Przed kilkoma dniami usłyszałem przez radio dawno już nie śpiewaną piosenkę: „Gdzie są chłopcy z tamtych lat… gdzie dziewczęta z tamtych lat”. Piosenka bardzo melodyjna i tęskna zarazem, poruszyła we mnie wspomnienia z lat dawnych, chmurnych i gniewnych, które wydają się dzisiaj latami szczęśliwości. Po niedługim namyśle postanowiłem to, co mi odżyło w pamięci przelać na papier.
W lasach starachowickich pod Iłżą organizował się oddział partyzancki zwany Pułkiem Iłżeckim, który miał iść w drugim rzucie akcji Burza. Byli tam nie tylko chłopcy, ale i kilka dziewcząt, głównie sanitariuszki i łączniczki. Dwie przyszły z oddziałem kapitana „Pawła” Piotra Szczepaniaka – obie sanitariuszki – Jadzia Wolańska ps. „Grażyna” i Marysia Kabała ps. „Aldona”. Później dołączyła do nich „Iskierka”. Dziewczęta te przyniosły do oddziału radość życia i – powiedziałbym – scementowały zwartość oddziału, stworzyły z niego jakby jedną rodzinę. Początkowo miały osobny namiot, ale nastawały powoli chłody, przeniosły się więc ku obopólnemu zadowoleniu pod namioty chłopców.
Marysia i Jadzia zamieszkały w namiocie mojego plutonu i były otoczone szczególnie troskliwą opieką. Zachowanie wszystkich żołnierzy było bardzo poprawne, pełne szacunku i ciepła oraz bardzo życzliwe. Nie było słychać ani wulgarnych słów, ani niewybrednych żartów. Do „lasu” szła młodzież najbardziej wartościowa, pełna kultury wewnętrznej. Dziewczęta odnosiły się do „Pawła” jak ojca i najlepszego opiekuna, a „Paweł” traktował je jak własne dzieci.
Dnie schodziły na ćwiczeniach zwartych i bojowych. Wieczorem, gdy czuliśmy się bezpiecznie, śpiewaliśmy przy ognisku pieśni, opowiadaliśmy żartobliwe historyjki. Nigdy nie poruszano spraw osobistych. W czas posiłków stawaliśmy z menażkami w kolejce do kotła – dziewczętom proponowaliśmy pierwszeństwo, ale nigdy nie chciały z tego skorzystać.
Pewnego razu będąc na patrolu na drodze w kierunku na Marcule, napotkałem platformę na ogumionych kołach, zaprzężoną w parę koni. Zatrzymałem pojazd i wypytałem woźniców: „Skąd i dokąd?”. Odpowiedzieli, że są z Zakładów Starachowickich i wiozą koce – już nie pamiętam dokąd. Kazałem im zejść z wozu, dałem pokwitowanie, że pojazd z zawartością konfiskuję. Podpisałem: ZASTĘPCA STALINA. Woźnicy, a było ich dwóch, byli niezmiernie zadowoleni i poprosili usilnie, żebym ich zabrał do oddziału. Musiałem, niestety, odmówić. Platforma bardzo się przydała.
Było to zapewne 15 sierpnia, święto państwowe. Miasto Iłża urządziło nam przyjęcie. Każdy dostał dużą białą bułkę i wodę mineralną, a „Potok”1) podał świąteczny obiad. Rano była msza święta z patriotycznym kazaniem, a potem amatorskie występy. Konferansjerem był „Potok”, z zawodu nauczyciel. Przyszło nawet sporo mieszkańców Iłży, oczywiście za zaproszeniami, bo przecież uroczystości nie można było publicznie ogłosić. Pamiętam, śpiewano piosenki patriotyczne, a Rafał i Ziomek, nieodłączni przyjaciele zaśpiewali: „Tam, na Śląsku jest miasteczko, a w nim piękna dzieweczka”. W oddziale mieliśmy też kilku Rosjan, którzy uciekli z niewoli niemieckiej. Ci zaśpiewali, między innymi, „Rozkwitali jabłonie i gruszy”, „Popłyli tumany nad rekoj”. Pierwszy raz słyszałem tę piosenkę i do dnia dzisiejszego uważam ją za jedną z najpiękniejszych.
Biegły miesiące, oddział się rozrastał do niebezpiecznych rozmiarów, bo im większy, to mniej ruchliwy. Potyczki odbywały się stosunkowo rzadko, akcja „Burza” nie rozwinęła się. Nie będę opisywał wydarzeń poprzedzających okrążenie w pierwszym dniu października 1944 r., bo to nie jest moim głównym celem, ani też przebiegu tej bitwy, w której oddział por. Wincentego Tomasika „Potoka”, zwany Pułkiem Iłżeckim, przestał istnieć. Zginęło wielu żołnierzy a wielu rannych i zdrowych dostało się do niewoli. Zginęła Jadzia. Marysia dostała się do niewoli, ale miała wiarygodne papiery (choć lewe), została przez Niemców zwolniona. Była sierotą, jej rodzice zginęli tragicznie. Miała jednak brata nauczyciela w Ostrowcu. Po bitwie zamieszkała w Chwałowicach u dyrektora szkoły, który przygarnął ją jak własną córkę. Po wojnie zaś i zdaniu matury wyjechała do Wrocławia, gdzie ukończyła Wyższą Szkołę Handlową. We Wrocławiu podjęła pracę. Przyjeżdżała co roku na Zjazd Partyzantów do Iłży. Umarła zbyt wcześnie mając około 40 lat. Miała skrzep w nodze, który zablokował potem jej serce. Została pochowana w Ćmielowie. W pogrzebie uczestniczyło wielu byłych partyzantów ze sztandarem. Proboszcz aż się dziwił, że była tak znana i tak kochana. Niedaleko jej miejsca spoczynku leży również Jadzia, którą ekshumowano ze zbiorowej mogiły w lesie Starachowickim – została rozpoznana po buciku.
Wracając do czasu wojny, muszę z żalem stwierdzić, że po wspomnianej bitwie oddział „Potoka” przestał istnieć. Pozostał mocno nadszarpnięty oddział ppor. Andrzeja Bielańskiego – „Maczugi”, „Wrzosa”, do którego dołączyło kilku żołnierzy z mojego pierwszego plutonu. Byli to Duraziński Jan „Sosna” i Bigadło Kazimierz „Walery” – Ślązacy, którzy doskonale mówili po niemiecku i chodzili w mundurach niemieckich. Domyślam się, że uciekli z armii niemieckiej. W oddziale „Wrzosa” znajdował się Jerzy Łazarczyk ps. „Bolko”. Było ich dwóch braci, ale Jerzy stracił brata pod Iłżą na Polu Piotrowym 1.10.1944 r.
Oddziałek liczył około 35 ludzi, był zwarty, dobrze uzbrojony, ruchliwy, z żołnierzami już obytymi w walkach, a dowódca „Wrzos” jako leśniczy miejscowych lasów znał doskonale teren. Nie ufał lasom starachowickim jako zbytnio uczęszczanym, poprzecinanym leźnia mi i duktami. Przedkładał nad nie lasy siekierzyńskie jako więcej dzikie. Miał dwie łączniczki z Wąchocka, rodzone siostry, Izę i Lalę. Lala – młodsza, śliczna dziewczyna – była rzadziej w lesie. Przywoziła nam ze wsi chleb i „coś” do chleba. Na skraju lasu przy drodze do Wąchocka czekali na odbiór partyzanci. Iza była sanitariuszką, nosiła w torbie leki i opatrunki, jak również maść siarkową przeciw świerzbowi. Pewnego razu spotkał ją wypadek. Dowódca kompanii „Wrzos” polecił swojemu ordynansowi przeczyścić krótką broń, lecz chyba przez nieuwagę pozostawił w lufie pocisk. Ordynans manipulował bronią i wystrzelił. Kula trafiła klęczącą Izę w udo, odbiła się od kości udowej i rykoszetem trafiła w brzuch – na szczęście już z osłabionym impetem utkwiła tuż pod skórą; „Wrzos” wyjął ją scyzorykiem, zrobił opatrunek i furmanką kazał odwieźć Izę do szpitala. Niedługo tam przebywała i niebawem wróciła do lasu. Po wojnie będąc w Wąchocku chciałem Lalę i Izę koniecznie odwiedzić, ale nie znałem ani nazwiska, ani adresu. Spytałem młodego przechodzącego przechodnia, który z wyglądu zasługiwał na zaufanie, czy może mi wskazać, gdzie tu mieszkają takie dwie blondynki. Po dokładnym przyjrzeniu mi się podjął się zaprowadzić mnie pod ich mieszkanie. Mieszkały w domu Langiewicza razem z matką. Przyjęły mnie bardzo serdecznie.
Teraz coś muszę wspomnieć o Irce Matyni ps. „Iskra”. Była to bardzo młoda dziewczyna, niemal jeszcze dziecko, niezwykle odważna i ryzykantka, z charakteru podobna do opisanej przez Kornela Makuszyńskiego panny Ewy („Szaleństwa panny Ewy”). Przychodziła często do lasu z wiadomościami, wykonywała polecenia „Wrzosa”, przynosiła amunicję do pistoletów i stenów. Razu pewnego natrafiła na patrol niemiecki stojący na drodze prowadzącej do lasu. Popatrzyli na piękną dziewczynę z torbą w ręku i zapytali, dokąd idzie. Odpowiedziała, że do cioci, tam w lesie. Nie kontrolowali zawartości torby, ale rzekli: Ach, du junge Partizan”.
Gdy napotkaliśmy w lasach siekierzyńskich oddział mjr. „Kaktusa” (Tadeusza Strusia), ja z Irką jako pierwsi złożyliśmy im wizytę. Wszyscy żołnierze „Kaktusa” wpatrywali się w nią z zachwytem w oczach. Przyszła zima, nie sposób już było wytrzymać w lesie. 26 listopada był już śnieg po kostki i – 6 stopni mrozu.
Rozeszliśmy się na meliny. Większość żołnierzy była miejscowa, więc udała się do swoich domów. Ja dostałem się na melinę we wsi Michałów, niedaleko Marcinkowa. Młody Łubek ps. „Łodyga” zabrał mnie do swojej rodziny, gdzie obaj zamieszkaliśmy. Pamiętam wypadały wtedy Andrzejki. Kilku młodych i rodzina Łubków urządzili wróżby, lali wosk, była też zabawa z fantami, które później należało wykupić – najczęściej całusami. Uczestniczyła też w Andrzejkach Irka. Mnie we wróżbach wyszło, że zostanę „starym kawalerem”. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, że to niemożliwe. I co? Wróżba stała się faktem!
Pewnego wieczoru wpadł pędem do Łubków Ignacy Miernik ps. „Straszny” ze Szczepanowa pod Skarżyskiem. Był żołnierzem od „Szarego” i znałem go już wcześniej. Wzywał pomocy, gdyż młyn jego ojca okrążyli Własowscy. Zamknięci we młynie młynarz i chłopi nie chcieli się poddać. Zerwaliśmy się szybko i z bronią maszynową zdążyliśmy na czas. Strzelając w powietrze, jeszcze z daleka od młyna, odpędziliśmy napastników. Musieliśmy zostać tam do rana, dla bezpieczeństwa gospodarzy, gdyż spodziewali się oni odwetu. Od tej pory jestem w przyjaźni z Miernikami. Ignacy po wojnie się ożenił, miał trzech synów, jak Budrysów, ale zginął tragicznie. Zorganizował ekipę, która zakładała wodę z miejscowych studzien do mieszkań zamożniejszych gospodarzy i do plebanii. Przy kopaniu rowu mimo położenia rur, obsunęła się ziemia i Ignacy został przysypany. Jego żona Stasia mieszka do dziś w Dąbrowie Górniczej, otoczona dziećmi i wnukami. Koresponduję z nią do dnia dzisiejszego.
Wrócę do mojego opowiadania. Od Łubków przeprowadziłem się – dla bezpieczeństwa gospodarza i osobistego – do Kuźdupa. Kuźdup, gospodarz tejże wsi, był sołtysem. Nie był chłoporobotnikiem, ale furmanił i zarabiał końmi. Handlował również końmi, często jeździł do Skaryszewa.
Dzień sylwestrowy 1944/45 roku spędziłem w Skarżysku. Było strasznie, trwało ciągłe bombardowanie miasta przez lotnictwo radzieckie. Strzelali oni do wszystkiego, co się poruszało – chociaż Niemcy już stąd odeszli. Przed domem, w którym przebywałem, wybuchła bomba tak potężna, że wyrwała okno z kawałkiem ściany, a w leju po bombie zmieściłaby się bez trudu potężna ciężarówka. Gdy się nieco uciszyło i już zmierzchało pobiegłem na melinę do Michałowa. Wieś dogorywała, gasły już płomienie pożarów, spalił się doszczętnie dom brata sołtysa. Sam gospodarz ciężko ranny, strasznie jęczał. Miałem przy sobie niemieckie tabletki uśmierzające ból, zwane Schmerzstill. Po zażyciu tabletki gospodarz rzekł: „Jak mi dobrze, jak mi błogo” – i wkrótce umarł.
Zająłem się rannymi, założyłem opatrunki, zorganizowałem odtransportowanie chorych do szpitala. Od tego czasu nazywano mnie w Michałowie panem doktorem i darzono dużym szacunkiem. Po jakimś czasie – po upływie dnia, może dwóch, pojawiły się sowieckie oddziały. Zaopatrzyłem się w wódkę na drogę, by móc zabrać się na samochód jadący w stronę Ostrowca. Niedługo czekałem. Wyciągnąłem z kieszeni butelkę wódki, podniosłem do góry. Samochód się zatrzymał i zabrał mnie z ochotą, a szofer natychmiast przechylił butelkę, wypił połowę, obtarł usta rękawem i ruszył z kopyta. W Ostrowcu zrobiłem to samo i tym sposobem dostałem się do Ożarowa.
Z Ożarowa doszedłem już do swojego domu piechotą. Moja rodzinna wieś, Janopol, była nie do poznania. Dwa budynki mieszkalne z zabudowaniami gospodarskimi doszczętnie spalone, inne były bez okien i drzwi. Otwory okienne zatkane oknami inspektowymi. W mieszkaniu mnóstwo ludzi – to wysiedleńcy, którym spalono domy – no i, oczywiście, cała moja rodzina. Ojciec ciężko chory, po przebytym wysiedleniu wkrótce zmarł. Nie było komina, łóżek ani krzeseł. Za komin służył żelazny piecyk z rurą doprowadzoną do okna. Bieda aż piszczała. Na szczęście ocalała zakopana pod szopką beczułka słoniny, na której dla bezpieczeństwa była postawiona skrzynia z nasieniem łubinu przeznaczonego do siewu.
Otrzymałem 20 dolarów odprawy służbowej z AK. Pojechałem do Klimontowa, bo bliżej nie można było dostać prosiąt. Rower udało się wypożyczyć. Kupiłem prosię za całe 20 dolarów, umieściłem w chlewiku. Po kilku tygodniach przyjechał parą koni kuzyn z Julianowa, wsi odległej od Janopola o około 8 km. Tam nie było wysiedlenia, ale panowała choroba świń, zwana „różycą”. Kuzyn zanocował, konie umieścił w owym chlewiku na noc – no i za kilka dni prosię zdechło na „różycę”.
Po kilku latach sytuacja zaczęła się stabilizować, siostry ukończyły przyspieszone kursy nauczycielskie i dostały posady w szkołach, mnie udało się zaocznie ukończyć w Krakowie studia rolnicze.
Na zakończenie opowieści wrócę jeszcze do czasów tuż po partyzantce. Interesowałem się losem kolegów i koleżanek z lasu. Po wojnie odwiedziłem jeden raz Irkę Matynię. Matka opowiadała, że w czasie wojny nie mogła córki utrzymać w domu, tak goniła do lasu, z pomocą do chłopaków – partyzantów. Dziękowała mi, że byłem w lesie jej głównym opiekunem i przyjacielem. Powyższe wspomnienia napisałem w kwietniu 2002 r. w Janopolu.
Od Redakcji
W jednym z kolejnych „Zeszytów” zamieścimy artykuł obejmujący historię 1 Pułku Iłżeckiego wraz z opisem stoczonej walki na Polu Piotrowym 1.10.1944 r. z przeważającymi siłami Wehrmachtu, oddziałów policyjnych i ROA (Ruskiej Oswobodzitelnej Armii) wspartych bronią pancerną, artylerią, pododdziałami moździerzy i lotnictwem.
„Krysia” – łączniczka
Wiele już razy napisać na ten temat chciałem,
Jednak ciągle za mały się czułem, myśl stawała się udręką,
Że wszystkie wzniosłe słowa, które znałem,
Nie wystarczały, by oddać Jej postać bohaterstwem piękną.
Dziś jednak postaram się (ot, zwykła próba i nieśmiała)
Opisać postać łączniczki „Krysi” (powiedzmy, że każda „Krysią” była),
Wszystko bowiem jedno, jaki pseudonim dziewczyna miała,
Męstwem nieopisanym, a gdy trzeba – urokiem świeciła.
Z torebką przez plecy przewieszoną, z płonącymi oczami,
Chwili na odpoczynek, choćby króciutkiej, nigdy nie miała,
Usmiechnięta, spokojna, buzia zmęczona czasami,
Boć i ciężar nad siły często na swe ramiona brała.
Urągała śmierci szalejącej wokół i w oczy jej drwiła,
Była wszędzie – i na barykadzie ostrzeliwanej zajadle,
I w miejscu, gdzie walką wrzało jak w „piekle” – też była,
I przy rannym, niby dobry duch, zjawiała sie nagle.
„Krysia” była aniołem, balsamem i odwagą samą,
Naszą chęcią walki, naszą wiarą w zwycięstwo,
Nie mówiąc już o tym, że naszych serc była DAMĄ.
„Krysie” z AK, niech Waszym imieniem nazywa się MĘSTWO!!!
R. Orszt „Wicher”