Noc po „stefanowskiej bitwie” była wyjątkowo chłodna i deszczowa. Zmęczone całodziennym bojem oddziały spędziły ją na „źródełku”. Teren był trudno dostępny. Gęsty las z poszyciem, liczne wąwozy oraz podmokły grunt uniemożliwiały dotarcie do tego rejonu jakiegokolwiek pojazdu mechanicznego. W pierwszej fazie walki o Stefanów tu właśnie skierowany został tabor 25 pp pod dowództwem por. „Morusa” (Artur Hilary Moraczewski).
Przez cały dzień 27 września dr „Jurek” (Jerzy Helmann) opatrywał na „źródełku” rannych, których później odstawił kpr. „Wicherek” (Marian Kubiak) na meliny w rejon Drzewicy. Zajął się nimi z kolei komendant rejonu kpt. „Malwa”, organizując dla nich żywność i lekarstwa, zaś miejscowy lekarz, dr Songin, z całym poświęceniem udzielał im pomocy przez okres ich leczenia.
Obowiązywał stan ostrego pogotowia, gdyż w najbliższym terenie krążyły jeszcze niemieckie patrole. Oni również zbierali swoich zabitych i rannych.
Aby dać oddziałom wytchnienie i osłonę przed siepiącym deszczem i zimnem, dowództwo wydało żołnierzom namioty uszyte ze zrzutowych spadochronów, których zielony kolor doskonale maskował przed pojawiającymi się samolotami miejsce biwakowania.
Dla udowodnienia Niemcom, że ich akcja nie zakończyła się oczekiwanym rezultatem i nie doprowadziła do likwidacji czy rozbicia zgrupowania partyzanckiego, zapadła decyzja zorganizowania akcji odwetowej. Postanowiono uderzyć w nocy z 27 na 28 września na posterunek żandarmerii w Przysusze i spalić go.
Miasteczko było zapleczem aprowizacyjnym i ośrodkiem przerzutowym dla oddziałów partyzanckich, a jego mieszkańcy cieszyli się uznaniem i poparciem chłopców z lasu. Atak na posterunek żandarmerii miał więc istotne znaczenie psychologiczne i mógł być dowodem, że partyzanci nie tylko wyszli cało z pacyfikacji, lecz potrafią zadawać ciosy okupantowi w jego chronionym gnieździe.
Po uzgodnieniu wszystkich szczegółów akcji i wyznaczeniu sił do jej przeprowadzenia tabory obu pułków oraz pozostałe oddziały, nie przewidziane do walki w miasteczku, miały wycofać się przez wieś Kurzacze w rejon lasów białaczowskich, do Górek Niemojewskich, i tam zająć nowy biwak, oczekując na miejscu na powrót grupy wypadowej.
Wymarsz nastąpił od razu. Najwięcej kłopotów sprawiał tabor, złożony z 84 wozów konnych, które w jednej kolumnie przy zachowaniu wydłużonych odstępów rozciągały się na długości kilku kilometrów. Przejazd po piaszczysto-kamienistych duktach ze Stefanowa do Kurzacz, a następnie przeprawę przez rzekę Drzewiczka, utrudniała dodatkowo ciemna noc.
Przez Drzewiczkę przerzucony był most, ale spodziewano się tam niemieckiego ubezpieczenia. Przyprowadzony „język” wskazał bród, znajdujący się na południe od Parczówka. Na przyczółek przeprawiła się część ludzi z zadaniem osłaniania przeprawy i po chwili pierwsze wozy zanurzyły się w lodowatej wodzie. Nie wszystkie konie miały jednak chęć na zimną kąpiel, szczególnie te z „poboru”. Trzeba je było chwytać za uzdę i siłą wciągać do wody, co opóźniało szybką i sprawną przeprawę. Jeden z wozów, który obsiadły przemęczone sanitariuszki, przechylił się niebezpiecznie i przewrócił do góry kołami. Na szczęście dziewczętom nic się nie stało, poza tym że się niespodziewanie wykąpały. W końcu wszystkie wozy zdołano przeprawić na drugą stronę rzeki i kolumna ruszyła w kierunku torów kolejowych Skarżysko-Kamienna – Końskie. Przekroczono je, odwracając uwagę niemieckich strażników przez zorganizowanie pozorowanego ataku daleko od miejsca, gdzie rzeczywiście tabor „przeskoczył” tory, nie ponosząc żadnych strat.
Za torami trakt prowadził piaszczystą drogą na Białaczów. Świtało już, gdy cała kolumna przesunęła się jak duch przez uśpione miasteczko. W niektórych oknach pokazywały się wystraszone twarze mieszkańców, którzy próbowali rozpoznać niespodziewanych gości. Kiedy rozbudzona już miejscowość została w tyle, kolumna skierowała się do cypla lasu, gdzie zarządzono przy dworku krótki odpoczynek. Stąd też wysłano patrol w rejon przekroczonego toru z zadaniem rozpoznania ruchów niemieckich wojsk. Okazało się, że partyzantom nie grozi żaden pościg, wobec czego ruszono dalej i po pewnym czasie zmęczone oddziały osiągnęły nakazany rejon w Górkach Niemojewskich koło Żarnowa. Tam wozy ukryto w lesie, ubezpieczając je silnymi placówkami. Niedługo potem przybyły do tego rejonu pododdziały 25 pp.
W czasie gdy szykowano tabory do przerzutu na nowe miejsce postoju, por. „Bończa” otrzymał rozkaz objęcia dowództwa nad oddziałami szturmowymi do ataku na Przysuchę i do przeprowadzenia rozpoznania w terenie.
Czasu na przygotowanie do akcji było niewiele. „Bończa” wysłał dwóch zwiadowców z zadaniem spenetrowania samego miasteczka oraz najbliższej okolicy. Chciał ustalić, czy wojsko użyte w „bitwie stefanowskiej” zostało po jej zakończeniu wycofane z Przysuchy. Lokalne siły stale kwaterujące w miasteczku rozmieszczone były w trzech punktach: w budynku żandarmerii, w budynku firmy „Terras” (przedsiębiorstwo budowy dróg) oraz we dworze Dębińskich.
W ostatniej chwili zdecydowano, że dwór, jako leżący właściwie poza obrębem miasteczka, zostanie zdobyty przez dwa plutony 1 kompanii ppor. „Sokoła” i ppor. „Maja”, pod bezpośrednim dowództwem por. „Wichra” – około 140 ludzi.
Łączniczka z 1 batalionu 72 pp „Basia” (Spława-Neyman Zeltt) przekazała por. „Cyprianowi” meldunek, że sztab niemiecki kwateruje w Skrzynnie. „Basia”, drobna dziewczyna, wyglądająca w tym czasie na dwunastoletnią panienkę (była już po maturze), przemierzyła rowerem Przysuchę i Skrzynno, skąd przywiozła powyższy meldunek. W Skrzynnie usiłowano ją zatrzymać, ale dziewczyna wskoczyła na rower i po krótkiej gonitwie, ostrzeliwując się, zmyliła pościg. Za ten czyn przedstawiono ją do odznaczenia Krzyżem Walecznych.
Zbliżał się wieczór. Po zamglonym i raczej deszczowym dniu pogoda zaczęła się zdecydowanie poprawiać. Między chmurami pokazywały się pierwsze gwiazdy, a po niedługim czasie – księżyc w ostatniej kwadrze.
Tuż przed godziną 2000 wrócili zwiadowcy z Przysuchy. Uzyskane przez nich dane nie były pomyślne. Załoga niemieckiego posterunku składała się z 23 żandarmów. Uzbrojenie: dwa cekaemy, cztery elkaemy, pistolety maszynowe, karabiny, granaty i granatnik. Od strony podwórza – silny reflektor.
Było już jednak za późno na zmianę planu akcji. Jedno tylko było pewne – jednostki pacyfikacyjne zostały wycofane w kierunku Radomia i Opoczna.
Jeszcze tylko krótka odprawa dowódców oddziałów mających wziąć udział w akcji i kolumny partyzanckie wyruszają w stronę Przysuchy. W ich skład wchodziły cztery kompanie 25 pp, tj.: 1 kompania por. „Wichra”, 1 kompania cekaemów ppor. „Bohuna”, 2 kompania por. „Bończy”, 4 kompania ppor. „Groma”, oraz wydzielone grupy szturmowe 72 pp dowodzone przez ppor. „Zrywa” i ppor. „Wióra”.
Całość partyzanckich sił wynosiła razem około 600 ludzi, bez 3 kompanii ppor. „Henryka” wyznaczonej jako odwód.
Wkrótce oddział „Wichra” skręcił bardziej na południe, aby obejść Przysuchę i zaatakować dwór od strony południowo-wschodniej. Przed rozstaniem ustalono hasła, sprawdzono zegarki i jako moment rozpoczęcia akcji przyjęto godzinę 2345.
Było dopiero kilka minut po godzinie 2100, do rozpoczęcia akcji pozostało jeszcze sporo czasu. Porucznik „Bończa” zarządza krótki odpoczynek w „młodniaku”, w pobliżu lasu, sam zaś z dowódcami poszczególnych oddziałów, które weszły w skład jego zgrupowania, wychodzi na lizjerę, aby omówić ostatnie szczegóły przygotowywanego ataku, zwracając głównie uwagę na uniknięcie strat wśród ludności cywilnej.
Las kończył się na stoku wzgórza opadającego dość stromo w kierunku Przysuchy, którą widać było w poświacie księżyca jak na dłoni. Miasteczko było ciche, jakby uśpione. Tylko niespokojne poszczekiwania psów lub zatrzaskiwane drzwi domów dawały świadectwo życia. Z daleka dochodził gwizd lokomotywy z terenu budowy linii kolejowej Radom-Tomaszów, biegnącej około 2 km na północ od Przysuchy.
Oddziały powoli zaczęły spływać w dół. Wkrótce na stoku pozostał tylko „Bończa” z łącznikami poszczególnych grup z drużyny „Mina”. Jego oddział znajdował się w pobliżu miejsca akcji. Po odejściu ostatnich grup partyzantów ciszę nocy zakłócił chóralny jazgot szczekających psów, który przenosił się do okolicznych wiosek: Pomykowa, Skrzyńska, Zborzenny, gdzie oddziały zajmowały wyznaczone stanowiska.
Wiejskie psy sprawiały często partyzantom wiele kłopotów, zdradzając trasę ich nocnych przemarszów. Dlatego „Bończa” z wielkim niepokojem nadsłuchiwał, czy za chwilę nie rozpęta się przedwczesna strzelanina zaalarmowanych niemieckich posterunków.
Dochodziła godzina 2310 – pora wyruszyć w drogę. Kierując się parowem w dół, a następnie omijając cmentarz z lewej strony, dociera „Bończa” do furty w murze otaczającym dziedziniec kościelny.
Po chwili zajmuje swoje stanowisko i zza osłony, jaką stanowi mur, ogląda miejsce, gdzie za chwilę nastąpi atak. W odległości około 60 metrów stoi ciemny, posępny budynek posterunku żandarmerii, groźny w swym przyczajonym bezruchu.
Od „Konrada” i „Zrywa” przychodzą meldunki, że ich oddziały zajęły stanowiska i są gotowe do ataku.
„Bończa” spogląda na zegarek. Fosforyzowane wskazówki ukazują godzinę 2339. poleca przygotować czerwoną rakietę. Jeszcze tylko sześć minut do rozpoczęcia; wloką się one potwornie długo. Ostatni rzut oka na zegarek: godzina 23:45.
Rakieta! Ognia!
Na front budynku plunęły serie erkaemów z grupy „Konrada”. Masa pocisków świetlnych stwarza wrażenie, że na posterunek płynie struga ciągłego ognia. Niemcy natychmiast odpowiadają wściekłą strzelaniną. Byli widocznie przygotowani na atak. Zaskoczenie nie udało się. Po chwili do akcji wkracza partyzancka „artyleria”: piaty i granaty obronne. Wokół posterunku zrobiło się widno jak w dzień, a poprzez huragan ognia dochodzi stamtąd sygnał samochodowego klaksonu – ciągły, przeraźliwy, drażniący słuch. Okazało się, że przed budynkiem żandarmerii, tuż za zasiekami, płonie samochód ciężarowy, tzw. popularnie „buda”. Zwarcie przewodów spowodowało wycie sygnału, który po pewnym czasie zamilkł.
Na znak rakietą i odgłos strzałów dochodzących od strony posterunku oddział „Wichra” biegiem zbliża się do dworu. Dochodzi stamtąd warkot silników samochodowych i po chwili pędzą w kierunku partyzantów dwa samochody osobowe. Jeden z nich wyjeżdża już na szosę do Skarżyska, ale unieruchamiają go celne strzały. Jeszcze poprawka z broni maszynowej i w wozie pozostaje dwóch zabitych Niemców: oficer i podoficer. W tym momencie nadjeżdża drugi samochód, do którego sunie smuga świetlnych pocisków. Samochód gwałtownie hamuje; wyskakują z niego Niemcy i ostrzeliwując się znikają w ciemnościach. „Wicher” wydaje rozkaz opanowania dworu. Partyzanci wpadają w zabudowania i przeszukują teren. Wszyscy stąd pouciekali. Akcja na dwór zakończona.
Tymczasem do „Bończy” przychodzi meldunek od „Konrada”, że został zabity jeden jego żołnierz (strz. „Ryś” – Szaflarski z Rozwad), a drugi jest ciężko ranny (strz. „Daniel” – Janusz Żurowski z Radomia – zmarł w kilka dni później w szpitalu w Końskich).
Po chwili dociera również goniec od „Groma”, młodziutki powstaniec warszawski „Tadek” (Tadeusz Sułowski), z meldunkiem, że budynek firmy „Terras” okazał się pusty. Jego załoga około godziny 1800 została załadowana na dwa samochody ciężarowe i przewieziona w okolice Opoczna, wobec czego oddział „Groma” otrzymał rozkaz udania się na miejsce przewidzianej zbiórki pod lasem.
Wracając bocznymi uliczkami, poza zasięgiem gęstego ostrzału, dochodzą do rynku. Przed nimi widok jedyny w swoim rodzaju: płonący samochód oświetla plac i leżących na nim pojedynczych strzelców, prujących po budynku żandarmerii.
Krótka narada i ppor. „Grom” oraz ppor. „Jurek” wbiegają do pobliskiego domu, tam na pięterku zajmują stanowisko przy jednym z okien, skąd wysuwa się cienka szyjka erkaemu, a obok groźna lufa piata. Starszy strz. „Bren” (nazwisko nieustalone) krótkimi zjadliwymi seriami pociąga po oknach posterunku. Obsługa piata szuka nerwowo celu. Jest! Szczytowe okno budynku. Pierwszy pocisk przenosi, drugi trafia. Trzeci pocisk pada na dach, ześlizguje się i uderza w stojący opodal samochód z beczkami smarów i benzyny. Gwałtowny wybuch wstrząsa powietrze. Ogromny grzyb dymu bije w górę. Jedna z beczek jak rakieta wylatuje w powietrze, spada na dach posterunku, wgniata go swoim uderzeniem i zalewa strugami ognia, które szybko przenoszą się na piętro, skąd dobiegają odgłosy wybuchów amunicji. Część piętra zapada się z łoskotem. Żandarmi zbiegają więc na dół i bronią się nadal rozpaczliwie.
Na rynku trwa nieustanna strzelanina, jakieś okrzyki, sylwetki schylonych partyzantów, jedni podciągają pod budynek, inni cofają się… Dochodziła godzina 145. wokół posterunku trwała niesłabnąca walka. Był już najwyższy czas, aby rozpocząć bezpośredni szturm na budynek.
W celu lepszego zorientowania się w sytuacji „Bończa” przenosi swój punkt dowodzenia na stanowisko „Miny”, pod dom parafialny stojący w odległości około 30 metrów od posterunku żandarmerii, gdzie dopalał się szkielet samochodu ciężarowego i zaczynał płonąć obrzucony butelkami betonowy bunkier. Zasieki z drutu kolczastego stały jednak nadal prawie nienaruszone.
Uprzedzając „Zrywa” i „Konrada”, „Bończa” wydaje rozkaz partyzantom „Miny”, aby rzucili na zasieki kilka granatów. Wybuchy zrobiły swoje, „Bończa” chwilę jeszcze patrzy na niewielkie wyrwy, gdy raptem dostrzega, że w jednym z okien zza worków z piaskiem wychylił się żandarm strzelający z erkaemu. Błyskawicznie posłano serię z Thompsona i Niemiec znika z okna. Gdzieś z boku wyskakuje do przodu pchor. „Lolek” (Zdzisław Brzózek) z grupy szturmowej 72 pp i z zawziętością tnie siekierą przejście w zasiekach. Jego smukłą sylwetkę oplotły natychmiast jasne perełki świetlnych pocisków. Wydawało się, że nic go nie uratuje, ale udało mu się na szczęście poprzecinać część drutów i wycofać między domy.
Teraz „Bończa” wydaje „Zrywowi” rozkaz do rozpoczęcia szturmu, zaś „Konradowi” wiązanie Niemców od frontu ciągłymi krótkimi seriami po oknach. Zaczęto wzywać również żandarmów do poddania się. Z bocznego wyjścia w bunkrze zaczęli oni wypełzać z podniesionymi rękami. Ale raptem wybucha z całą siłą ogień kilku partyzanckich peemów. Niemcy padają na ziemię i z powrotem czołgają się do bunkra. To strzelało bez rozkazu kilku niezdyscyplinowanych chłopców. Niemcy są zdezorientowani i postanawiają bronić się do ostatka. Walka przeciąga się. W pewnym momencie „Bończa”, podając swemu amunicyjnemu pusty magazynek od Thompsona, słyszy ogłuszający huk i czuje uderzenie w prawy bok i w lewą nogę. Podmuch powalił go na ziemię. Krew zabarwiła jego mundur. Obok wił się z bólu pchor. „Kurzawa” (Jerzy Kępiński) z drużyny „Mina”. Powaleni zostali trzonkowym granatem rzuconym z budynku. Dla dowódcy kierującego całością akcji, por. „Bończy”, walka niestety już się skończyła.
Do obydwu rannych podbiegają sanitariusze i unoszą ich pod las do punktu opatrunkowego. Po partyzanckich szeregach rozchodzi się smutna wieść:
– „Bończa” ranny!
Żołnierzy ogarnia żal i rosnąca nienawiść do wroga. Widzą teraz swojego dowódcę, który dawał przykład odwagi na pierwszej linii walki, niesionego przez sanitariuszy. Usiłuje się jeszcze uśmiechać do swoich chłopców, ale potworny ból powoduje, że na jego twarzy pojawia się nieokreślony grymas.
Partyzanci atakują z podwójną furią. Przydusza ich na chwilę do ziemi ogień własnej broni maszynowej, prowadzony zbyt nisko. Kilku z nich udaje się jednak przeskoczyć przejścia w zasiekach. „Zryw” zaplątał się w drutach. Z bocznego okna widać skierowaną groźnie w jego stronę lufę. Ktoś uprzedza Niemca i posyła w okno celną serię. Po drugiej stronie zasieków znalazł się również „Artur”. Osłania ogniem ze swego stena wycofującego się „Zrywa”, biegnie chyłkiem pod otwór strzelnicy, odbezpiecza granat i na moment zamiera w bezruchu… W okienku spostrzega napiętą stalową siatkę. Odrzuca więc granat w dopalający się samochód i tnie krótkimi seriami w niewielki otwór. Z wnętrza dobiegają krzyki i przekleństwa rannych; kaem zamilkł. W tym momencie „Artur” zobaczył leżący koło jego nóg trzonkowy granat. W ferworze walki nie zauważył, jak z góry rzucili go Niemcy. Odskakuje w bok, ale jest już za późno: silna detonacja powala o na ziemię. Natychmiast zjawiają się przy nim koledzy. „Kolorado” (Ryszard Seredyński) i „Lemiesz” (Henryk Jarosz) z narażeniem własnego życia wynoszą bezwładnego „Artura”1).
Świtało. W kilku punktach na dalekim widnokręgu wylatywały w niebo różnokolorowe rakiety. Rozlokowane w terenie niemieckie oddziały sygnalizowały o zbliżaniu się odsieczy.
Strzały stawały się coraz rzadsze i do grupy uderzeniowej dotarł rozkaz dowódcy pułku, by wobec zbliżającego się świtu zaniechać dalszej walki. Partyzanci zaczęli wycofywać się w kierunku lasu.
Ulokowany w bryczce „Bończa” odzyskał przytomność, ale przygnębia go gorycz doznanego zawodu i silny ból. Pozbawieni sprawnego dowództwa partyzanci nie zdołali, niestety, zająć posterunku. Odwetowa akcja w ostatecznym bilansie zakończyła się sukcesem propagandowo-moralnym, a nie taktycznym. Kilkugodzinne panowanie w miasteczku, zaatakowanie różnych obiektów, wreszcie podpalenie posterunku odbiły się szerokim echem w okolicy. Miejscowa ludność, jak zwykle w takich wypadkach bywało podczas okupacji, zaczęła tworzyć legendy ku pokrzepieniu serc.
Rzeczywiste straty były po obu stronach niewielkie: żandarmi mieli dwóch zabitych i trzech rannych, ponadto ludzie „Wichra” zastrzelili w walce oficera i podoficera. Partyzanci zaś dwóch zabitych („Ryś” i „Daniel”) oraz trzech ciężko rannych („Bończa”, „Kurzawa”, „Artur”). W miejscowych magazynach niemieckich skonfiskowano wiele worków mąki, cukru, skrzynie jaj i spirytus.
Epilog
Ani pierwsza, ani druga „bitwa stefanowska” nie spełniły pokładanych przez niemieckie dowództwo w nich nadziei. Operacja „Waldkater” zawiodła. Zamiast planowanego rozbicia „leśnych band” nastąpił zorganizowany odwet na posterunek żandarmerii w Przysusze. W tej sytuacji Niemcy postanowili ponowić swe działania.
2 października wydzielone oddziały ruszają na przeczesanie lasów przysuskich. Ich siły liczą już teraz ponad 2000 żołnierzy. Na próżno jednak niemieckie tyraliery penetrowały południowe rejony lasów. Partyzanckich pułków już tam nie było. Nie udało się również wykryć zaszytego w tym czasie w trudno dostępnych partiach lasu, w rejonie „źródełek”, ppor. „Henryka”. Jego 3 kompania i oddział „Błyskawica”, liczące około 200 ludzi, pozostały w tym terenie, aby przejąć zrzut lotniczy, co miało nastąpić w pierwszych dniach października.
5 października niemiecki batalion kpt. Ernecke jeszcze raz wyrusza na przeczesanie lasów przysuskich, lecz znowu nie napotyka partyzantów. W następnym dniu część jego batalionu starła się w pobliżu Eugeniowa z pododdziałem 72 pp por. „Lisa”. Po potyczce partyzanci uszli w lasy, a wkrótce starła się tu grupa kampinoska. Byli to głównie powstańcy warszawscy z oddziału rannego w tym czasie por. „Lawy” (Jan Tadeusz Gaworski). Tego wieczoru dwie kompanie kpt. Ernecke doszły wprawdzie z dwóch przeciwnych stron w pobliże „źródełek”, ale w zapadających ciemnościach ostrzelały się wzajemnie. Byli zabici i ranni. Partyzanci natomiast stracili tylko kilka wozów czekających na przyjęcie zrzutu.
Koło północy 6 października nadleciały alianckie samoloty, ale nie otrzymawszy z ziemi umówionych sygnałów, po kilku okrążeniach zawróciły.
W pierwszej dekadzie października z rozkazu dowódcy pułku w rejon Drzewicy został skierowany wraz z kilkoma ludźmi por. „Osuch” (Zdzisław Suszycki). Miał tam zorganizować 6 kompanię 25 pp z napływających grup powstańców warszawskich i partyzantów przebijających się z Puszczy Kaminoskiej. W Drzewicy znajdował się dotąd największy partyzancki szpital polowy, gdzie leczono w tym czasie rannych spod Stefanowa i Przysuchy. Kiedy miasteczko stało się również miejscem koncentracji, niemieckiemu dowództwu nie uszedł uwagi wzmożony ruch w tym rejonie i w ramach nadal kontynuowanej akcji „Waldkater” ruszyły na Drzewicę silnie uzbrojone jednostki liczące ponad 500 ludzi, dowodzonych przez kpt. Ernecke.
14 października w godzinach popołudniowych czujki partyzanckie por. „Osucha” wystawione przed Żardkami starły się z ubezpieczeniem niemieckich oddziałów. W czasie wycofywania się kompanii por. „Osucha” poległo trzech partyzantów, a wśród nich plut. „Długi” i kpr. „Wilk” (nazwiska nieustalone). W ogólnym zamieszaniu dostały się do niewoli dwie sanitariuszki: „Ewa” (Ewa Kuczyńska) i „Grażyna” (nazwisko nieustalone) oraz „Toni” (Artur Gordon de Clark, Belg, uciekinier z Wehrmachtu). Po kilku dniach udało im się zbiec i dołączyć do kompanii por. „Osucha”. Niemcy po zajęciu Żardek rozstrzelali kilku mieszkańców wsi, a część zabudowań spalili.
Wieczorem 15 października oddziały kpt. Ernecke osiągnęły Drzewicę i otoczyły ją gęstym pierścieniem. O świcie następnego dnia przystąpiły do akcji. Miasteczko zostało opanowane przez wroga. Ludność spędzono na rynek, a po opuszczonych zabudowaniach zaczęli buszować pijani żołnierze. Kilka domów podpalono; w ogólnym zgiełku rozpoczął się bezpardonowy rabunek mienia i gwałty kobiet. Ukrytych rannych partyzantów ściągano z łóżek i wyrzucano na zewnątrz. Kilku z nich zastrzelono na miejscu, a kilku aresztowano. Z rannych partyzantów ocalało trzech: „Buhunek”, „Miks” (Ryszard Suskiewicz) i „Tygrys”, który tak wspomina tamte dni:
„We wczesnych godzinach rannych usłyszałem strzały i donośne krzyki. Po jakimś czasie na strych do plebani, gdzie byłem ukryty, wpadło kilku SS-manów. Byłem cały spowity bandażami i trawiła mnie wysoka gorączka. Jak przez mgłę widziałem rosłego SS-mana przystawiającego mi pistolet do głowy z pytaniem: Bist du Banditt? Pokręciłem przecząco głową. Na to drugi zwalił mnie z łóżka i ściągnął mi z ręki zegarek. Straciłem przytomność. Kiedy po jakimś czasie otworzyłem oczy, w pomieszczeniu było pusto. Z daleka dochodziły mnie jęki bitych i mordowanych ludzi. O mnie zapomniano. Po pewnym czasie wszystko ucichło…”
Niemiecka akcja na Drzewicę była ostatnim aktem operacji „Waldkater”, ale i tym razem cel nie został osiągnięty. Partyzanckie zgrupowanie znowu wymknęło się z matni.
W wyniku przedłużania akcji „Waldkater” zwiększyło się jedynie konto hitlerowskiego ludobójstwa: doszczętnie spalony Stefanów, częściowo Gałki, Wywóz, Przysucha, Żardki, wreszcie rzeź w Drzewicy, gdzie aresztowano około 40 cywilnych mieszkańców, z których część zamordowano na miejscu. W czasie trwania tej akcji Niemcy aresztowali łącznie około 100 osób, wiele z nich już nigdy nie powróciło. Straty partyzantów wynosiły ponad 20 zabitych i kilkudziesięciu rannych przebywających na leczeniu w Drzewicy (część z nich została zamordowana) oraz około 80 wziętych do niewoli, głównie z luźnych grup partyzanckich działających w rejonie Drzewicy.
Po tych wszystkich akcjach liczba rannych partyzantów rosła. Należało im dać opiekę lekarską, schronienie i pomoc materialną.
Nieocenione zasługi mają tu ciche bohaterki partyzancko-konspiracyjnej służby sanitarnej oraz pracujący ponad siły lekarze, wciągnięci do tej niebezpiecznej pracy z okolicznych miejscowości. Należeli do nich: Józef Pietrus, Ekierski, Szczygieł z Opoczna, Singer z Żarnowa, Wirski z Końskich, Buzek z Drzewicy. Cięższe przypadki i operacje wykonywane były w szpitalach w Opocznie i Końskich. Rannych umieszczono na oddziałach zakaźnych, gdzie Niemcy bali się wchodzić.
Punkty opatrunkowe mieściły się w Radzicach Małych, Drzewicy, Zychorzynie, Rozwadach – nagłe operacje wykonywano przy prymitywnym świetle naftowej lampy. W Radomiu rannymi opiekował się dr Mieczysław Koszla – chirurg, który ukrywał się po ucieczce z Warszawy. Sanitariat miał leki z Piotrkowa i jego okolic. Zdobyto również samochód ciężarowy wiozący lekarstwa z Radomia dla niemieckiego szpitala wojskowego. Zasadzkę zorganizował ppor. „Garda”. Ranni po „bitwie stefanowskiej” zostali skierowani w rejon Drzewicy. Opiekę nad rannymi na melinach roztaczał nieżyjący już lekarz rejonowy „Sosna” (dr Kazimierz Songin), człowiek z dużą wiedzą i o niespożytej energii, oraz lekarze pułkowi: ppor. „Wojtek” (Alfons Rajter), ppor. „Jurek” (Jerzy Helman) i plut. „Szczur” (Władysław Prawdzic-Młocki), ówczesny student medycyny. W późniejszym okresie, już pod koniec 1944 r., udało się nawiązać kontakt z prof. dr. med. Uniwersytetu Poznańskiego chirurgiem Nowakowskim i internistą prof. Łabędzińskim.
Aby jednak w huku granatów i ferworze walk nie zaginęła pamięć o cichych codziennych bohaterach – partyzanckich łączniczkach i sanitariuszkach, które w tym okresie miały swój wkład w trudnej i niebezpiecznej pracy – należy im nieco więcej słów poświęcić.
W tamtych dramatycznych dniach ich trud był często – jakże niesłusznie – niedoceniany. Dopiero dzisiaj z perspektywy kilkudziesięciu lat, kiedy jest dosyć czasu na dostrzeżenie każdego szczegółu w tej skomplikowanej machinie partyzanckiego życia, rolę kobiet ocenia się właściwą miarą.
Dziewczęta te były wówczas znane tylko pod niewiele mówiącymi pseudonimami. Na przykład „Krystyna” (Krystyna Kędzierska-Jagielniak), niepozorna dziewczyna, która mimo polecenia rannego por. „Bończy” nie opuściła meliny i nie schroniła się przed nadchodzącą pacyfikacją. Powiedziała wówczas stanowczo, że do jej obowiązku należy pozostanie z rannymi, a poza tym podlega tylko rozkazom dr. „Sosny”. Albo dwie siostry: „Sława” i „Wiktoria” (Bronisława i Janina Leśniewskie). „Sława” została aresztowana i wysłana do obozu koncentracyjnego, „Kora” (Halina Kępińska-Bazylewicz), aresztowana przez gestapo, skąd po dwóch miesiącach została wyrwana przez dowództwo Kedywu, oraz wiele innych, jak „Marylka” (M. Krzyżańska) czy nieznane dotychczas z nazwisk: „Krysia”, „Nadzieja”…
Oddzielnych kilka słów należy się sanitariuszce plut. pchor. „Romie” (Donata Hewelt-Daniszewska). Dołączyła do 25 pp w październiku 1944 r. z grupą żołnierzy z Powstania Warszawskiego. Ogromne poświęcenie tej dziewczyny zjednało jej wkrótce ogólną sympatię wszystkich partyzantów. W czasie starcia pod wsią Boków (powiat Końskie) pozostała w gajówce pod lasem z kilkoma ciężko rannymi partyzantami, których nie zdążono ewakuować. Niemcy otoczyli gajówkę i spalili żywcem na jej oczach wszystkich rannych. Jednego z partyzantów usiłującego wyczołgać się zastrzelono tuż za progiem. „Romę” po tej straszliwej zbrodni przywiązano sznurem do konia. W drodze przez las przecięła ona ukrytymi nożyczkami sznur i mimo lekkiego postrzału w głowę, już podczas ucieczki, zbiegła.
„Roma” nie żyje, zmarła po wojnie. Pozostała jednak w pamięci wszystkich partyzantów tego zgrupowania jako symbol niebywałej dzielności i poświęcenia.
Cześć Ich pamięci!
Od Redakcji:
Przedstawiamy Czytelnikom wspomnienia uczestnika działań 2 szwadronu 27 Pułku Ułanów AK im. Króla Stefana Batorego, zmobilizowanego na ziemi Nowogródzkiej w składzie Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego pod dowództwem cc por./mjr. Adolfa Pilcha „Góra, „Dolina”. Organizatorem oddziału kawalerii w Zgrupowaniu, a następnie dowódcą pułku był chor. kaw. Zdzisław Nurkiewicz „Noc”, „Nieczaj”. Działania Zgrupowania i wspomnienia o Zdzisławie Nurkiewiczu opisane zostały w „Kombatanckich Zeszytach Historycznych” nr 7 i 8 w roku 1993 przez uczestnika tych wydarzeń historycznych Ryszarda Celmera „Brzoza”. Obecnie otrzymaliśmy wspomnienia Longina Chimorodo „Wiatr” pt. „Szlakiem 27 Pułku Ułanów AK”1 , w których autor między innymi opisuje pobyt na Kielecczyźnie w składzie Oddziału „Szarego” (3 pp Leg. AK).
Historia Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego jest bogata w działania bojowe na Kresach Wschodnich, a następnie podczas „przeprawy”, przez teren ponad 500 km, do Puszczy Kampinoskiej w pełni uzbrojonego Zgrupowania, w składzie 860 żołnierzy. Przemarsz trwał miesiąc od 29.06. do 26.07.1944 r., między uciekającymi Niemcami (cofającym się frontem) a atakującymi wojskami sowieckimi, które 23 czerwca 1944 przerwały front i rozpoczęły ofensywę. W czerwcu 1944 r. Zgrupowanie to składało się z następujących liczebnie pododdziałów: dowództwo 11 ludzi, kwatermistrzostwo 14, żandarmeria 11, batalion 78 pp (trzy kompanie) 438, dywizjon 27 p.uł.
(4 szwadrony) 273, szwadron 23 p.uł. 69, szpital 46; ponadto Zgrupowanie posiadało 589 koni, 320 siodeł, 185 wozów. Zarówno dowódca Zgrupowania por. A. Pilch „Dolina”, jak i por. Fr. Rybka „Kula” byli cichociemnymi.
Trudno dziś sobie wyobrazić przeprowadzenie tak dużej kolumny marszowej przez cc por. „Dolinę” – najczęściej bocznymi drogami, leśnymi duktami – w ciągu miesiąca, zawsze w pełnej gotowości bojowej. Jak podaje autor, tego bardzo trudnego zadania dokonywał zastępca dowódcy Zgrupowania cc por. „Kula” i tłumacz chor. „Wyżeł”, którzy różnymi fortelami uzyskiwali zgodę oficerów Wehrmachtu na przemarsz w strefie przyfrontowej i w zamieszaniu pospiesznie wycofujących się wojsk niemieckich.
Po przybyciu w okolice Puszczy Kampinoskiej Zgrupowanie rozlokowane zostało w okolicznych wsiach w pobliżu wsi Wiersze, gdzie mieściło się dowództwo, i włączone organizacyjnie do Pułku Młociny-Palmiry dowodzonego przez kpt./płk. „Szymona” Józefa Krzyczkowskiego działającego w Rejonie VII „Obroża”.
Okoliczna ludność przyjęła oddziały entuzjastycznie. Z różnych skrytek swoich domów wyjmowano broń, wyciągano ją z poddaszy, skrytek pod gankami, psich bud, itp. i przekazywano żołnierzom. Wzruszający był widok tych chłopców odwijających z opakowań karabiny i całujących je z namaszczeniem.
Przybyłe pododdziały brały wielokrotnie udział w walkach na obrzeżach puszczy, staczając prawie codziennie bitwy i potyczki w okresie od 31 lipca do 27 września, w tym również 1 i 3 sierpnia o lotnisko Bielany. Opis tych działań szczegółowo przedstawił J. Krzyczkowski książce pt. „Konspiracja i Powstanie w Kampinosie” oraz uzupełnione w Zeszytach Historycznych Obwodu VII „Obroża”.
Pod naporem znacznych sił niemieckich z udziałem czołgów, wozów pancernych, lotnictwa bombowego i rozpoznawczego w nocy z 27/28 września nastąpił wymarsz oddziałów kampinoskich w kierunku zachodnio-południowym; w godzinach rannych 29 września 1944 pod Jaktorowem nastąpił generalny atak na kolumnę marszową pododdziałów partyzanckich. Szczegóły bitwy autor opisuje w rozdziale pt. „Ostatnia bitwa partyzancka z Niemcami na Mazowszu.”
Po tej bitwie około 300 partyzantów-żołnierzy wyrwało się z okrążenia, jak opisuje autor – bez jedzenia i spania – kierowało się do lasów opoczyńsko-kieleckich. Główna część wycofujących się ułanów z końmi w lasy wsi Widuch-Ruszenice włączona została jako III batalion 25 pp. Do 3 pp Leg. przybyło 56 żołnierzy i pewna część do 72 pp, które operowały w północnej części Okręgu „Jodła” w Obwodach: Opoczno, Końskie, Starachowice, a także Radomszczańskim i Włoszczowskim. Walczyli w składzie wyżej wymienionych pułków AK, aż do 19 stycznia 1945 r. Po zakończeniu działań wojennych wielu z nich nie mogąc powrócić na Kresy Wschodnie osiedliło się na tamtych terenach Kielecczyzny i założyło rodziny. W Skarżysku wzniesione zostało przy ul. Wileńskiej Sanktuarium Matki Boskiej Ostrobramskiej.
Opracował Henryk Myśliński