JENIECKA DOLA PARTYZANTÓW 1 Iłżeckiego Pułku Piechoty AK

Obwód ,,Baszta”, ,,Konrad”
Okręg Radomsko-Kielecki

  Autor publikowanych poniżej wspomnień, zamieszkały we Wrocławiu, otrzymał za nie I nagrodę w konkursie rozpisanym w 1996 r. przez Centralne Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach. Drukujemy je z niewielkimi skrótami.

  Punktem wyjścia wspomnień autora jest przegrana bitwa pod Piotrowym Polem k/Iłży, jaką I października 1944 r. stoczyły formacje iłżeckiego pułku piechoty (pod nieobecność swojego dowódcy, por. Wincentego Tomasika „Potoka”) z przeważającymi siłami niemieckimi.

***

…Odgłosy walki zaczęły się nasilać i przybliżać. Szczególny niepokój wzbudzały wybuchy pocisków armatnich, warkot czołgów i pojawienie się samolotu nad lasem. „Doliwa” zaproponował, żeby przenieść się z szałasu na zewnątrz, gdzie będzie można lepiej obserwować, co się dzieje w lesie, „Sum”, choć lekko ranny, ale gorączkujący z powodu ogromnego wrzodu na szyi i ,,Jaskółka”, bardzo osłabiony na skutek dużego upływu krwi, nie zareagowali, ,,Grażyna” podeszła na skraj polany, aby przejąć pierwszych przyprowadzonych rannych, wśród których jest kpt. „Bartosz”, dowódca plutonu z kompanii ostrowieckiej. Ksiądz „Modrak” usadowił się na zewnątrz szałasu przy narożnym słupku, „Doliwa”, ranny w łydkę i ja, z przestrzelonym biodrem, ułożyliśmy się w zagłębieniu na skraju polany, W szałasie układano Przyprowadzanych rannych partyzantów. Opatrywaniem ich, poza sanitariuszami, zajmowali się ,,Grażyna”, ksiądz ,,Modrak” i ja.

  Około południa na dukcie nieopodal obozowiska pojawił się czołg strzelający szrapnelami, a za nim połyskiwały niemieckie hełmy. „Grażyna” powierzyła mi swoją torbę sanitarna, a sama Poszła po rannych na linię północną. Nie uszła daleko, jeszcze było ją widać w zaroślach zagajnika, gdy dosięgnął ją pocisk artyleryjski i rozszarpał tak, że nie rozpoznano jej szczątków, gdy po tygodniu zbierano poległych do wspólnej mogiły.

  Uznałem, ze miejsce, w którym leżę z „Doliwą”, staje się niezbyt bezpieczne i nie daje pełnego widoku na zbliżającą się linię walki, bo szałas zasłania widoczność na południowy skraj polany, skąd dobiegały najbliższe odgłosy strzałów „Doliwa”, jakiś apatyczny i zrezygnowany stwierdził, ze w tym grajdołku czuje się bezpiecznie i nigdzie się stąd nie ruszy. Przeniosłem się na środek polany, pod brzozę, obok której leżały duży chlebak i pistolet maszynowy UDT „Bartosza” oraz torba sanitarna ,,Grażyny”, Po chwili na skraju polany od południa pojawili się Niemcy. Ostrzeliwali polanę, a szczególnie słomianą ścianę szałasu, którego zawartości nie widzieli. Spod brzozy widziałem wnętrze szałasu. Widziałem, jak ciała lezących w nim partyzantów były podrzucane trafianymi pociskami z niemieckich karabinów. W ten sposób poległa większość rannych lezących w szałasie. Jeden z pierwszych poległ „Sum”. Podobnie, od kul wysłanych na oślep poległ „Doliwa”. W pewnej chwili na habit księdza „Modraka” upadł ręczny granat. Ksiądz bez zastanowienia chwycił go i odrzucił Niemcom. Od południowej strony, na skraju polany, naprzeciwko mnie pojawił się niemiecki żołnierz z karabinem. Leżąc strzelał do mnie. Zmienił magazynek, klęknął i nadal strzelał.

Uniosłem głowę i pomyślałem: „Gdybym miał amunicję, to bym cię trafił w oko”. W tym momencie gwizdnęła mi koło ucha kula. Pomyślałem: ,,kula, która gwiżdże, nie zabija” i poczułem silne uderzenie w stopę. Niemal jednocześnie z lasu od zachodu wbiegli na polanę Niemcy. Przyłożyli do mnie bagnety, przeszukali kieszenie, obmacali. Dostrzegli leżący obok pistolet maszynowy UDT (Sten z drewnianą kolbą), „śliczny mebelek. Być może to uratowało mi życie…

  Wszystkich partyzantów wziętych do niewoli, w większości rannych, zebrano na placu niegdyś przynależnym do kompanii „Fiedlera”. Ułożono nas w dwóch rzędach, głowami do siebie. Naprzeciwko mnie leży silnie krwawiący, umazany krwią ,,Jaskółka”. Patykiem skręcam podwinięty rękaw koszuli ponad raną „Jaskółki”, usiłując w ten sposób przytamować krwotok. Niemiec to zauważy, uderzył mnie kolbą karabinu, a ,,Jaskółkę” wyprowadził na bok za szałas wartowniczy. Po jakimś czasie wszystkich wzięli do niewoli ustawiono w szeregu i niemiecki oficer wybierał, chyba co piątego, ale leż ciężej rannych. Wybranych odprowadzono na bok, tam gdzie poprzednio „Jaskółkę”. Druga seria z pistoletu maszynowego… Już nigdy nie widziano ich żywych.

  Pozostałych przy życiu około 20 jeńców poprowadzono piaszczystą drogą do Błazin.

Szli za konnym wozem powożonym przez niemieckiego żołnierza doskonale mówiącego po polsku. Po chwili marszu woźnica spostrzegł, ze jestem ciężko ranny i idę tylko dzięki pomocy kolegów. Kazał usiąść na wozie. Zobaczył rozpłataną stopę. Wyjął opatrunek osobisty i podał mi. Opatrzenie rany razem z butem nie na wiele się zdało, ale przynajmniej nie było widać krwi i trochę chroniło przed dalszym zanieczyszczeniem.

  W Błazinach jeńców wzięli w obroty gestapowcy. Wszystkich pojedynczo przesłuchiwano, nie szczędząc bicia i kopania. Po przesłuchaniu wprowadzono jeńców do obór, gdzie gnój nieco przykryto świeżą słomą. Rannych nie opatrywano. Opatrunku na stopie nadal nie mogłem zmienić, bo do tego potrzebny był nóź do rozcięcia buta, a nikt z jeńców nie miał nic ostrego. Na gnoju, bez picia i jedzenia, bez pomocy lekarskiej, spędziliśmy pierwszą noc października 1944 r.

  Drugi dzień niewoli i miesiąca zaczął się od przewiezienia jeńców wczesnym rankiem do Ostrowa Świętokrzyskiego. Z Błazin przywieziono ponad 40 partyzantów. Osadzono jeńców w murowanych, dobrze zabezpieczonych stajniach na terenie Fabryki Wyrobów Cukierniczych ,,AMOR”. Pod wieczór dano jeńcom pierwszy posiłek: zupę w puszkach po konserwach. Wprawdzie była to tylko gorąca woda z liśćmi kapusty i buraków, ale mile łaskotała podniebienie i wypełniła żołądek. Puszki natychmiast po opróżnieniu zabrano. Opieki lekarskiej nadal nie było, chociaż wymagało jej pilnie kilkunastu rannych.

  Po trzech dniach pobytu w Ostrowcu Świętokrzyskim liczba jeńców zwiększyła się do około 80. Nic się nie działo, tylko dwa razy dziennie otwierano stajnie, żeby podać jeńcom rano kawę, wieczorem zupę w puszkach po konserwach, które natychmiast po posiłku zabierano. Ubrano wszystkich w szare kurtki z żółtymi, dużymi literami ,,SU” (Soviet Union) na plecach i zaprowadzono na dworzec kolejowy. Sowieckie przebranie miało ,,uchronić” jeńców przed chęcią pomocy czy odbicia przez Polaków podczas przemarszu przez miasto. Po jakiejś selekcji około 50 partyzantów przewieziono do Częstochowy, księdza „Modraka” do obozu koncentracyjnego w Dachau, kilku wzięto do więzienia w gestapo, kapitana ,,Bartosza” do szpitala więziennego gestapo, kilka osób cywilnych, przypadkowo wziętych do niewoli, zwolniono, kilku partyzantom udało się zbiec.

  W Częstochowie, pomimo sowieckich oznaczeń, rozpoznały AKowców panie z Rady Głównej Opiekuńczej (RGO) i zanim doszli do obozu jenieckiego, zaopatrzono ich w nieco żywności, głownie chleb i owoce. Partyzantów wprowadzono do obozu radzieckich jeńców wojennych, mieszczącego się w dawnych koszarach kawalerii, a ściślej mówiąc – w stajniach. Jedenastu rannych umieszczono w szpitalu obozowym. Zajął się nimi troskliwie lekarz radziecki, pułkownik, jak twierdził, Polak z pochodzenia. Niezwykle kulturalny staruszek.

W podległej mu grupie sowieckich żołnierzy, w co trudno uwierzyć, nie słyszało się nawet najdelikatniejszych przekleństw, bluźnierstw czy nieprzyzwoitych słów. Mnie oczyszczono starannie rany. Rany brzucha i rozplatanego wylotem kuli pośladka okazały się niegroźne i po oczyszczeniu szybko się goiły. Gorzej było z nogą. Uszkodzona była kość śródstopia, a cała rana okrutnie zapaprana. Początkowo chirurg chciał amputować stopę, bo twierdził, że zaczyna się zakażenie. Na skutek mojego kategorycznego protestu zdecydował się ją leczyć zwiększając znacznie dawkę prontosilu, jedynego dostępnego w obozie antybiotyku.

  Wszyscy ranni partyzanci podreperowali swoje zdrowie. Opieka lekarska jak na warunki obozowe była doskonała. Jak wyjaśnił pułkownik, jeńcy radzieccy pracowali na wyrębach leśnych i tam otrzymywali leki ze zrzutów sowieckich, które odbierali ich partyzanci i podkładali na miejscach pracy jeńców. Natomiast wyżywienie było bardzo złe i skąpe. Najbardziej jednak dokuczały pluskwy, z którymi walka była głównym zajęciem pacjentów szpitala. Nogi łóżek ustawiano w puszkach z wodą i lizolem, szpary łóżek opalano przy pomocy przydziałowych papierowych bandaży. Było to tylko formą rozrywki, bo pluskwy spadały na lóżka z sufitu, i to w takich ilościach, ze nie było mowy o ich wytępieniu.

  Po dwóch tygodniach całą grupę Akowców przetransportowano do obozu jenieckiego Stalag VIII B Lamsdorf (obecnie Łambinowice). Była to druga dekada października. Zaczęły się jesienne chłody i słoty trudne do zniesienia. Partyzantów umieszczono na polu, gdzie uprzednio byli powstańcy warszawscy, a przed nimi jeńcy radzieccy. Oni to wybudowali, a raczej wykopali około 1,5 m głębokie doły i przykryli je słomą na drewnianych drągach. Tych dołów było ze trzydzieści. Każdy mógł pomieścić ponad 50 osób. Nowo przybyłych wpuszczono na to niezamieszkałe pole i można było wybrać sobie najbardziej odpowiednie do zamieszkania ziemianki. Trudno było znaleźć względnie chroniące przed deszczem i chłodem miejsce. Słoma przeważnie przegniła, drągi pozapadane. Tam, gdzie kawałek dachu nie przeciekał, w słomie na dnie dołu roiło się od wszy, Szokowały ogromne ilości banknotów Banku Emisyjnego w całych nie pociętych arkuszach. Były one dla mieszkańców ziemianek nie tylko świadectwem likwidacji Banku Emisyjnego i upadku Generalnego Gubernatorstwa, a więc bliskiej wolności Polski, ale prawdziwym dobrodziejstwem, poprawiającym byt w ziemiankach. Spało się na banknotach 500-zlotowych, przykrywało się banknotami 200-złotowymi, w latrynie używało się banknotów 100-zlotowych. Banknoty te pozostawili jeńcy z Powstania Warszawskiego. Z pola ziemianek na obiady prowadzono nas do baraków zajmowanych przez jeńców radzieckich. Rano kawę przynoszono w bańkach. Wieczorny posiłek (chleb) wydawano podczas obiadu. Akowcy nadal ubrani byli w kurtki z ,,SU” na plecach i jeńcy z innych pól nie mieli do nich dostępu, więc nie wiedzieli, ze to Polacy. Po kilku dniach opuściliśmy ziemianki i zostaliśmy przeniesieni do murowanego baraku.

  Barak ZW otoczony był podwójnym ogrodzeniem z kolczastych drutów pod napięciem, jak sądzono z ich wyglądu (druty na izolatorach). Powiało grozą. Ktoś tłumaczył, że ZV to znaczy ,,Zu Vernichten” (do zlikwidowania). Ciarki przeszły po plecach leśnych żołnierzy. Barak w stosunku do ziemianek był pałacem. Wprawdzie zagłębiony na trzy stopnie w ziemi i z wodą po kostki, ale z dobrym dachem, drewnianymi pryczami, z siennikami z woliną i dużą ilością koców. Barak mógł pomieścić wygodnie ponad 300 osób. Jeńców – partyzantów było 46, więc miejsca było pod dostatkiem. Sienniki wprawdzie bardzo wytarte, ale ułożone w kilku warstwach spełniały swoje zadanie, a ze było ich dużo, służyły również za pierzyny. Koce nie za bardzo nadawały się do przykrycia, były małe, przeważnie połówki i bardzo podarte. Byliśmy jeszcze w letnich ubraniach, bez ciepłej bielizny. Z koców darliśmy więc pasy na owijacze, szale, pasy na brzuchy, na turbany itp. Już pierwszej nocy zorientowano się, ze koce i sienniki aż roją się od wszy, a prycze stanowią jedno wielkie siedlisko pluskiew. Zwalczanie tych natrętnych insektów rożnymi dostępnymi sposobami było bezskuteczne. Dniem i nocą dawały się we znaki, uniemożliwiając sen i wypoczynek.

  Już z w drugim dniu pobytu w baraku ZV zaprowadzono rannych do lazaretu. Po zmianie opatrunków każdy otrzymał zapasową rolkę papierowego bandażu. W Częstochowie wypróbowano już zwalczanie pluskiew płomieniem palących się papierowych bandaży. Tutaj również stosowano tę metodę. Ale podobnie jak w Częstochowie była to tylko bezskuteczna rozrywka. Nadgarstki i nogi nad kostkami były zgryzione przez pluskwy. Całe ciało nie myte od września było dotkliwie penetrowane przez wszy. Zadbanie o higienę ciała, choćby w najmniejszym stopniu, było niemożliwe. Jeńcy w ZV nie otrzymywali mydła ani ciepłej wody, a i zimnej było mało, jedyna przyjemność w zakresie higieny to fryzjer, który byt przyprowadzany raz w tygodniu. Golił brody i przy okazji można było uczesać się prawdziwym grzebieniem i umyć twarz prawdziwym mydłem.

  Codziennie rano i wieczorem odbywały się apele, podczas których Niemiec, podoficer Wehrmachtu, sprawdzał liczbę jeńców. Żeby wyglądać bardziej wojskowo, wybrano komendanta grupy. Został nim pchor. „Gintowt”, którego obowiązkiem było m.in. meldowanie Niemcowi stanu grupy i zgłaszanie chorych do doprowadzenia do lazaretu. Podczas apeli, które odbywały się zawsze przed barakiem, po raporcie, śpiewano modlitwy ,,Kiedy ranne”, „Wszystkie nasze”, „Boże, coś Polskę”, modlitwę partyzancką, modlitwę harcerską, Śpiewano również inne: patriotyczne, partyzanckie, harcerskie, wojskowe. Starano się śpiewać jak najgłośniej, żeby cały obóz słyszał, ze w kurtkach z ,,SU” na plecach na polu ZV są Polacy. To okazało się bardzo słuszne i skuteczne. Gdy ranni szli do lazaretu, przechodzili obok baraku, w którym przebywali Polacy, jeńcy wojenni z 1939 roku. Było ich niewielu, około 30 podoficerów. Byli zadbani, dobrze ubrani w starannie utrzymane mundury. Otrzymywali pomoc Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w takich ilościach, ze niewiele korzystali z kuchni obozowej. Gdy zorientowali się , ze na polu ZV są polscy partyzanci. przekazywali im swoje przydziały margaryny, chleba i zupy z kuchni obozowej, a także mydło, pastę i szczoteczki do zębów, grzebienie, czekoladę, sucharki, papierosy, zapałki, kawę z paczek Czerwonego Krzyża. A co najważniejsze, powiadomili Międzynarodowy Czerwony Krzyż o przybyciu polskich partyzantów do obozu jenieckiego VIII B Lamsdorf. Skutek byt taki, ze w grudniu przed wywiezieniem z Lamsdorfu wszyscy partyzanci otrzymali z MCK 2-kilogramowe paczki żywnościowe. Dzięki żołnierzom polskim z 1939 roku byt i samopoczucie nasze znacznie się poprawiły.

  Rannych i chorych jeńców z pola ZV codziennie prowadził żołnierz Wehrmachtu do szpitala obozowego – lazaretu. Nigdy nie mogło być więcej niż pięciu chorych na raz.

Partyzantom zależało na zdobyciu jak najwięcej papierowych bandaży, tak przydatnych do palenia pluskiew. Wyznaczono kolejność wyjść do lazaretu na każdy dzień, aby w pełni wykorzystać ten pięcioosobowy limit. Sama wizyta w lazarecie nie należała do przyjemności. Widok przeprowadzanych tam operacji powodował szok. Czegoś takiego nie można sobie wyobrazić nawet w najbardziej koszmarnych snach. Pacjentów z rożnymi dolegliwościami przyjmowano w tej samej sali, w której dokonywano nieraz bardzo skomplikowanych operacji. Przeprowadzano je w zasadzie na stołach obitych cynkową blachą z zagłębieniem ku środkowi, gdzie znajdował się otwór na odpływ krwi i wody przy spłukiwaniu. Pewnego razu widziałem operację w szeroko otwartej jamie brzusznej, wykonywaną na zestawionych dwóch ławkach. Widocznie stół operacyjny był za wysoki. Po sali kręciło się wielu ludzi, bynajmniej nie w kitlach. Środków opatrunkowych jak gaza czy wata tu prawie się nie widziało. Zastępowano je papierem przypominającym papier toaletowy, takie tez były bandaże rożnej szerokości. Lekarstwa nawet najniezbędniejsze trudno było uzyskać. O antybiotykach można było sobie tylko pomarzyć.

  Na przełomie października i listopada było już bardzo zimno. Dżdżysta śląska aura pogłębiała niedostatek ciepła. W baraku ZY był wprawdzie żelazny piecyk, ale nie było czym palić. W listopadzie Niemcy dostarczyli kilka dębowych bali, chyba z jakiejś pałacowej podłogi, o długości ponad 5 metrów i grubości co najmniej 4 cale. Jeńcy nie mieli żadnych narzędzi do ich połupania na części nadające się do palenia w małym piecyku. Ale pomysłowość Polaków i krzepa Rosjan, partyzantów od „Potoka”, nie zawiodły. Dębowe bale rozbijano i palono. Chociaż mały piecyk nie mógł ogrzać całego baraku, przy samym piecyku można się było trochę ogrzać, zagrzać wodę do mycia. Samo łupanie drewna było tez doskonałą rozgrzewką i rozrywką.

  Jedną z najważniejszych czynności jeńców było dzielenie przydziałowego chleba i margaryny. W tym celu ustalono stałą kolejność pobierania przydziału. Kolejność ta obowiązywała przy grzaniu wody na piecyku i sprzątaniu baraku. Dzieleniem porcji zajmowało się zawsze trzech pierwszych z kolejności danego dnia. W następnym dniu byli oni umieszczani na końcu ustalonej kolejności. Dzielenie porcji odbywało się przy pomocy wagi wykonanej z patyków i sznurka. Waga taka była niezwykle czuła. Ważenie, a raczej porównywanie porcji nie dopuszczało najmniejszych nawet odchyleń. Chleb i margarynę krajano wyostrzonym na kamieniu trzonkiem aluminiowej łyżki. Dla zapewnienia maksimum sprawiedliwości w dzieleniu porcji, po podzieleniu i ułożeniu wszystkich porcji na stole podchodziło się według ustalonej kolejności i brało dowolnie przez siebie wybraną porcję. Ostatnie porcje brali ci, którzy dzielili. Chleb jeńcy otrzymywali codziennie wieczorem. Jeden bochenek (1 kg) przeznaczony był na 6 osób. Chleb ten powinien był być spożywany na kolację i śniadanie. Ale chyba żadnemu z nas to się nie udawało. Całą porcję chleba zjadano natychmiast po jego otrzymaniu. Margarynę otrzymywało się dwa razy w tygodniu. Kostka, 0,5 kilograma, była dzielona na 20 porcji. Rano i wieczorem przynoszono do baraku bańkę jakiegoś gorącego napoju – kawę zbożową lub napar ziołowy. Tego napoju było po 0,5 litra na osobę. Około południa jeńcy otrzymywali zupę. Podobnie jak kawę przynosili ją w bańkach dyżurni jeńcy z innych pól z asystą niemieckiego żołnierza. Jeńców z pól Z nie zatrudniano poza ich polem. Przed nalewaniem zupy do puszek po konserwach, zwanych tu „biksami”, które służyły jako kubki, menażki, talerze, wrzucano do bańki kostkę margaryny. Dzięki żołnierzom polskim z 1939 roku partyzanci otrzymywali nieco więcej zupy i margaryny do niej. Każdy mógł otrzymać nawet ponad 1 litr zupy, jeśli zdążyło się podejść po repetę. Zupy były różne, czasem bardzo smaczne. Kilka razy był kapuśniak z kapusty pięknie pokrajanej w cieniutkie, długie niteczki, Wszystkich to zadziwiło i twierdzili, ze tak szatkowanej kapusty nigdy nie widzieli. Ale częściej była zupa z suszonej brukwi, tak gorzka, że pomimo głodu niewielu dało radę ją przełknąć. Najczęściej były to zupy z liści buraków, kapusty, jarmużu z odrobiną kartofli. Ani razu nie udało się znaleźć choćby śladu mięsa. Te posiłki miały przede wszystkim tę wartość, że były gorące.

  Pewnego dnia pchor. ,,Gintowt” przypomniał, że istnieje przedwojenny rozkaz Naczelnego Wodza RP w którym mówi się, ze po zakończeniu wojny wszyscy żołnierze biorący w niej udział otrzymają automatycznie awans o jeden stopień, potwierdzili to i inni starzy żołnierze. Dla tych, którzy są w niewoli, wojna się skończyła, więc awanse już im się nalezą. Wielu mieszkańców baraku ZV skwapliwie z tego skorzystało, zaczęto sobie naszywać dystynkcje wykonane z rożnych tasiemek, haftowano gwiazdki. Igły i nici otrzymano od Polaków z 1939 roku. Było rozrywki na kilka dni. Najbardziej chyba przejęty tym był, już ppor., „Gintowt”. Nie wiedział wówczas, że w międzyczasie ukazał się rozkaz komendanta AK okręgu ,,Jodła” (radomsko-kieleckiego) o awansowaniu podchorążego „Gintowta” na pierwszy stopień oficerski, zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza RP należał mu się już stopień porucznika.

  Poza stałymi zajęciami, jak poranny i wieczorny apel, posiłki rano, w południe i wieczorem, toaletą osobistą, wizyty w lazarecie (5 osób dziennie) oraz przesłuchania w gestapo po kilka osób codziennie, jeńcy w izolowanym od reszty obozu baraku ZV mieli dużo wolnego czasu, który nie łatwo było zagospodarować. Nie otrzymywali prasy ani książek, nie mieli materiałów do pisania. Pozostały tylko rozrywki w postaci gier towarzyskich nie wymagających rekwizytów, opowiadanie przeżyć, wspomnienia, snucie planów, śpiewane rożnych pieśni chóralnie i solowo oraz modlitwa zbiorowa, a najczęściej indywidualna. Niektórzy popadali w niebezpieczną zadumę na granicy spleenu. Wśród jeńców partyzantów od „Potoka” było trzech spadochroniarzy radzieckich i dwóch Ukraińców zbiegłych z armii Własowa. Ta piątka chętnie i przepięknie śpiewała pieśni rosyjskie, ukraińskie i białoruskie, a także uczestniczyła w śpiewaniu pieśni polskich. Próbowano grać w rożne gry towarzyskie, ale najbardziej przyjęła się chyba najstarsza gra koszarowo-więzienna „salonowiec”, tutaj zwany „dupniakiem”.

  Codziennie kilka osób było doprowadzanych na przesłuchania do gestapo, przesłuchania trwały od 30 minut do 2 godzin. Wypytywano głównie o rodzinę, miejscu jej zamieszkania, dowódców, pełnione funkcje w partyzantce, kontakty z ludnością cywilną, udział w akcjach przeciwko Niemcom, sposób wstąpienia do partyzantki. Niezadowolenie z odpowiedzi przeważnie było wyrażane uderzeniem ręką w twarz, ale były też przypadki dotkliwego pobicia pejczem czy patką. Pożegnaniem był kopniak gestapowskim butem. Niemal każdy partyzant był przesłuchiwany kilkakrotnie. Na przesłuchania prowadzono zwykle nie więcej niz. 6 osób i cała ta grupa, zarówno oczekujący na przesłuchanie, jak i ci po przesłuchaniu, czekają do końca przed budynkiem gestapo.

Budynek zajęty przez gestapo była to nieduża willa z czerwonej cegły, stojąca w pobliżu bocznej, prawie nie używanej bramy. Bramy tej pilnował żołnierz Wehrmachtu, pewnego razu byłem przesłuchiwany jako jeden z pierwszych i po przesłuchaniu oczekiwałem na odprowadzenie do baraku. Pilnujący bramy żołnierz przywołał mnie do siebie. Mówił doskonale po polsku gwarą śląską, pytał, skąd się wzięli ci Polacy. Wyjaśniłem, ze jesteśmy partyzantami z Kieleckiego, że zostaliśmy wzięci do niewoli podczas leśnej walki. Wehrmachtowiec, jak się przedstawił – Polak ze Śląska opolskiego, wiedział, ze jeńcy z pola ZV nie mają możliwości wysłania jakiejkolwiek wiadomości do rodziny. Zaproponował mi napisanie listu do kogoś z rodziny, który on zaraz wyśle ze swoim adresem zwrotnym. Zawahałem się chwilę, bo tak zaraz po przesłuchaniu W gestapo taka oferta nie budziła zaufania. Wartownik wyciągnął z kieszeni płaszcza swoje drugie śniadanie, chleb ze słoniną i dał mi je. „Cóż mam do stracenia” – pomyślałem zajadając smaczną kanapkę. Żołnierz dal kartkę z notesu i ołówek. Napisałem krotki list i adres do ciotki w Krakowie. List doszedł. Była to pierwsza wiadomość w rodzinie. Na mogile partyzantów poległych pod Piotrowym polem widniało między innymi moje nazwisko, a w wielu kościołach odprawiano Msze Święte za moją duszę.

  Na początku drugiej dekady grudnia wszyscy jeńcy z pola ZV otrzymali paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, niewątpliwie za przyczyną jeńców – żołnierzy polskich z 1939 roku. Paczki nie były duże, dwukilogramowe, ale najważniejsze, że były świadectwem, że wiadomość o pobycie partyzantów „Potoka” w Lamsdorfie dotarła poza druty Stalagu VIII B. Paczki zawierały sucharki, miód, marmoladę, topione masło, kawę, mleko w proszku, papierosy i mydło. Nie zdołano podziękować, ani nawet zawiadomić żołnierzy z 1939 roku o otrzymaniu paczek. Już nas nie wypuszczano z baraku ZV. Nazajutrz rano wydano po pół bochenka chleba na osobę i wyprowadzono na rampę kolejową, potem załadowano do wagonu-węglarki bez dachu. Wagon wielokrotnie odłączano, dołączano, przetaczano, a przede wszystkim godzinami trzymano na oddzielonych od stacji bocznicach. Deszcz, śnieg, wilgoć i okropny ziąb niezmiernie nam dokuczały. Paczki MCK w tej sytuacji były niezwykle pomocne W przetrwaniu tych warunków transportu. Po trzech dniach pociąg z trzema wagonami jeńców zatrzymał się na stacji Gross-Rosen. Okazało się, że wraz z partyzantami Polskimi w dwóch wagonach, również węglarkach, przywieziono 82 partyzantów słowackich.. Wagony z jeńcami eskortowane byty przez żołnierzy Wehrmachtu. Na stacji Gross-Rosen roiło się od czarnych mundurów esesmanów. Wysiadanie z wagonów odbywało się przy pomocy karabinowych kolb, pałek i pejczów. Był to znowu jakiś inny świat… Za chwilę świat ten został objaśniony przez komendanta obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, przyjmującego jeńców w szeregi więźniów słowami: „Jesteście w niemieckim obozie koncentracyjnym Gross-Rosen. Zapomnijcie, ze byliście kiedyś panami, kolegami, towarzyszami. Tutaj jesteście numerami. Stąd na wolność możecie wyjść tylko przez komin krematorium”.

  Z jeńca Stalagu VIII B nr 23075 zostałem więźniem Gross-Rosen nr 89116. W Lamsdorfie był głód, zimno, brud, wszy, pluskwy, przesłuchania gestapo, brak lekarstw, niedostateczna opieka lekarska. Wtedy zdawało się, że gorzej już być nie może. W Gross-Rosen partyzanci „Potoka” przekonali się, że nigdy nie jest także, żeby nie mogło być gorzej…

  Z 46 żołnierzy AK wziętych do niewoli w pierwszych dniach października 1944 r. w lasach starachowickich pod Piotrowym Polem, przywiezionych 15 grudnia 1944 r. ze Stalagu VIII B Lamsdorf do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen przeżyło niewolę 11 (jedenastu) ! Niecałe 25%.

  Oto lista żołnierzy – partyzantów 1 Iłżeckiego p.p. AK, jeńców Stalagu VIII B Lamsdorf:

  1. Antoni Adamczyk „Kruk”- szewc pułku – zginął w ob.konc.
  2. Witold Adamczyk „Jeż” – ur.1926 r., pluton łączności – zginął w ob.konc.
  3. Piotr Adamski „Leonidas” – ur.1927 r., komp. „Kwiatkowskiego” – zginął w ob.konc.
  4. Wacław Baran „Bursk” – ur.1906 r., ogniomistrz w plut. łączn. – zginął w ob.konc.
  5. Czesław Bereś „Ryszard” – ur. 1925 r., kompania „Pawła”
  6. Aleksander Bieliński „Sęp” , ur.1924 r. , kompania ,,Pawła” – zginął w ob.konc.
  7. Marian Dąbkowski „Śmiały” – ur.1925 r., kompania „Pawła” – zginął w ob.konc.
  8. Witold Duchnicki „Gintowt” – ur. 1919 r., pchor/ppor komp. „Kwiatkowskiego” – zginął w ob.konc.
  9. Kazimierz Dziekoński – kompania ,,Pawła”
  10. Tadeusz Fijałkowski ,,Długi” – ur.1922 r., komp. „Kwiatkowskiego” – zginął w ob.konc.
  11. Jan Gładyś „Cygan” – kompania „Wrzosa” – zginał w ob.konc.
  12. Julian Harabin – ur.1926 r., kompania „Fiedlera” – zginał w ob.konc.
  13. Zbigniew Jackowski „Waligora” – ur.1923 r., kompania „Fiedlera”
  14. Zenon Kacperek – ur,1924 r., kompania Pawła – zginął w ob.konc.
  15. Adam Kierzkowski ,,Cygan” – ur. 1925 r., kompania „Kwiatkowskiego” – zginął w

ob.konc.

  1. Józef Klusek ,,Gołąb” – ur.1925 r., kompania „Fiedlera”
  2. Stanisław Kuntze – kompania „Kwiatkowskiego” – zginał w ob.konc.

1B. Tadeusz Kwapisz „Dowbór” – kompania „Pawła” – zginał w ob.konc.

  1. Zenon Laskowski – ur.1922 r., kompania „Fiedlera” – zginał w ob.konc.
  2. Czesław Lisowski „Smuk” – ur.1922 r., kompania „Fiedlera”
  3. Zdzisław Małkiewicz – kompania „Kwiatkowskiego” – zginął w ob.konc.
  4. Janusz Marczewski „Kwiatkowski” – ur.1910 r./ por. dowódca kompanii
  5. Leon Markowski – kompania „Kwiatkowskiego” – zginał w ob.konc.

24.Zbigniew Mazurek „Gniew” – ur.1925 r., kompania „Fiedlera”

  1. Henryk Misiowiec – ur.1926 r., kompania „Fiedlera”

26, Henryk Myśliwiec ,,Burza” – ur.1918 r., kompania „Fiedlera”

  1. Kazimierz Nowak – kompania „Kwiatkowskiego” – zginał w ob.konc.
  2. Leszek Płachciński „Krakus” – ur.l925 r., kompania „Fiedlera”
  3. Bolesław Puzewicz „Prus”, kompania ,,Pawła” – zginał w ob.konc.

30, Kazimierz Rogulski „Nir” – ur.1926 r., pomocnik kucharza – zginał w ob.konc.

  1. Marian Skrzydelski „Szakal” – pluton łączności – zginął w ob.konc.
  2. Wacław Szczechura – kompania „Pawła”
  3. Stefan Szczerski – ur.1920 r., kompania „Fiedlera” – zginął w ob.konc.
  4. Stanisław Tuszyński „Kasztan” – kompania „Fiedlera” – zginał w ob.konc.
  5. Marian Woźniak „Ryś” – kompania „Pawła”- zginał w ob.konc.
  6. Kazimierz Węglarski „Pantera” – kompania „Pawła” – zginął w ob.konc.
  7. Józef Zapała – ur. 1925 r., pluton łączności – zginął w ob.konc.
  8. Władysław Zapała – ur.1918 r., pluton łączności – zginał w ob.konc.
  9. Marian Zubrzycki „Brzozowski”- ur. 1921 r., kompania „Fiedlera” – zginął w ob.konc.
  10. Ryszard Zwoliński – ur.1926 r., kompania „Pawła”- zginał w ob.konc.
  11. Józef Zugaj „Czarny” – kompania „Kwiatkowskiego” – zginał w ob.konc.

42 – 44 trzech spadochroniarzy radzieckich – zginęli w obozie koncentracyjnym

45 – 46 dwóch Ukraińców zbiegłych z armii Własowa – zginęli w obozie koncentracyjnym

Inne pseudonimy występujące w tekście:

„Bartosz” kpt. Stanisław Mazurkiewicz – dowódca plutonu w kompanii „Pawła’
„Bojar” kpt. dr Eustachy Karwiński – lekarz pułkowy
„Doliwa” kapr. Janusz Wierzchowiecki – drużynowy w kompanii „Fiedlera”
„Fiedler” por. Witold Mrowiński- dowódca kompanii iłżeckiej
„Grażyna” Jadwiga Wolańska – sanitariuszka pułku
„Jaskółka” st. strz. Józef Skwarek – partyzant w kompanii ,,Fiedlera”
„Kwiatkowski” por. Janusz Marczyński – dowódca kompanii ostrowieckiej
„Modrak” ks. Bogdan Sworowski – zakonnik, kapelan pułku
„Paweł” pchor. Władysław Rogulski – dowódca kompanii opatowskiej
„Potok” por. Wincenty Tomasik – dowódca Iłżeckiego p.p. Armii Krajowej
„Sum” kpr. żandarm. Wacław Chajec – d-ca plutonu w kompanii „Fiedlera”
„Wrzos” ppor. Andrzej Bieliński – dowódca kompanii skarżyskiej

 

2 komentarze do “JENIECKA DOLA PARTYZANTÓW 1 Iłżeckiego Pułku Piechoty AK

  1. Zdzisław Zugaj

    Znalazłem nazwisko swojego wuja Józef Zugaj który zaginął w obozie rodzina nie mogła uzyskać żadnej informacji po jego aresztowaniu pod Iłżą i przewiezieniu do Gross Rose proszę o informacje zdzilaw.zugaj@interia.pl tel.664307430

    Odpowiedz
  2. Zdzisław Zugaj

    Jednym z aresztowanych był mój wujek Józef Zugaj w waszej publikacji widnieje zapis że zginął w obozie koncentracyjnym mam gorącą prośbę gdzie mogę uzyskać dalsze informacje na temat mojego wuja gdyż informacje jakie miała moja babcia i mój tata że po aresztowaniu i wywiezieniu do obozu wszelki ślad po nim zaginął zaginął.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.