BYŁEM w 72 PP-AK

Obwód Radom
Okręg Radomsko – Kielecki

img_0007

  Do ZWZ – AK wstąpiłem w marcu 1942 r. (placówka Szydłowiec, obwodu Radomskiego). Do III Batalionu 72 pp AK, pod dowództwem Krzysztofa Hofmana, ps. ,,Cyprian”, przystąpiłem w lipcu 1944 r. mając 20 lat w stopniu szeregowca i uczestniczyłem w akcjach pułku do 19 listopada 1944.

  W okresie konspiracji uczestniczyłem w zdobyciu broni od granatowej policji, której jesienią 1943 r. władze niemieckie poleciły stawić się z bronią na punkcie w Częstochowie. Zdobycie broni na kilku policjantach z Szydłowca miało nastąpić w godzinach wieczornych, przed ich odjazdem pociągiem. Z niewiadomych jednak przyczyn część grupy odjechała wcześniej. Broń odebraliśmy kilku zaledwie policjantom przed stacją kolejową Szydłowiec, znajdująca się na terenie zalesionym, odległym 4 km od miasta. Wstępując do III baonu 72 pp AK, mojej macierzystej jednostki w lipcu 1944 r.  broń tę przekazałem do jednostki.

  Początki pobytu w oddziale leśnym okazały się dla mnie bardzo trudne. Przede wszystkim brak podstawowych rzeczy do codziennego życia w polowych warunkach, jak np. koca do przykrycia w czasie snu na legowisku z gałązek jodły, spowodowały po kilku dniach ciężką grypę połączoną z wysoką gorączka. Jednak organizm musiał przystosować się do nowych warunków życia. Prawdziwym nieszczęściem był brak odpowiedniego obuwia, W terenie leśnym i marszach po bezdrożach zwykle buty nie nadawały się do chodzenia. Nawet w Przypadku doraźnego okręcania cholewek drutem rozpadały się po kilku dniach.

  Wszystkie trudności zostały nam pewnego poranka wynagrodzone moralnie, gdy podczas koncentracji oddziałów leśnych w Górach Świętokrzyskich ujrzeliśmy na małym skrawku naszej ziemi, w maleńkiej miejscowości, po raz pierwszy od wielu lat okupacji narodowe symbole polski. Mały domek, w którym mieścił się sztab zgrupowanych jednostek, był udekorowany biało – czerwonymi flagami.

  Ten widok wywarł na nas głębokie wrażenie i niejednemu wycisną łzy z oczu.

  Pobyt w miejscu koncentracji nie trwał długo, bowiem nazajutrz miejscowość została przez Niemców ostrzelana z dział, których pociski na szczęście nie trafiały w nasze pozycje. Wieczorem opuściliśmy wraz z innymi oddziałami ostrzelany teren. Towarzyszył nam wówczas ulewny deszcz, ale ja miałem wygodne warunki jadąc wozem konnym. Nie mogłem iść na własnych nogach z braku nieszczęsnych butów. Wcześniej lekarz oddziału (student po drugim roku medycyny) usunął mi naskórek z odparzonych stóp i ten zabieg uniemożliwił mi chodzenie. Ale w czasie kilkudniowego leczenia nie próżnowałem, pomagałem kucharzom.

  Uczestniczyłem w różnych akcjach w miejscowościach, których nazwy zatarły mi się w pamięci. Jednak niektóre pozostawiły wrażenia na tyle silne, że przetrwały do dziś, jak np. strach podczas przebijania się oddziału 26 września 1944 r. z okrążenia pod wsią Hucisko w lasach przysuskich, Albo wyciskane ze śmiechu łzy, gdy rozebrany do bielizny Niemiec uciekał w panice na oczach całego plutonu.

  19 listopada 1944 r. otrzymałem rozkaz udania się na plebanię w Szydłowcu, gdzie miałem dostarczyć przesyłkę dla naszego kapelana i otrzymać odpowiedź. Poszedłem na skróty do drogi Skarżysko – Szydłowiec brnąc po kolana w śniegu, który poprzedniego dnia obficie pokrył lasy i bezdroża. Pośpiech, jaki mi towarzyszył, by znaleźć się jak najszybciej w rodzinnym mieście, był złym doradcą.

  Poprzedniego dnia w tej okolicy została dokona na przez nasz oddział zasadzka na transport butów, zasadzka, w której i ja brałem udział, okoliczności , jakie temu towarzyszyły, jak strzelanina oraz rozbrojenie żołnierza niemieckiego przypadkowo przejeżdżającego w tym czasie rowerem, powinny były być wystarczającą. Przestrogą, aby wybrać inną drogę. Wiadomo było bowiem, iż nazajutrz w miejscu, gdzie zdarzały się tego rodzaju wypadki, żandarmeria niemiecka ustawiała patrole legitymujące przechodzących. Ale, jak wspomniałem, powodował mną pośpiech.

  Zostałem zatrzymany przez niemiecki patrol i doprowadzony do zabudowania Pułtoraka, którego zapytano , czy mnie zna. Zaprzeczył, mimo iż znany mu byłem z nazwiska, a raz widział mnie nawet z bronią w ręku. Skuto mnie i posadzono obok woźnicy na wiejskiej furmance w asyście żandarmów i powieziono na posterunek w Szydłowcu. W czasie przejazdu przez Szydłowiec pierwszą osobą, która mnie zauważyła, był brat zastępcy dowódcy oddziału Władysław Podkowiński. W jego oczach ukazał się lęk. W tym dniu w mieście kilku kolegów z oddziału było na sanitarnym urlopie. Odpowiedzialność, przed jaką stanąłem, była przeogromna. Nie mogłem wydać nazwisk rodzin znanych mi kolegów. Wychowanie patriotyczne wyniesione ze szkoły i dom u oraz miłość do wszystkiego, co Polskie, Pozwoliło mi umocnić się wewnętrznie i nie ulec strachowi.

  Nazajutrz po nieprzespanej nocy i bezowocnym oczekiwaniu na odbicie przez oddział, zostałem przewieziony do Gestapo w Radomiu, na ul. Kościuszki. Była to niedziela 20.11.1944 r. Wprowadzony zostałem do dość obszernego pokoju, w którym z założonymi na biurkach nogami siedziało dwóch gestapowców. Spostrzegłem wówczas, jaka ogromna różnica istniała pomiędzy władzą, jaką dysponowali żandarmi, a wszechpotężnym Gestapo. Bowiem wprowadzający mnie żandarm po hitlerowskim pozdrowieniu odczekać musiał kilka minut przy drzwiach, zanim zezwolono mu na złożenie raportu o przyprowadzonym więźniu. Ja w tym czasie stałem odwrócony twarzą do ściany.

  Upłynął dość znaczny okres czasu – tak przynajmniej wydawało mi się – zanim zostałem odprowadzony do celi, mieszczącej się w piwnicach budynku. Cela, w której się znalazłem, znajdowała się w rogu korytarza, miała drzwi okratowane, inne aniżeli pozostałe. W celi nie było żadnych sprzętów do spania. Legowiskiem była betonowa posadzka. Pierwszej doby wieczorem, a może późno w nocy – trudno bowiem było określić czas – wrzucono do mojej celi człowieka nie dającego oznak życia, z twarzą zakrwawiona, od którego zalatywał alkohol, Po jakimś czasie człowiek ten słabym głosem zawołał ,,pić”. Nie mogłem spełnić jego prośby, gdyż w celi nie było wody. Wreszcie zainteresował się, gdzie jest, a gdy odpowiedziałem, że na Gestapo, wyszeptał ,,O, Boże”, Z krótkiej z nim rozmowy dowiedziałem się, iż pił wódkę w restauracji z nieznajomymi, którzy mówili akcentem rosyjskim. W trakcie rozmowy źle wyrażał się o niemieckich okupantach, a potem już nic nie pamiętał. Nad ranem został zabrany.

  Obok mojej celi zamknięty był młody człowiek z dość długą brodą i wąsami. Poznałem go, kiedy wyprowadzono nas z cel, abyśmy na drugim końcu korytarza oczyścili gołymi rękoma zapchany sedes. Przy tych czynnościach powiedział mi, że został zabrany z domu w Pionkach podczas odwiedzin u rodziny oraz to, że jest porucznikiem o pseudonimie ,,Maryśka” lub ,,Maria” (pamięć zawodzi).

  Kolejnego dnia zabrano mnie na górę, nie pamiętam już, na którą kondygnację, do pokoju, w którym znajdowała się znaczna ilość paczek, a wśród nich również walizki. Wówczas pomyślałem, ze może przeżyję, skoro Niemcy są już spakowani do ucieczki przed zbliżającym się frontem. W pokoju tym za biurkiem siedział młody gestapowiec, a na biurku stała maszyna do pisania i leżał wielożyłowy kabel z powłoka z metalowej plecionki, którego przeznaczenie odczułem na własnej skórze. Wstępne przesłuchanie przeprowadził barczysty, wysoki, rudy gestapowiec, mówiący śląskim akcentem, podczas gdy ten młody za biurkiem notował wszystkie wypowiedzi. Gdy skończyłem swoją zmyśloną historię, „rudy” z baranka stal się nagle oprawcą. Pierwsze jego słowa do mnie brzmiały: ,,Coś ty tutaj nap…., z tego koń by się uśmiał !”

  Więcej nie pamiętam; znalazłem się w celi, do której mnie zabrano z ogromnym bólem głowy. Po dwóch dniach powtórnie byłem w tym pokoju, walizek i paczek już nie było, a ja od początku powtarzałem tę zmyśloną historię, i to kilkakrotnie. I znów znalazłem się w swojej celi, mokry od góry do pasa, z obolałymi plecami i głową, w niedługim czasie zostałem przez ,,rudego” odprowadzony do więzienia przy ulicy Warszawskiej, gdzie zamknięto mnie w celi na drugim piętrze. Razem ze mną zamknięci byli : Rosjanin o imieniu Anatol, Żyd Mońko oraz dwaj chłopcy podający się za żołnierzy B Ch, pochodzący z dzielnicy Glinice w Radomiu. W więzieniu dozorowani byliśmy przez Gestapo.

  W końcu listopada lub na początku grudnia zostałem odprowadzony z celi do pokoju znajdującego się o piętro niżej. Tam oczekiwali mnie ci sami gestapowcy, którzy prowadzili śledztwo na ul. Kościuszki. ,,Rudy” zapytał mnie czy znam nadleśniczego Szablewskiego. Potwierdziłem, że znam go zaledwie z widzenia, na co ,,rudy” oświadczył, że pan Szablewski powiedział, że jeżeli powiem prawdę, to będę wolny. Ja jednak zeznałem, że nic nie wiem, powtarzając wciąż tę samą zmyśloną i na pamięć wyuczoną historię. Ku mojemu zdziwieniu zostałem bez żadnych szykan osobiście przez ,,rudego” odprowadzony z powrotem do celi.

  Po kilku dniach otworzono drzwi i wywołano moje nazwisko. Na korytarzu zobaczyłem ,,rudego” z papierem w ręku, na którym drukiem maszynowym było coś napisane w języku niemieckim. ,,Rudy” kazał mi podpisać ten papier, mówiąc: ,,Masz pierunie szczęście, dzięki panu Szablewskiemu będziesz żył”. Szablewski był nadleśniczym w Sadku k. Szydłowca i często gościł u siebie gestapowców. Był Reichsdeutsch’em i prawdopodobnie pomagał pod koniec wolny miejscowej ludności w podobnych do mojej sprawach. Otrzymał on co prawda od mojej rodziny kwotę 10 000,- zł na zorganizowanie przyjęcia i wręczenie łapówki odwiedzającym go gestapowcom. Sumę 10 tys. złotych otrzymał mój ojciec bezinteresownie od pana Smolika, Czecha z pochodzenia, który samorzutnie zaoferował pomoc. Pan Smolik w czasie okupacji zatrudniony był w samorządzie miejskim w Szydłowcu, w którym pracował również i mój ojciec.

  W połowie grudnia 1944 r. ,,rudy” znów pokazał się w wiezieniu, tym razem po to, by mnie doprowadzić do budynku, w którym prawdopodobnie mieściła się szkoła, przy ul. Wał w Radomiu. W budynku tym, pilnowanym przez żołnierzy Wehrmachtu, znajdowało się już kilkadziesiąt osób, przeważnie młodzieży. Wieczorem tego samego dnia załadowano nas na dworcu kolejowym w Radomiu do Wagonu towarowego, pilnowanego przez żołnierzy Wehrmachtu. Wagon ten doczepiono do pociągu osobowego i przez Częstochowę dowieziono do Berlina-Kopenick.

  W dzielnicy Schmokwitz w Berlinie zlokalizowany był obóz pracy pod nazwą „Kolonne 6″, z którego dowożono nas do miejscowości Erkner, gdzie pracowaliśmy w grupie 100 – 150 osób przy wyrębie lasu. Z powodu zbliżania się frontu zatrudniono nas przy budowie umocnień przeciwczołgowych oraz kopaniu okopów. Obóz ,,Kolonne 6″ nadzorowany był wyłącznie przez Wehrmacht.

  Do kraju powróciłem w początkach czerwca 1945 r., wyzwolony przez wojska radzieckie pod Brandenburgiem. W domu rodzinnym nie przebywałem długo. Pewnego poranka przyszło do naszego domu dwóch nieznanych osobników rzekomo z zamiarem przeprowadzenia ze mną rozmowy. Tego samego dnia wyjechałem do Radomia, gdzie początkowo ukrywałem się u znajomych zamieszkałych przy ul. Wierzbickiej, a następnie u siostry przy ul, Gdyńskiej. W lutym 1946 r. przybyłem do Warszawy, gdzie zamieszkaniem z ojcem w miejscu jego pracy. Nominację na podporucznika otrzymałem w 1948 r. od MON – Londyn.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.