W matni
Oderwanie się 25 pp AK od nieprzyjaciela 5 listopada 1944 r., po starciu pod Bokowem, i zaszycie w lasach Nadleśnictwa Niekłań jeszcze podczas dnia, uchroniło pułk przed niewątpliwą klęską.
Ponad 30 godzin minęło już od ogłoszenia alarmu w lasach przysuskich. W tym czasie nie było nawet godziny normalnego wypoczynku. Bezustanna walka i dziesiątki kilometrów morderczych marszów, bez ciepłej strawy, pod ciągłym ostrzałem, w warunkach niebywałego napięcia nerwowego, bez perspektywy ludzkiego wytchnienia. W tych dniach żołnierze 25 pp AK poznali bezwzględne prawa twardego partyzanckiego życia. Ich twarze stały się szare, zacięte. Oczy zaczerwienione od zmęczenia i niewyspania. I znowu przygotowania do następnego odskoku, pozostawanie bowiem w tym rejonie grozi osaczeniem i w konsekwencji dalszymi nieobliczalnymi stratami.
W lesie, na wysokości Kolonii Szczerbackiej, zbierają się nadwerężone drużyny włączane do macierzystych plutonów i kompani. Około godziny 17:00 mjr „Leśniak” zarządził odprawę oficerów. Pobieżny przegląd stanu osobowego wykazał, że po ostatnich dwóch walkach siły pułku stopniały do około 580 żołnierzy. Złożyło się na to: brak całej 2 kompanii oraz II plutonu z 1 kompanii, I plutonu 2 kompanii cekaemów (które wysłano po odbiór zrzutu) i ponad 80 rannych oraz 23 poległych.
Następuje teraz szybki odmarsz w głąb lasów w kierunku na południe. W straży przedniej idzie kompania por. „Wichra”, ubezpieczenie tylne stanowią ułani III batalionu por. „Doliny”. Ranni pojękują na trzęsących się wozach. Kolumna mija wieś Paruchy, następnie Piasek i na leśnej drodze, koło wzgórza Kamieniarska Góra (kota 329), następuje postój wykorzystany na dokonanie podstawowych zabiegów lekarskich – wyjątkowo dużej liczbie rannych. Lekarze pułkowi, z naczelnym lekarzem – ppłk. „Chudym” (Józef Galler), w uszczuplonym składzie, pracują z wyjątkowym poświęceniem. Jeden z lekarzy „Jurek”, jest teraz wśród rannych. Kolumna idzie dalej. Około godz. 1900, po przejściu blisko 2 km, ciężej ranni zostają odłączeni strzeżonym konwojem – kierując się prosto na północ w okolice Żarnowa do Rejonu „M-I”. Tamtejszy komendant – kpt. „Malwa” z lekarzem rejonowym – doktorem „Sosną” mieli im zapewnić dalszą opiekę i bezpieczeństwo.
Okoliczne wsie i lasy były ustawicznie przeczesywane, głównie przez niemieckie pododdziały pomocnicze z Ostlegionu. Dla większego więc bezpieczeństwa odłączony konwój z rannymi podzielono na kilka mniejszych grup, które miały większe szanse dotarcia do celu. Jechano nocami, w dzień kryto się w przycupniętych na uboczu niewielkich wioskach.
Pierwszy postój jednej z grup wypadł we wsi Józefów, odległej od wsi Piasek około 5 km. Już z samego rana czujki dały znać, że zbliżają się Niemcy. Rannych ukryto więc w zakamarkach i sąsiekach stodół, gdzie przesiedzieli prawie całą dobę, tyle bowiem czasu „gospodarował” w tej wsi niemiecki patrol. W dalszej drodze zostawiono po kilku rannych, m.in. w Gowarczowie oraz w innych wsiach, pozostali szczęśliwie dotarli do miejsca przeznaczenia.
A tymczasem pułk idzie dalej trasą: Smarków, Kozia Wola, tam bez przeszkód przecina szosę Końskie-Stąporków i dochodzi do torów kolejowych Końskie-Skarżysko Kamienna. Do przodu wysłano patrol, pod dowództwem ppor. „Sokoła”, w celu znalezienia dogodnego przejścia przez tory. Partyzanci ustawieni w długi dwuszereg na skraju lasu, wzdłuż toru, czekali. Czas zaczynał się dłużyć. W pewnej chwili rozległ się odgłos sapiącej lokomotywy i z pomiędzy drzew wyłoniły się zarysy pociągu. Na przedzie była platforma z piachem, dalej parowóz i wagony osobowe. Pociąg był tak blisko, że prawie ręką sięgnąć, ale partyzantów nie dostrzeżono – siwe konie okryto kapotami. Nie udało się stwierdzić, czy był to pociąg wojskowy. Zresztą zaatakowanie go równałoby się, w tej sytuacji, samobójstwu. Czekanie przedłużało się, gdyż najbliższy przejazd był strzeżony przez kałmucką załogę, a wysłany patrol nie wracał. Ale w tym czasie ppor. „Sokół” sprytnie przekroczył tory z boku posterunku i zaskoczył z przeciwnej strony jego załogę, która ratowała się ucieczką. Droga była wolna. Przemarsz pułku przebiegał spokojnie. Dopiero gdy do przejazdu zbliżali się ułani III batalionu, odezwały się dalekie serie broni maszynowej nieprzyjaciela. Nie zakłóciło to jednak sprawnego przekroczenia torów i dalszego marszu. Po przejściu około 2 km kolumna osiąga leśniczówkę Kamienny Krzyż, położoną na skrzyżowaniu czterech leśnych dróg. Podczas dnia byli tu Niemcy, o czym świadczą ślady pojazdów mechanicznych.
Okazuje się, że tylko noc jest sprzymierzeńcem partyzantów. W czasie dnia Niemcy myszkują po wszystkich zakamarkach, nasycając węzłowe punkty patrolami, a na noc grupują się w większych miejscowościach.
Następna przeszkoda to rzeka Czarna, którą trzeba forsować wpław, ponieważ najbliższy most pod Małachowem jest spalony. Przeprawa staje się niezwykle trudna, ciężkie wozy grzęzną w mulistym dnie. Do wielu wozów trzeba zaprzęgać po dwie pary koni, co dodatkowo opóźnia i tak już wolne tempo przeprawy. Lodowata woda odstrasza konie, utrudniając ciężką pracę ludzi brodzących po pas w wodzie. Ciemne sylwetki brną z uporem na drugi brzeg, po belkach spalonego mostu, na koniach lub bezpośrednio wpław, obmacując nogami dno rzeki.
Świtało. Na wąskiej drodze opadającej stromo ku rzece zaczął się tworzyć niebezpieczny zator. Ciżba ludzi, wozów i koni parła uparcie ku rzece. Każdy chciał jak najprędzej osiągnąć drugi brzeg. W tumulcie końskich łbów pojawił się siwy koń dowódcy pułku, kręci się bez jeźdźca w ścisku, jakby ogłupiały. Jeden z woźniców – „Pantera” (Tadeusz Maluga) zeskoczył z kozła bryczki pobiegł do konia i schwycił go. Major w tym czasie stał nad brzegiem i kierował przeprawą. 1 Rzeka Czarna została wreszcie za pułkiem. Głodni, przemoczeni i zziębnięci do ostatnich granic partyzanci wchodzą na teren lasów Nadleśnictwa Radoszyce. Po przejściu jeszcze około 4 km, w kierunku południowo-wschodnim osiągają 6 listopada 1944 r. nad ranem, wzgórze kota 330 koło wsi Jan-Dziadek. Tutaj mjr „Leśniak” porozdzielał bataliony na miejsca postoju. We wsi Jan-Dzidek zatrzymał się I batalion z dowódcą pułku, II batalion zajął wieś Cisownik odległy o 3 km na zachód, III zaś batalion stanął we wsi Małachów – blisko niedawnej przeprawy. Nie wszyscy mogli się pomieścić w zagrodach. Za to przy rozpalonych ogniskach, pod gołym niebem, można się było ogrzać i wysuszyć przemokniętą odzież i buty.
Cały dzień 6 listopada przesiedziano przy ogniskach, oporządzając broń i ubranie. Służby sanitarne sposobiły kolejną grupę rannych do przerzutu na partyzanckie „meliny”. Kucharze pracowali wytrwale przygotowując ciepłą strawę, od trzech bowiem dni partyzanci nie jedli nic gotowanego. Okoliczne biedne wsie mogły dostarczyć tylko ziemniaki i znikome zapasy chleba.
Wysłane stąd patrole przynosiły niewesołe meldunki. Niemcy zaalarmowani przemarszem partyzantów przez tory kolejowe ściągali rezerwy w te okolice, szykując się do kolejnej pacyfikacji i dobicia nieuchwytnego przeciwnika.
Siły partyzanckiego pułku maleją w zastraszającym tempie; po odesłaniu kolejnej grupy rannych, wraz z eskortą, spadły do około 550 żołnierzy, którzy są już u kresu sił. Po ciągłych, morderczych marszach o głodzie i chłodzie ludzie zaczynają wpadać w apatię. Zbawienny sen, tak oczekiwany podczas marszu, nie dawał już ukojenia. Do akcji wkraczały wtedy związane z partyzantami na śmierć i życie – wszy. Nie było czasu ani sposobu, aby te „wierne towarzyszki” partyzanckiego życia można było wyplenić. Urządzane na nie zbiorowe „pacyfikacje” nie dawały spodziewanych wyników.
Wzmagające się jesienne chłody, coraz częściej występujący dokuczliwy brak żywności, podstawowych leków, obuwia i ciepłej odzieży zaczęły wprowadzać atmosferę niepewności jutra. Piosenkę, która często towarzyszyła partyzantom, słychać było coraz rzadziej. Wydawało się, że wszystko sprzysięgło się przeciw kilkuset zaszczutym ludziom. Mimo tak wielkich trudności, partyzancki żołnierz dawał z siebie wszystko. Bez szemrania wypełniał każde polecenie – wiedząc, że od tego zależy siła wyczerpanego marszem pułku. Tylko wiara w rychły koniec wojny oraz niezwykle serdeczny stosunek okolicznej ludności dodawał sił i nadziei przetrwania.
Wieczorem 7 listopada pułk uformowany w kolumnę marszową rusza wzdłuż rzeki Czarnej i na wysokości gajówki Papiernia forsuje już po raz drugi oporną rzekę. Późno w nocy po piaszczystej drodze osiągnięto nakazany rejon. Partyzanci znaleźli się w dwóch niewielkich wioskach, oddalonych od siebie około 2 km, a od miasta Końskie o niespełna 5-6 km. Były to wioski o niecodziennych nazwach – jedna z nich nazywała się Niebo, druga Piekło. Między nimi, na skrzyżowaniu leśnych dróg, stał drogowskaz z napisami: „Do Nieba” (w kierunku na północ) i „Do Piekła” (w kierunku na południe).
Miano wypocząć w tej okolicy noc i część następnego dnia, by przed zapadnięciem zmroku wyruszyć do Górek Niemojewskich, leżących w ówczesnym powiecie opoczyńskim. Aby tam dotrzeć, należało przebyć, krętymi drogami, ponad 20 km.
Dowódca pułku stanął kwaterą we wsi Piekło, wraz z kompaniami 1,3 i 5. Pozostałe kompanie, tj.: 1-cekaemów, 4 i 7 strzeleckie oraz szwadron kawalerii obsadziły wieś Niebo.
Posypały się zaraz żarty na temat zajętych wsi. Bardziej oczywiście byli zadowoleni partyzanci, którzy – jak mówili, już za życia znaleźli się w n i e b i e. Nikt wówczas jeszcze nie wiedział, że niebawem cały pułk przejdzie, między pobliskimi wsiami Wicentowem i Brodami, przez piekło niemieckiej zasadzki. Miała się ona stać finałem kilkudniowej pacyfikacji, zapoczątkowanej 4 listopada 1944 r. Nie od rzeczy będzie tu chyba krótka wzmianka o tych dwóch wsiach, przekazywana z pokolenia na pokolenie przez wieść gminną:
Najbardziej tajemniczym miejscem między Piekłem i Niebem jest olbrzymi głaz z piaskowca. Ma on być diabelski, gdyż pod nim znajduje się wejście do piekła z nieprzebytymi labiryntami. Na szczyt piaskowca wiodą jakieś ślady, przypominające jakby ktoś odcisnął je kolanami. Krąży legenda, że właśnie tędy wchodzi na kolanach diabeł. Na szczycie miał być nawet kiedyś ślad podkutego kopyta. Kamienne ściany upstrzone są licznymi, zacierającymi się napisami – najstarszy jest z 1743 r. Z opowiadań mieszkańców wynika, że niekiedy konie stają tu dęba i nie chcą iść dalej. Widywany jest tu także ktoś ubrany na czarno, w cylindrze i z laseczką. Piekło jest pięknie położone w dolinie. Stoi tam zaledwie kilka chałup otoczonych lasami. Kiedyś była tu oczywiście karczma – jak to w piekle. Była tu także akuszerka, ale kobiety wolały jeździć na rozwiązanie do Nieba. Po wrześniowej klęsce 1939 r. bywał tu mjr „Hubal” (Henryk Dobrzański). Niebo nie jest tak pięknie położone jak Piekło. Ale liczy więcej domów i więcej mieszkańców – przeważnie napływowych. Panny z Nieba nie chciały wychodzić za kawalerów z Piekła, a wiele par z dalszych okolic przyjeżdżało żenić się do Nieba. Mimo tych różnic nie ma właściwie specjalnych antagonizmów między mieszkańcami wiosek Niebo i Piekło. A partyzantów przyjęto tu wówczas bardzo życzliwie.
Pozostała część nocy minęła spokojnie. Zmęczona wiara spała pokotem, a padający śnieg z deszczem – siąpiący monotonnie po szybach okien, dodawał ukojenia. Podporucznik „Digan”, dowodzący teraz (w zastępstwie rannego pod Bokowem ppor. „Groma”) 4 kompanią, wyszedł sprawdzić rozstawione posterunki, jego kompania ubezpieczała wieś Niebo od strony północnej. Znad zaciemnionej częściowo miejscowości Końskie połyskiwały gdzieniegdzie wieczorne światła nie uśpionego jeszcze miasta. „Digan” zamyślił się – tam mieszkał jego ojciec.
Świt wstawał mglisty, deszczowy. Na drogach utworzyły się kałuże wody z mazią błota. Po południu 8 listopada odbyła się odprawa dowódców kompanii, na której omówiono ostatnie wydarzenia i możliwości przejścia do powiatu opoczyńskiego. Z dostarczonych meldunków wynikało, że wokół miejsca postoju grupują się silne niemieckie pododdziały szykujące się do kolejnej pacyfikacji.
Zasadzka
Około godz. 1500 8 listopada przychodzi rozkaz wymarszu. Na dworze jest ponuro. Partyzanci brną po fatalnej breji śniegu z deszczem, w której nogi zapadają się nieraz po kostki. Czoło kolumny ubezpiecza 1 kompania por. „Wichra”. Za nią suną kompanie: 3 ppor. „Henryka”, 1 cekaemów ppor. „Bohuna”, 4 (teraz) ppor. „Digana” i 5 kpt. „Starego”. Ubezpieczenie tylne stanowi 7 kompania st. sierż. „Opończy” (Walerian Żuchowicz) i szwadron kawalerii ppor. „Dąbrowy” (Zygmunt Koc). Między długim dwuszeregiem telepią ciężko naładowane dwukonne tabory z całym dobytkiem pułkowym. Około 8 wozów odjechało z rannymi na meliny, a ich ładunkiem obciążono dodatkowo pozostałe wozy.
Wijąca się kolumna posuwa się wolno w kierunku północno-zachodnim, omija Dziebałtowskie Młyny i poprzez rzedniejący las, nie dochodząc Wincentowa, skręca do szosy Końskie-Kielce. Na lizjerze lasu pułk zatrzymał się. W kierunku szosy wysłano patrol. Zaległa przytłaczająca cisza, przerywana czasem niespokojnym parskaniem koni. Zaczyna się robić coraz ciemniej, tylko z przysłoniętych okien w chałupach Wincentowa przebijało miejscami słabe światło. Szosą przemykały wojskowe samochody. Niemcy ściągali odwody, którymi otaczali rejon lasów koneckich.
Wysłany patrol, ze straży przedniej, w kierunku Wincentowa potwierdził w nim obecność nieprzyjaciela. Ominięcie teraz tej wsi, skręcając na południowy wschód do lasów Nadleśnictwa Radoszyce, utrudnia rzeka Czarna z jej odnogą Krasną i z przylegającym do nich bagnistym terenem. Trzeba wobec tego iść dalej na północ, równolegle do szosy, i tam próbować ją przekroczyć. Pułk podciąga się więc jeszcze około 2 km i podchodzi pod wieś Brody. Dalej iść już nie można.
W odległości niespełna 5 km zagradza drogę miasto Końskie z silnym garnizonem. Marszruty nie sposób zmienić, trzeba przekroczyć tutaj szosę…
Ale jak się należało spodziewać, wszelkie dogodne przejścia zostały już zaryglowane. Kolumna staje. Dowódca straży przedniej wysyła ppor. „Drukarza” z 6 partyzantami do wyszukania odpowiedniego przejścia na drugą stronę. Ale czas mijał, a patrol nie wracał. I wtedy, bez żadnego rozkazu, wysunęło się przed tabory kilkunastu partyzantów z 4 kompanii, a zaraz za nimi pozostała jej część – sądząc prawdopodobnie, że czas ruszyć. Prawie równocześnie zniecierpliwiony por. „Wicher” postanawia nie przedłużać denerwującego oczekiwania i daje ryzykowny rozkaz do przekroczenia nie zabezpieczonej jeszcze szosy. Do przodu rusza szpica straży przedniej, prowadzona przez ściągniętego ze wsi Brody Stanisława Dembowskiego. Po krótkiej chwili długi dwuszereg przyczajonych partyzantów zafalował i jakby z pewnym ociąganiem się ruszył ku szosie. Zziębnięci długim postojem partyzanci zbliżają się tam, gdzie zawsze czyhało jakieś niebezpieczeństwo. Podniecenie udziela się wszystkim, zarówno oficerom, jak i szeregowym żołnierzom. Nieprzeniknione ciemności utrudniają orientację – aby się więc nie pogubić, partyzanci trzymają się swoim sposobem jeden drugiego za pasy. Na ciemnym niebie połyskuje blady rogalik księżyca, wchodząc w pierwszą kwadrę. Klucząc w ciemnościach, niemal po omacku, szpica dochodzi wreszcie w pobliże przydrożnego rowu. I wtedy przyczajoną ciszę rozdziera niesamowity trzask broni maszynowej. Roje świetlnych pocisków biją w las, stwarzając wrażenie zwartej ściany ognia. Zasadzka!
Szpica straży przedniej wpada na szosę, strzelając w biegu, a za nią reszta 1 kompanii, za którą podąża 3 kompania i 1 kompania cekaemów. Przed 4 kompanię wybiega pchor. „Łysy” (nazwisko nie ustalone) – dowódca 3. jej plutonu wołając: Cofać się! Cofać! Przepuścić tabory!
Niezabezpieczenie miejsca przekraczania szosy daje teraz tragiczne wyniki. Powstaje narastający chaos, część partyzantów biegnie do szosy, część zaś prze do tyłu. Przerażający kwik spłoszonych koni, tumult i nawoływania zagłuszane piekielną kanonadą, nieprzebyte ciemności i dezorganizacja stwarzały wrażenie pogromu. Będący w środkowej części kolumny mjr „Leśniak” dostrzega w porę grożącą katastrofę i podnieconym ze zdenerwowania głosem, woła do cofających się partyzantów: Padnij! Jego zdecydowany rozkaz przyhamował znamiona paniki. Prawie równocześnie pchnął do czoła kolumny kpr. „Koraba” (Jerzy Wiktorowicz) z rozkazem natychmiastowego przeskakiwania szosy. Na to ppor. „Digan” wybiega przed 4 kompanię i przekrzykując straszliwą wrzawę rozkazuje: Czwarta kompania, kierunek szosa, za mną biegiem marsz! Za szosą są już kompanie 1, 3 i 1 cekaemów. Kawalerzyści dosiadają koni i w galopie, ostrzeliwując wroga, również przecinają niebezpieczny odcinek. Zdecydowany ogień przebiegających kompanii przydusza niemiecki ostrzał. Ale od strony Wicentowa i Brodów nadciągają im posiłki i oświetlając teren rakietami wprowadzają do walki granatniki. Kilkanaście taborowych wozów wtacza się z trudem na szosę, przecina ją i w szalonym pędzie niknie w ciemnościach. Część wozów ponoszą wystraszone konie, część z nich kręci się w tumulcie wywracana i tratowana przez konie i ludzi. W kłębowisku kręci się także zagubiony kucyk, zaprzężony do małego wózka z aktami pułkowej kancelarii. Uratował ją dopiero szef 5 kompanii – plut. „Sław” (Czesław Jasiński), który pewną ręką uchwycił wystraszonego kucyka krótko przy uździe i przeprowadził na drugą stronę szosy. Zaraz nadbiegł mjr „Leśniak” i na klęczkach usiłował zebrać porozrzucane dokumenty.
Na szosie znalazł się już ppor. „Digan”. Stał tam jeszcze łącznik z kompanii cekaemów i wskazywał partyzantom polną drogę w kierunku zachodnim, gdzie przebiły się pierwsze rzuty.
Inicjatywę przejmuje teraz „Digan”. Zwalnia łącznika i z pistoletem w dłoni kieruje partyzantów na tę drogę. Następnie zostawia na szosie strz. „Śrubkę” (Jan Bukowski), by kierował ruchem, sam zaś ruszył do pobliskiej zagrody, gdzie wpadły 2 wozy taborowe. A tam działo się coś zaskakującego. W słabym świetle, sączącym się z okien chałupy, można było dostrzec goniących za furmankami partyzantów i Niemców. Wyglądało to tak, jakby obydwu stronom tak zależało na tych furmankach, że zapomniały się wzajemnie ostrzelać. Do podbiegającego tam „Digana” podjechał na rowerze jakiś żołnierz z palącą się latarnią naftową. Na pytanie, z której jest kompanii – żołnierz odpowiedział milczeniem. Okazało się, że to Niemiec. „Digan” machnął mu przed nosem pistoletem i nakazał zejść z roweru. W tym czasie nadbiegła kolejna grupa partyzantów, oświadczając, że za nimi nikogo już nie ma.
Informacja ta była, jak się później okazało, nieprawdziwa. Ppor. „Digan” nie wiedząc o tym zwinął posterunek i razem z przybyłą grupą spłynął w mrok za pułkiem, z czego skorzystał zatrzymany Niemiec i czmychnął w drugą stronę. A ogień od Wincentowa jeszcze nie ustawał.
W odległości około 200 m za szosą grupa ta spotkała 1 kompanię i dowódcę pułku, któremu „Digan” zameldował o przerzuceniu na drugą stronę szosy 4 kompanii. Meldunek uzupełnił informacją, iż w najbliższej odległości poza szosą nie ma już partyzantów.
Przebicie się partyzantów przez szosę tak zrelacjonował jeden z mieszkańców pobliskiego Dziebałtowa – Stanisław Jakubowski:
Na dzień czy dwa przed 8 listopada 1944 r. na szosę Końskie-Kielce Niemcy zaczęli podrzucać samochodami żołnierzy Wehrmachtu, którzy podzieleni na grupy przystąpili do okopywania się w odstępach około 40-metrowych, począwszy od pierwszych zabudowań Brodów, aż poza Wincentów. Gniazda strzeleckie, w których maskowano broń maszynową, kopano między szosą w przydrożnym rowie a ścianą lasu od strony wschodniej. Domyślaliśmy się, że coś się szykuje… Późnym wieczorem 8 listopada, mogła to być godzina 2000, do Dziebałtowa dobiegły odgłosy ostrej strzelaniny. Na szosie pod Brodami coś się działo. Okazało się, że przebijają się tam partyzanci, którzy byli otaczani w lasach koneckich. Na drugi dzień rano, w miejscu gdzie przedarli się partyzanci, leżały porozrzucane jakieś papiery, polskie czapki wojskowe i części żołnierskiego oporządzenia. Kilkanaście metrów przed szosą, na samym skraju lasu, leżał zabity partyzant i jego koń.
Relację tę uzupełnia mieszkaniec Brodów – Gierczyński,
Partyzanci przebijali się przez szosę około godziny 2000, między Wincentowem a Brodami. Ich uderzenie poszło tuż przed pierwszymi zabudowaniami Brodów. Koło mojego domu zostało zabitych dwóch partyzantów. Na drugi dzień, kiedy Niemcy zwinęli swoje posterunki i odjechali – wtedy ja, Owczarek i Mazur zbiliśmy trumny i pochowaliśmy tych zabitych na górce pod krzyżem. Stanisław Dembowski, taki z brodą – już nie żyje, został wtedy wzięty przez partyzantów za przewodnika. Doprowadził ich do szosy, a kiedy Niemcy otworzyli ogień, to partyzanci poszli na całego. Dembowskiemu nie udało się przeskoczyć szosy – przybiegł do domu. 16 partyzanckich taborów pozostało w Brodach, kilka z nich wpadło bez woźniców na moje podwórko. Wozy wypełnione były lekarstwami, opatrunkami, kocami i bronią. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego Niemcy całą zawartość taborów, oprócz broni i amunicji, zakopali pod lasem. Jak Niemcy odjechali, to razem z Władkiem Stempkowskim, Mazurem i z kimś czwartym odkopaliśmy to wszystko, a Stempkowski jako dowódca naszej placówki odesłał to wszystko do tutejszego komendanta. Konie od taborów zabrali Niemcy. Widziałem 5 zabitych partyzanckich koni, które odciągnięto do lasu. Ilu zginęło Niemców, trudno ustalić, gdyż wszyscy zostali pozbierani przez ich służby i gdzieś odwiezieni. Partyzanci nie poszli całą ławą na wszystkie umocnienia. Uderzyli w jeden punkt obsadzony przez kilka karabinów maszynowych. Strzelanina trwała około 15-20 minut i było po wszystkim. A potem, około godziny 300 nad ranem, Niemcy zwinęli stanowiska i odjechali.
Dramatyczne przebicie się partyzanckiego pułku przez szosę między Wincentowem a Brodami kosztowało bardzo drogo. Dokładnych strat w zabitych i rannych nie udało się ustalić. Polegli m.in.: „Marek” (Andrzej Kosowicz), kpr. „Wiktor” (Jan Wolak), st. strz. “Jastrząb” (nazwisko nie ustalone), “Iskra” (Stanisław – o nieustalonym nazwisku). Wśród rannych znaleźli się m.in. „Kamień” (Zdzisław Kamiński) i pchor. „Wojtek” (Alfons Wojciech Raiter). Natomiast z majątku pułkowego wpadło w ręce wroga 50% taborów, wóz z 5 cekaemami (z posiadanych 7), 6 erkaemów, kilkadziesiąt karabinów i część zapasu amunicji. 10% stanu żołnierzy rozpierzchło się i zagubiło. Nie zdołali się oni przedrzeć na drugą stronę szosy i pozostali w zagrożonym terenie, gdzie całą noc i następny dzień – osaczeni przez niemieckie wojska, podzieleni na grupki szukali możliwości wyrwania się z kotła. Klucząc tam, w oderwaniu od dowództwa, kilku partyzantów poległo w starciach z przeczesującym okolicę nieprzyjacielem, kilku dostało się do niewoli. Duża część dołączała stopniowo do formujących się wydzielonych oddziałów z rozwiązanego, jako siła zwarta – 25 pp AK.
Zachodzi teraz pytanie, jak mogło dojść do tak brzemiennego w skutkach wydarzenia? Nie do mnie – wówczas 18-letniego, szeregowego żołnierza 25 pp AK z cenzusem2 – należy ocena dowódcy straży przedniej pod Brodami. Tę sprawę pozostawiam wojskowym historykom. Od siebie mogę tylko powiedzieć, że por. „Wichrowi” coś wtedy nie wy szło. Tak doświadczony oficer zagubił się chyba w tamtych dramatycznych dniach i nie postąpił zgodnie z regulaminem wojskowym, jaki obowiązuje przy pokonywaniu przeszkód terenowych. Jego bowiem zaskakujący rozkaz do przekroczenia nie zabezpieczonej szosy (tzw. przyczółkami), pod lufami przyczajonego nieprzyjaciela spowodował klęskę 25 pp AK i przedwczesne rozwiązanie tej zahartowanej jednostki bojowej.
Zdecydowana większość oficerów 25 pp AK w rozmowach z autorem zgodnie oświadczyła, że za katastrofę 25 pp AK pod Brodami ponosi winę wyłącznie dowódca straży przedniej. A jak wynika z meldunku mjr. „Leśniaka” prowadził ją por. „Wicher” (Witold Kucharski):
(…) Podczas marszu straż przednia (komp.1) natknęła się na zajmujących kwatery Mongołów. Po otrzymaniu meldunku o zajęciu wsi Wincentów przez npla udałem się osobiście do szpicy i zmieniłem kierunek marszu. Pułk pomaszerował ugrupowany: straż przednia – 1 kompania, następnie komp. 3 i komp. 1 ckm, tabory pułku, komp. 4,5, grupa kampinoska jako straż tylna. Po dojściu do szosy por. „Wicher” wysłał na rozpoznanie dowódcę plutonu ppor. „Drukarza”, dodając mu kilku ludzi. Patrol nie wrócił zabłądziwszy w lesie z powodu ciemności. W czasie zatrzymania kolumny komp.4 wysunęła się przed tabory. Czekając dalej na wysłany patrol zostaliśmy ostrzelani w szpicy z dwóch kierunków, z lewej i prawej strony, z broni maszynowej i granatników. W tym czasie pchor. „Łysy” jako dowódca plutonu komp.4. wydał rozkaz cofnięcia się na swoje poprzednie miejsce, co wprowadziło zamęt na przodzie. Cofających zatrzymałem rozkazem „padnij”. Widząc, że jezdni nie panują nad końmi, część wozów rozpierzchła się, dałem rozkaz przekraczania szosy biegiem, wysyłając z rozkazem kpr. „Koraba” (Jerzy Wiktorowicz) ze sztabu pułku do por. „Wichra” (…).
Tyle z meldunku mjr. „Leśniaka” do Komendy Podokręgu AK Piotrków Trybunalski („Sąd”3 z 9 XII 1944 r. – w sprawie przebijania się przez szosę pod Brodami). Ale wśród szarej masy żołnierskiej pozostał w pamięci tragiczny obraz, spowodowany brzemiennym w skut kach rozkazem oficera i to oficera mającego za sobą ponad roczny staż partyzancki i wiele udanych akcji. Po wojnie, 17 września 1983 r., staraniem żołnierzy 25 pp AK odsłonięto i poświęcono obelisk na miejscu tragicznego wydarzenia pod Brodami.
Demobilizacja
Po uformowaniu w kolumnę marszową zebranych partyzantów, którzy przedarli się przez szosę, pułk zmniejszony do niewielu ponad 300 żołnierzy rusza na południowy zachód w Opoczyńskie. Straż przednią nadal stanowi 1. kompania. Kolumna sunie w ciemnościach, zostawiając na lewo Stare Brody i kieruje się na Kazanów. Po przejściu mostka na rzece Wąglanka wchodzi na bagniste łąki, w których coraz częściej grzęzną tabory. Dowódca pułku ponagla do szybkiego marszu, ale wyciąganie wozów z mokradeł wymaga wielkiego wysiłku i opóźnia tempo odskoku. W tej sytuacji major wydaje rozkaz wyprzęgnięcia koni z kilku wozów i pozostawienia ich w bagnach. Taki sam los spotyka kilka bryczek, które nie przedstawiają teraz żadnej wartości. Około północy pułk mija Beldno, następnie Sworzyce i przed świtem 9 listopada, po przejściu ponad 15 km, osiąga Górki Niemojewskie na zachodnim skraju lasów białaczowskich. Po łyknięciu gorącej zalewajki – sen przychodził natychmiast. Ale już blisko godziny 1000 podrywa partyzantów ostra strzelanina. Okazało się, że od strony Żarnowa nadjechały 2 furmanki z kilkoma niemieckimi żołnierzami. Ostrzelani, zawrócili z powrotem tracąc 2 zabitych.
Ogłoszony alarm odwołano. Wieczorem 9 listopada odbyła się odprawa oficerska, na której mjr „Leśniak” podał do wiadomości, że 25 pp AK zostaje rozwiązany. Powiadomił o tym Komendę Podokręgu Piotrków Trybunalski w sprawozdaniu miesięcznym z 9 grudnia 1944 r.:
(…) Dnia 9 XI br. o godz. 500 rano pułk zajął kwatery w Górkach Niemojewskich (Lasy Białaczowskie) w składzie 3 batalionów. Ze względu na poważną sytuację i brak amunicji, uważając jako jedyne wyjście rozczłonkowanie pułku, wydałem odpowiednie zarządzenie pozostawiając jedynie I batalion przy mnie. Dnia 10 XI 44 według planu udałem się do wsi Widuch. Na przybycie Inspektora czekałem do dnia 11 XI br. W zastępstwie przyjechał ppłk Myśliwiecki (Edmund Mischke) nie mając żadnych instrukcji i upoważnień, tego samego dnia odjechał (…). Kompanie są związane ze mną bezpośrednio za pomocą dwóch skrzynek meldunkowych i są obowiązane składać mi raz w tygodniu meldunki (piątki) oraz meldunki po każdej akcji. Wydaję obecnie rozkazy tygodniowe. Kompanie są samodzielne co do wyboru mp. oraz przemarszu. Na razie wydałem rozkaz nie występować zaczepnie (…).
Z chwilą rozwiązania 25 pp AK, jako siły zwartej, utworzono z części jego żołnierzy 6 oddziałów partyzanckich, którymi dowodzili: por. „Bończa” (Kazimierz Załęski), por. „Osuch” (Zdzisław Suszycki), por. „Dolina” (Adolf Pilch), por. „Wicher” (Witold Kucharski), kpt. „Stary” (Józef Wyrwa) i ppor. „Henryk” (Henryk Furmańczuk). W celu uzyskania większej manewrowości każdy z tych oddziałów nie przekraczał stanu 40 partyzantów, jedynie oddział „Bończy” liczył około 100 partyzantów i miał 2 juczne konie.
Wydzielone kompanie (oddziały) nadal organizacyjnie tworzyły 25 pp AK, pod kryptonimem „Tartak”, i podlegały pośrednio rozkazom mjr. „Leśniaka” poprzez skrzynki meldunkowe. Szczegóły podano w powyższym meldunku mjr. „Leśniaka” oraz w raporcie ppłk. Myśliwieckiego.
Po przeformowaniu oddziałów dowództwo nad tymi jednostkami przekazano kpt. „Morusowi” (Artur Hilary Moraczewski), dotychczasowemu dowódcy I batalionu. A oto treść rozkazu komendanta Podokręgu AK Piotrków Trybunalski – mjr. „Powały” (Stanisław Pawłowski), z 3 stycznia 1945 r., wysłany w tej sprawie do mjr. „Leśniaka” i wszystkich oddziałów „Tartaku”:
1. Na dowódcę wszystkich oddziałów „Tartaku” wyznaczam kpt. „Morusa”.
2. Mjr „Leśniak” zda kpt. „Morusowi” wszystkie rachunki wydatków na wyżywienie oraz rozliczenie z wydatków na wyekwipowanie, jak również resztę gotówki oddziałów.
3. Mjr „Leśniak” przekaże kpt. „Morusowi” wszystkie meliny broni oraz ewentualne zapasy gospodarcze, kancelarię, mapy itp. Mjr „Leśniak” po zdaniu zamelduje się u mnie po nowy przydział.
4. Kpt. „Morus” przystąpi natychmiast do przeorganizowania oddziałów w myśl ustnych wytycznych oraz przystąpi do zaopatrzenia oddziałów i ustalenia sieci łączności.
10 listopada 1944 r. pozostałe jeszcze zwarte grupy partyzantów przeszły wieczorem do wsi Widuch, gdzie nastąpił ostatni apel. Są także ci, którzy przeszli cały szlak bojowy 25 pp AK. Zmęczeni, w poszarpanych mundurach, podartych butach, mocno trzymają broń zdobytą na wrogu, którą za chwilę złożą. Opanowując resztką sił ogromne wzruszenie podchwytują tyle razy śpiewaną Modlitwę Partyzancką.
A potem krótkie – W tył rozejść się! – dla wielu było faktycznym pożegnaniem z partyzantką i pułkiem. Późnym wieczorem 11 listopada 1944 r. mjr „Leśniak” , już w cywilnym ubraniu, odjeżdżał na melinę do Myśliborza – gdzie, na razie, miał odbierać meldunki i kierować działaniami nowo formowanych oddziałów partyzanckich.
Ppor. „Henryk” zwolnił swoją kompanię na 2-tygodniowy urlop z poleceniem stawienia się, po upływie tego czasu, w umówionym miejscu – w celu prowadzenia dalszych walk.
Por. „Wicher” z ponad 40 partyzantami ze swojej kompanii – z dwoma oficerami, ppor. „Drukarzem”, ppor. „Krzysztofem” (Władysław Świtkowski) i lekarzem I batalionu pchor. „Wojtkiem” – ruszyli do południowej części powiatu Tomaszów Mazowiecki, przechodząc po pewnym czasie w inne rejony, przeprowadzając kilka udanych akcji dywersyjnych i starć z wrogiem.
5 kompania kpt. „Starego” skierowała się na południe w lasy Nadleśnictwa Radoszyce. Stąd właśnie wywodził się ten oddział. Po kilku mniejszych akcjach dywersyjnych partyzanci 5 kompanii przetrwali do zajęcia tych terenów przez armię sowiecką, która 17 stycznia 1945 r. podstępnie ich rozbroiła.
Oddział kawalerii z III batalionu pod dowództwem por. „Doliny”, liczący 35 ułanów, kluczył w Koneckiem i Opoczyńskiem kąsając załogi niemieckich posterunków. 17 stycznia 1945 r. został rozwiązany.
Porucznik „Osuch”, który odszedł w październiku w rejon Drzewicy, gdzie zorganizował 6 kompanię – utworzył z niej teraz kilkunastoosobowy oddział i zaszył się w lasach przysuskich. Tam nawiązał kontakt z grupą sowieckich skoczków spadochronowych, z którymi przeprowadził kilka akcji dywersyjnych. W pierwszej dekadzie stycznia 1945 r., w wyniku niemieckiej pacyfikacji, jego oddział rozproszył się, a por. „Osuch” został ujęty i osadzony w więzieniu w Tomaszowie Mazowieckim. Na dzień przed zajęciem Tomaszowa przez armię sowiecką udało mu się, z pozostałymi więźniami, zbiec.
14 listopada 1944 r. do Borowca nad Czarną został skierowany por. „Bończa”, który po zaleczeniu ran, objął dowództwo nad kwaterującymi tam dwoma grupami partyzantów. Były to 2 niepełne plutony ppor. „Maja” i ppor. „Konrada” wysłane w październiku po odbiór „zamelinowanego” zrzutu. Po kilku dniach dołączył tu ppor. „Bohun” i ppor. „Garda”4 , który wyprowadził spod Nowinek część 2 kompanii. W początkowym stadium oddział liczył oko ło 100 partyzantów, uzbrojonych głównie w broń maszynową. Miał również 2 juczne konie. 26 listopada oddział ten miał poważne starcie, a po wyrwaniu się z okrążenia, otworzyły się „Bończy” nie zaleczone jeszcze rany. W tej sytuacji podzielił swój oddział na 3 grupy, nad którymi objęli dowództwo: ppor. „Maj”, ppor. „Garda” i ppor. „Konrad”. Na kilkanaście dni przed wejściem armii sowieckiej zostały one także rozformowane.
* * *
Uzupełnienie nazwisk i funkcji do uwidocznionych w artykule pseudonimów :
str. 23 – mjr „Leśniak” Rudolf Jan Majewski – dowódca 25 pp AK
ppłk „Chudy” dr Józef Galler – naczelny lekarz pułku
por. „Dolina” cc Adolf Pilch – dowódca III batalionu
por. „Wicher” Witold Kucharski – dowódca 1. kompanii I batalionu
ppor. „Jurek” Jerzy Helman – dowódca 1. plut. 4. komp. II batalionu i lekarz bat.
kpt. „Malwa” Stefan Szlązak – komendant Rejonu I
dr „Sosna” Kazimierz Songin – lekarz rejonowy
str. 24 – ppor. „Sokół” Zdzisław Lisowski – dowódca 1. plutonu 1. kompanii I batalionu
str. 26 – ppor. „Digan” Daniel Grudziński – dowódca 2. plutonu 4. kompanii II batalionu
kpt. „Stary” Józef Wyrwa – dowódca II batalionu
ppor. „Henryk” Henryk Furmańczyk – dowódca 3. kompanii I batalionu
str. 26 – ppor. „Drukarz” Adam Ludwik Benrad – dowódca 3. plutonu 1. komp. I batalionu
str. 27 – pchor. „Łysy” NN – dowódca 3. plutonu 4. kompanii II batalionu
str. 29 – pchor. „Wojtek” Alfons Wojciech Raiter – lekarz I batalionu
str. 32 – ppor. „Bohun” Bolesław Turkiewicz – dowódca 1. kompanii ckm I batalionu
ppor. „Konrad” Meczysław Drabik – dowódca 2. kompanii ckm II batalionu
ppor. „Maj” Aleksander Arkuszyński – dowódca 2. plutonu 1. kompanii I batalionu
Od autora:
W latach 1940-1942 na terenie Inspektoratu Rejonowego Piotrków Trybunalski (powstał 25 marca 1940r.), wchodzącego w skład Okręgu Łódź ZWZ/AK, działania sabotażowo-dywersyjne przeciwko okupantowi prowadził Związek Odwetu (ZO) utworzony wiosną 1940r., a od 1941r. również Kierownictwo Walki Cywilnej (KWC). Jesienią 1942r. zadania walki ZO przejęło Kierownictwo Dywersji (Kedyw), natomiast zadania KWC przejęło Kierownictwo Walki Podziemnej (KWP) powołane w 1943r.
Duże zasługi w organizowaniu patroli i oddziałów dywersyjnych, a następnie oddziałów partyzanckich na terenie Okręgu Łódź ma łódzki Kedyw. Na terenie tego właśnie Okręgu, którego ostatnim komendantem był płk Michał Stempkowski („Grzegorz”-„Barbara”), powstał legendarny już dziś 25 pp AK Ziemi Piotrkowsko-Opoczyńskiej.
W czasie okupacji używano wyłącznie nazwy 25 pp AK, natomiast po wojnie przyjęła się nazwa 25 pp AK Ziemi Piotrkowsko-Opoczyńskiej. O zaakceptowaniu tej nazwy świadczą m. in. pamiątkowe legitymacje wydane drukiem dla byłych żołnierzy tego pułku, podpisane przez byłego komendanta Okręgu Łódź AK płk. „Grzegorza”, na których widnieje taka nazwa pułku.
1 H. Jagodzińska „Zuzanna” – rękopis w zbiorach autora.
3 „Sąd” – kryptonim Podokręgu Piotrków Trybunalski od chwili jego powstania do rozwiązania (od 2 listopada 1944r. do 19 stycznia 1945r. – Archiwum Wojskowego Instytutu Historycznego: sygn. III/37/78, k.4).
4 Opis starcia (walki) ppor. „Gardy” Stefana Soborowskiego z kałmuckim dywizjonem (Ostlegionu) we wsi Nowinki i przedzierania się z okrążenia zamieszczono w „Zeszytach Kombatanckich” nr 37 str. 24-37