tereny obsadzone silnie przez sowiecką partyzantkę i niemieckie Stützpunkty. Major „Kotwicz” przyrzekł pomoc, obiecując wyjście nam na spotkanie aż pod Wołożyn, dając nam czas na przygotowanie taborów i porobienie zapasów żywności. Wyznaczył termin spotkania pod Wołożynem na dzień 10 lipca. Nie mając czynnej radiostacji, mieliśmy czekać na przysłanych przez majora przewodników, ewentualnie mapy.
Po powrocie por. „Kuli” z odprawy w Komendzie Okręgu i po wysłuchaniu jego sprawozdania zastanawialiśmy się razem, jak powierzone zadanie mamy wykonać. Było to coś zupełnie nowego, ponieważ dotychczas obowiązywała niezmiennie instrukcja odejścia w kierunku zachodnim, gdy zbliżą się tu wojska sowieckie.
Na przewidywanej drodze marszu pod Wołożyn znajdował się bardzo silny Stützpunkt niemiecki – Pierszaje. Wywiad ustalił, że było tam około 30 żandarmów oraz 500 żołnierzy z armii RONA, przeważnie Kozaków.
Porucznik „Kula” wspomniał również, że mjr „Kotwicz” przybył na naradę z pogrzebu „Ponurego”. W tym czasie nie znaliśmy jeszcze dobrze, ze szczegółami, wspaniałych akcji konspiracyjnych i partyzanckich por. Jana Piwnika „Ponurego”. Obydwaj, Franek i ja, zetknęliśmy się z nim w 1941 r. przed jego odlotem z Wielkiej Brytanii do kraju.
Porucznik „Kula” spytał mjr. „Kotwicza”, w jakim charakterze robi odprawę? Odpowiedział, że został mianowany dowódcą wszystkich oddziałów partyzanckich Okręgu Nowogródzkiego. Nie wspomniał jednak ani słowem o zmianach dokonanych w okręgu – o zmianie komendanta okręgu i szefa sztabu, czy też o tym, że przestaliśmy być samodzielnym okręgiem i staliśmy się Podokręgiem Nowogródek podległym Okręgowi Wilno. Przedstawiciele, a zwłaszcza dowódcy oddziałów i zgrupowań powinni być o tym powiadomieni, specjalnie zaś z Obwodu Stołpce, z którym kontakt bezpośredni właściwie dotychczas nie istniał.
Następnego dnia zwołałem odprawę swojego sztabu, w tym dowódców kompanii i szwadronów. Zebrało się nas około piętnastu. Na wstępnie powiedziałem, że to, co usłyszą za chwilę, nie może być przekazane absolutnie nikomu pod najsroższą karą. Przedstawiłem im następnie plany naszych władz wojskowych z Komendy Głównej, a mianowicie udział w akcji na Wilno, kiedy ofensywa sowiecka zbliży się do tego miasta. Nie przedstawiłem im dalszych szczegółów, ale wspomniałem, że będę musiał wysłać zwiadowców do Pierszai w celu dokładnego rozpoznania Stützpunktu. Prosiłem o staranne dobranie ochotników do tego zadania i przysłanie ich do mnie. Podczas odprawy ktoś z zebranych zwrócił z żalem uwagę, że przez siedem miesięcy nie chciano wiedzieć o nas, a teraz nagle przypomniano sobie o tym, że istniejemy, dopiero wówczas, gdy możemy się przydać. Przecież chcą nas użyć w tej operacji. Udałem, że uwagi tej nie słyszę.
Zgodnie z rozkazem rozpoczęliśmy przygotowania do akcji na Wilno. Mieliśmy na to około trzech tygodni. Najpoważniejszym problemem było zgromadzenie żywności. Teren był zupełnie ogołocony ze wszystkiego przez bolszewików. Jedynym źródłem zaopatrzenia mogły być kołchozy sowieckie, znajdujące się poza przedwojenną granicą z Polską. Tam był gromadzony wszelki inwentarz, nagrabiony po stronie polskiej przez sowiecką partyzantkę.
Rozpoznaliśmy trasy naszego przemarszu w kierunku na Wołożyn. Zaopatrzenie w żywność odbywało się w marszu.
Jednakże już w dniu 24 czerwca usłyszeliśmy pomruk zbliżającego się frontu. Z każdym dniem słychać go było coraz wyraźniej, w końcu mogliśmy rozróżnić pojedyncze wybuchy. Nie mieliśmy żadnego połączenia ze światem, nie mogliśmy niczego się dowiedzieć o tym, co się dzieje i jaka jest sytuacja na froncie.
27 czerwca odgłosy wybuchów stały się bardzo wyraźne. Wskazywało to, że front zbliża się szybko. Tego dnia rankiem pojawili się uchodźcy z Mińska z wiadomością, że front jest już blisko miasta.
Wysłałem niezwłocznie 1 kompanię pod dowództwem por. „Dana” do Rakowa w celu podjęcia tamtejszych zaprzysiężonych żołnierzy łącznie z tymi policjantami z policji białoruskiej, którzy byli członkami AK i współdziałali z nami. Nakazałem, po podjęciu wszystkich, niezwłocznie powrócić do zgrupowania.
W dniu 28 czerwca nadal oczekiwaliśmy na instrukcje od mjr. „Kotwicza” oraz na dołączenie akowców z Rakowa wraz z 1 kompanią.
Oczekiwanie na sygnał z komendy Podokręgu Nowogródek było daremne. Już następnego dnia, czyli 29 czerwca, odgłosy frontu stały się niepokojące. Plany mjr. „Kotwicza” runęły. W takiej sytuacji nawet samodzielny marsz pod Wilno był zupełnie niemożliwy. Odległość w linii powietrznej wynosiła ok. 160 km. Z uwagi na toczone walki obie wrogie strony zgromadziły na terenach przyfrontowych olbrzymie siły walczących wojsk. Mało tego, obok armii niemieckich znajdowały się tu masy sowieckich partyzantów. Nie mieliśmy odpowiednich map. Nawet wcześniejsze rozpoznanie terenu nic teraz nie dawało, gdyż sytuacja musiała się zmieniać z godziny na godzinę, bo front był w ruchu.
Wobec tego trzeba było podjąć niezwłocznie jakąś decyzję. Marsz na Wilno jest wykluczony. Nie wiemy także, czy decyzja naszych władz nie została zmieniona. Nie wiadomo, co dzieje się z mjr. „Kotwiczem”1 . Nie mamy map i przewodników. Decydujemy się zatem podsunąć do najbliższego przełożonego, czyli do Inspektoratu w Baranowiczach. Do por. „Dana” w Rakowie zostaje wysłany patrol, aby skierował się zaraz na Rubieżewicze – Stołpce. Oddział por. „Dana” dołączy do naszej kolumny pod Rubieżewiczami, a z nim 50 członków AK zakonspirowanych w policji białoruskiej wraz z jej dowództwem oraz ponad 100 członków organizacji młodzieżowej „Młodych Orląt”.
Za kolumną zgrupowania powstaje ogromny ogon, początkowo około 100 furmanek rodzin naszych partyzantów, który szybko wzrasta do około 150.
Przed Baranowiczami napotykamy masy uciekinierów z Nieświeża, który już został zajęty przez bolszewików. Część ludności nieświeskiej dołączyła, ewakuując się razem z nami do centralnej Polski. Wreszcie przybywa goniec od inspektora Andrzeja Wierzbickiego „Józefa”. Inspektor „Józef” nakazuje wysłanie kompanii piechoty i szwadronu kawalerii do Nieświeża, w celu podjęcia kompanii kpt. Stanisława Wintera „Stanleya”. Oczywiście, rozkaz jest spóźniony, bo Nieśwież już zajęty. Chcę wysłać tego gońca z powrotem do Baranowicz, aby skontaktować się z inspektorem. Goniec melduje, że nie ma tam już nikogo. Wszyscy się ewakuowali, nie wiadomo gdzie i w jakim kierunku.
Jest pewne, że inspektor „Józef” nie wiedział o planach akcji na Wilno. Po wojnie dowiedziałem się w Londynie od płk. Janusza Szlaskiego „Prawdziwca”, komendanta Okręgu Nowogródek, że inspektor „Józef” miał jakoby swój ślub gdzieś poza miastem. Stało się zrozumiałe, dlaczego nie mogłem się z nim skontaktować. Nikt nie wiedział, gdzie można go spotkać. A ponadto, według kpt. Stanisława Sędziaka „Warty”, szefa sztabu okręgu, Inspektorat Baranowicze nie miał w ogóle brać udziału w akcji na Wilno.
Nie mając tedy kontaktu z inspektorem, zdecydowałem skierować się na Słonim. Liczyłem na to, że może tam uzyskam kontakt z władzami i otrzymam jakieś rozkazy lub instrukcje, co dalej robić i dokąd maszerować. Nikogo jednak i tam nie zastałem. Dołączyła do nas jedynie grupka dwudziestu kilku miejscowych żołnierzy Armii Krajowej, którymi dowodził pchor. Józef Bylewski „Grom”, późniejszy nasz piosenkarz i poeta zgrupowania.
Nie było czasu na dalszą zwłokę, zastanawianie się i oglądanie na ewentualne instrukcje, których nie było.
Jedynym sensownym wyjściem mógł być tylko marsz w kierunku zachodnim. Taką więc podjąłem decyzję. Jak się okazało, była słuszna. W okolicach Zelwy-Wołkowyska dowiedzieliśmy się, że w Warszawie trwają przygotowania do powstania. Przypuszczaliśmy, że właśnie tam będziemy najbardziej potrzebni. Przyszłość pokazała, że tak właśnie było.
Należy dodać, że był to okres, w którym na skutek zmian w Komendzie Okręgu i niewłaściwych kalkulacji musiałem podejmować wiele decyzji sam, tylko w oparciu o moją starszyznę oddziałową.
Rajd na zachód
W październiku czy w listopadzie 1943 r. zapotrzebowałem z Komendy Okręgu w Lidzie mapy zachodnich terenów Okręgu Nowogródek. Zależało nam na tych mapach, aby można było wytyczyć sobie w razie potrzeby drogi przemarszu lub przerzutu oddziału. Nie posiadaliśmy bowiem żadnych. Część map sąsiednich terenów otrzymaliśmy dopiero w kwietniu 1944 r. i to na skutek wielokrotnych próśb i interwencji.
Jak już wspomniałem, ewakuacja naszego zgrupowania rozpoczęła się w dniu 29 czerwca 1944 r. Razem z nami ewakuowały się rodziny naszych żołnierzy. Mało kto chciał pozostać i czekać na przybycie bolszewików. Ludzie się ich bali i nienawidzili. Trzeba podkreślić, że nikt nie organizował ewakuacji ludności cywilnej – była samorzutna. Wielu dołączało do nas po drodze.
Ewakuacja z takim olbrzymim taborem natrafiała początkowo na duże trudności. Wobec tego zarządziłem wydzielenie furmanek z ludnością cywilną na koniec kolumny. Postarałem się o to, aby podnieść dyscyplinę marszową i utrzymać względny porządek. Starałem się także maszerować w szyku uporządkowanym. Udało mi się to dzięki zabiegom wszystkich dowódców pododdziałów i sumiennemu wypełnianiu obowiązków przez pluton żandarmerii. Wszyscy bowiem rozumieli znaczenie tego ważnego czynnika, jakim był porządek, w tym trudnym i niebezpiecznym marszu.
Były takie przypadki, ze musieliśmy przecinać główne szlaki drogowe i tory kolejowe. Na szlakach drogowych był ruch dwu-, a nawet trzystrumieniowy. Toteż szosy te były bardzo trudne do przebycia. Robiliśmy to bezczelnie. Wówczas, gdy szosa była przez kilka minut wolna, przejeżdżało się ją, a samochody nadjeżdżające w tym czasie musiały się zatrzymać i przepuścić całą naszą kolumnę, aż do samego końca. Niemcy nie mieli odwagi protestować ani nie próbowali nas atakować, widząc tak potężne tabory i długą kolumnę. Były jednak wypadki, że natrafialiśmy na żandarmów lub żołnierzy niemieckich regulujących ruch. Wówczas godziliśmy się na to, że kolumna nasza przechodziła przez szosę częściami. Ilość furmanek i kawaleria zawsze robiły na Niemcach duże wrażenie.
Gdy stwierdzaliśmy, że szosą przesuwają się większe jednostki, to o ile istniała taka możliwość, omijaliśmy je. Małe ignorowaliśmy, gdyż było wiadomo, że będą obawiały się wszcząć z nami walkę. Na dalszych zapleczach frontu spotykało się tylko rozbite oddziały. Były więc pułki artylerii z kilkoma samochodami i kilkudziesięcioma ludźmi, do tego często bez dział. Były rozbite dywizje pancerne z paroma uszkodzonymi czołgami i samochodami. Spotykaliśmy jednostki łączności, ale już bez sprzętu. Były bataliony piechoty liczące po kilkudziesięciu żołnierzy, często nieuzbrojonych.
Gdy widziało się to wszystko, przychodziła myśl o reklamowanej potędze Niemiec jeszcze sprzed roku. Dochodziło się w końcu do wniosku, że trwałych rzeczy nie ma. Jeżeli się ma coś dziś, to nie znaczy, że będzie się mieć jutro i nie wiadomo, jak to jutro będzie wyglądało.
Przez cały czas naszego marszu nie spotkało się ani jednego żołnierza niemieckiego, który chciałby przyznać, że Niemcy zaczynają już swoją wojnę przegrywać i zbliżają się do klęski. Propaganda robiła swoje. Ogólnie słyszało się wszędzie słowa Hitlera, że nie jest ważne gdzie nastąpi rozstrzygnięcie wojny, oczywiście na korzyść niemiecką. Czy będzie to pod Moskwą, Warszawą czy Paryżem. To jest obojętne. Ale rozstrzygnięcie nastąpi już w krótkim czasie. Hitler sam wierzył w niemieckie zwycięstwo i wszystkim Niemcom kazał w nie wierzyć.
Gdy byliśmy koło Stołpców, wszyscy mówili głośno o tym, że koło Baranowicz jest bardzo mocna linia obronna. Kiedy przyszliśmy w okolice Baranowicz, a linii takiej nie zauważyliśmy, mówiło się o potężnej linii obronnej, nie do pokonania, na Zelwie w pobliżu Wołkowyska. Tam mówiło się znów o Bugu, który jest niemożliwy do przebycia. Wreszcie, gdy przekroczyliśmy rzekę Bug i to w bród, koło Dzierzb, nie zauważając żadnej linii obronnej, mówiło się dla odmiany o silnie obwarowanej Wiśle. W ten sposób ciągle dawano Niemcom jeszcze jakąś nadzieję.
Dla celów praktycznych – bezpieczeństwa i dekoracji, wiozłem trzech rozbrojonych Niemców z Rakowa, którzy mieli być nam pomocni w potrzebie, ale nigdy tej pomocy nie potrzebowaliśmy. Chodziło nam głównie o zmylenie niemieckiej czujności i podejrzeń.
Pod Białymstokiem zatrzymaliśmy się na trzy dni w celu nawiązania łączności z Komendą Główną AK, by uzyskać ewentualne rozkazy lub instrukcje. Niestety, nie doczekałem się żadnych rozkazów. Dłużej już nie można było zwlekać, ponieważ zorientowałem się, że Niemcy zaczęli się już nami interesować. Tutaj też, koło Brańska, zostawiliśmy cały tabor ewakuacyjny wraz z naszymi rodzinami.
Przeprawa przez rzekę Bug była podobna do przejścia żydowskiego pochodu przez Morze Czerwone. Bug przekroczyliśmy pod Dzierzbami, w sobotę w dniu 16 lipca. Woda w tym miejscu nie była zbyt głęboka. Dochodziła do głębokości około 1,2 m. Oddziały konne przejechały normalnie. Natomiast oddziały piesze musiały nieść nad głowami broń, amunicję i tobołki z ubraniem, gdyż przeprawa odbywała się na nagusa. Żołnierze przechodzący wpław tę rzekę nie różnili się niczym od tych postaci z ilustracji biblijnych, jakie widzi się często w starych książkach i ilustrowanych pismach.
W miejscowości Dzierzby zatrzymaliśmy się na dwa czy trzy dni, usiłując ponownie nawiązać łączność z Komendą Główną. Chcieliśmy uzyskać tę łączność za pośrednictwem miejscowych komórek konspiracyjnych, jednakże nie udało się. W Dzierzbach miejscowy komendant AK poprosił o pomoc w zlikwidowaniu zbrodniarza, starosty Sokołowa. Okazało się jednak, że starosta uciekł w dniu poprzednim. Przy okazji zniszczyliśmy samochód terenowy.
Nie uzyskawszy łączności z Komendą Główną AK ruszyliśmy więc dalej, kierując się na tereny powiatu węgrowskiego. Tu zatrzymaliśmy się ponownie na trzy dni. I znowu nie udało się nam uzyskać żadnej łączności z wyższym szczeblem dowodzenia. Chcieliśmy otrzymać instrukcje, dokąd mamy dalej maszerować. Dłużej nie mogliśmy tu przebywać, ponieważ zainteresowanie Niemców nami zaczynało wzrastać, a front także zbliżał się bardzo szybko.
Właśnie wówczas, chyba po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia służby w oddziale partyzanckim, znalazłem się w duchowej rozterce. Nie wiedziałem, co mam dalej robić. Zwołałem naradę, podczas której przedyskutowałem z kolegami nasze położenie i łamaliśmy sobie głowy nad tym, co mamy dalej czynić. W naradzie tej wzięli udział wszyscy dowódcy kompanii i szwadronów.
Ponieważ przed nami była Wisła, niemożliwa do przebycia wpław, a na prawo od nas Bug i Narew, decyzja była zatem trudna. Myśl, aby przeprawić się przez Wisłę na południe od Mińska Mazowieckiego, koło Dęblina, w pobliżu Góry Kalwarii, i pomaszerować w kierunku Gór Świętokrzyskich, wydała się nam mało realna, wprost niemożliwa do wykonania. Pozostały już tylko dwie możliwości. Pierwszą było przejście przez most w Nowym Dworze z zamiarem osiągnięcia Puszczy Kampinoskiej. Drugą, którą należało potraktować jako ostateczność, rozwiązanie oddziału i przy pomocy miejscowej konspiracji ukrycie się w terenie. W takim przypadku trzeba by było pogodzić się z utratą bojowego zgrupowania, które z takim ogromnym wysiłkiem zostało odtworzone i które miało w krytycznej i decydującej chwili wkroczyć zdecydowanie do akcji. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw wybrano w końcu projekt przeprawy przez Wisłę w Nowym Dworze. Teraz pozostało już tylko go zrealizować.
Chociaż most w Nowym Dworze musiał każdego przerażać i nasuwały się poważne wątpliwości, czy uda się go przebyć, zdecydowaliśmy się jednak zaryzykować. Wprawdzie rozwiązanie zgrupowania było o wiele prostsze, ale owoc rocznej wytężonej pracy zostałby całkowicie zmarnowany.
Komunikaty radiowe informowały o zajęciu Siedlec i innych miejscowości w pobliżu Warszawy, a odgłosy kanonady frontowej stawały się coraz bliższe. Nie było czasu na dłuższe zastanawiania się. Postanowiłem pomaszerować ze zgrupowaniem w kierunku Nowego Dworu.
Do Puszczy Kampinoskiej
Jak zwykle usiedliśmy wieczorem razem z por. „Kulą” dla omówienia trasy marszu na dzień następny. Pomocne były nam informacje żołnierzy, ponieważ niektórzy znali okolice, które mijaliśmy. Pomagała nam też ludność cywilna – mieszkańcy wiosek, przez które wiódł nasz przemarsz. Ale prawdziwie bezcenną okazała się sowiecka mapa, jaką zdobyliśmy wiosną 1944 r. Była to mapa w skali 1:100 000, wielka płachta od Wołkowyska prawie po Małkinię. Mapa ta była bardzo dokładna, znacznie dokładniejsza od naszych polskich setek. Prawdopodobnie przygotowano ją specjalnie na rok 1939.
Następnego dnia rano wyruszyliśmy wytyczoną trasą do Nowego Dworu. Wchodziło się tutaj na tereny o dużej koncentracji sił nieprzyjacielskich.
W drodze spotkaliśmy jakiegoś majora kozackiego, który nas przepraszał, że w dniu poprzednim przeprowadzał akcję na „polskich bandytów”, ale nigdy nie przypuszczał, że „bandyci” to regularne wojsko polskie. Opowiadał, że jesteśmy górą, bo znajdujemy się na swojej ziemi i mamy prawo do urządzenia życia według własnych upodobań. Natomiast oni, Kozacy, czekają na to, aby móc wrócić do swej ojczyzny. Zawiedli się na Niemcach, którzy z nikim się nie liczą, wszystko chcą zawojować, lecz się nie utrzymają, bo ani chcą, ani też potrafią współżyć z innymi narodami.
Zbliżaliśmy się powoli do Nowego Dworu. Widać już było most na Wiśle. Kolumna stanęła. Porucznik „Kula”, który jak zwykle ją prowadził, był na swoim miejscu razem z chor. „Wartą”. Ja znajdowałem się przy baonie piechoty, który jako pierwszy zajmował miejsce w kolumnie.
Z chwilą zatrzymania się nastąpiło zrozumiałe zaniepokojenie. Przed kolumną widać było „Kulę” i „Wartę” rozmawiających z Niemcami. Po pewnym czasie nadjechało kilkanaście czołgów, które ustawiły się wzdłuż nas. Nikt nie wiedział, jaki będzie wynik tłumaczeń, wykrętów, wybiegów i zapewnień por. „Kuli” wobec Niemców. Oczekiwanie stawało się coraz bardziej nerwowe.
Byłem nie mniej zdenerwowany niż moi chłopcy i zastanawiałem się , które z trzech możliwych rozwiązań los wybierze:
- Być może uda nam się przejść ze względu na groźny wygląd i zablokowanie przez kolumnę dojścia do mostu.
- Jeśli nie pozwolą nam przejść i obstawa mostu będzie silna, wtedy przeprawimy się na prawy brzeg Bugo-Narwi.
- Jeśli będą nas usiłowali rozbroić, wtedy pójdą w użycie granaty przygotowane na wozach. Żołnierze otrzymali instrukcje użycia ich w razie potrzeby, względnie na rozkaz.
Wszystkie możliwości rozważyliśmy na ostatnim postoju i przedyskutowaliśmy podczas odprawy. Ostatnie rozwiązanie kosztowałoby zarówno nas jak i Niemców bardzo drogo.
Gdy czołgi się pojawiły i zaczęły zajmować pozycje wzdłuż drogi, rozstawiając się co kilkadziesiąt metrów, obserwowałem twarze moich żołnierzy, siedzących na wozach. Wszyscy byli wpatrzeni we mnie. W tej chwili zdałem sobie jasno sprawę, jak mało im będę mógł pomóc, gdyby zaszła potrzeba krwawej rozprawy tu, przed mostem, ale przecież nie mogłem się z tym zdradzić. Udawałem więc spokój, chociaż byłem cholernie zdenerwowany. Zbliżał się wieczór.
Wiedziałem tylko jedno, że cokolwiek zadecyduję, jakikolwiek wydam rozkaz, nikt się nie zawaha. Ale odpowiedzialność za nich, za to co może nastąpić, bardzo mi ciążyła. Wiele nocy z tego powodu nie przyspałem.
To, że tutaj doszliśmy, to nic innego, tylko błogosławieństwo Boże. Stało się tak dzięki dobrej woli i szczerym chęciom wszystkich żołnierzy zgrupowania. Wszyscy rozumieli powagę obecnej chwili i zdawali sobie z tego sprawę, iż jakiekolwiek nieporozumienia i zgrzyty trzeba zostawić na boku. Nie było na to teraz miejsca.
Był jeden, jedyny kłopot z kapelanem, który przez swoją panikarską postawę mógł spowodować poważne zamieszanie. Biedny, przeżył w czasie okupacji wiele, toteż nerwy go zawodziły. Zawsze miał w zapasie twierdzenie, że jesteśmy okrążeni i lada chwila nastąpi nasz koniec. Nie pomagały tłumaczenia, że ta niewielka grupka w morzu Niemców była zawsze w okrążeniu i że żadna z jego uprzednich przepowiedni nie sprawdziła się.
Najgorsze było to, że głosił to wszystko wśród żołnierzy i panikarstwem swym mógł łatwo spowodować zamieszanie nieobliczalne w skutkach. Zaufanie, jakie miałem wśród moich chłopców, wpłynęło jednak na to, że nie brano serio tego, co tam sobie mówił nasz kapelan.
Wreszcie przygalopował goniec od por. „Kuli”, zawiadamiając, że droga wolna i za chwilę ruszamy. Jeszcze nie wierzyłem, czy to nie jakiś chwyt lub podstęp, ale wkrótce rzeczywiście ruszyliśmy i niebawem cała kolumna znalazła się na drugim brzegu Wisły, kierując się na nocleg do Dziekanowa Polskiego.