Brawurowa ucieczka

Dzień 29 listopada br. jest 60 rocznicą jednej z najbardziej spektakularnych akcji samo-uwolnienia się z kieleckiego więzienia grupy aresztowanych Polaków z wyrokami śmierci.

Akcję tę opisał w numerze 4/84 miesięcznika „Przemiany” Longin Kaczanowski na podstawie wspomnień inicjatora i dowódcy grupy uciekających z więzienia Stanisława Depczyńskiego. Rocznica tej ucieczki, o której wiadomość szerokim echem rozeszła się wówczas po kraju, a nawet dotarła do aliantów na Zachodzie, zobligowała Redakcję do ukazania tej akcji naszym Czytelnikom i podania z pewnymi skrótami jej przebiegu, opisanego przez p. L. Kaczanowskiego.

Pnąca się ostro w górę ślepa uliczka Zamkowa w centrum Kielc w czasie niemieckiej okupacji należała do najbardziej znanych w mieście dzięki znajdującemu się przy niej więzieniu. Niemcy niemal natychmiast po zajęciu Kielc we wrześniu 1939 r. włączyli więzienie w swój system sprawowania władzy w okupowanej Polsce. Początkowo w więziennych budynkach zorganizowano przejściowy obóz jeniecki dla polskich żołnierzy. Jeńców trzymano nie tylko wewnątrz budynków więziennych, ale również pod gołym niebem, na wolnych placach pomiędzy zabudowaniami. Warunki bytowania internowanych jeńców były straszne, bez jakiejkolwiek opieki sanitarnej (wśród jeńców byli także ranni), a wyżywienie prawie żadne, oparte wyłącznie o społeczną pomoc Polskiego Czerwonego Krzyża.

Po odtransportowaniu w głąb Rzeszy późną jesienią 1939 r. ostatnich grup polskich jeńców grube mury poklasztorne więzienia w Kielcach przejął w zarząd Deutsches Strafanstalt (Niemiecki Zakład Karny). Od samego początku „ruch” w nim był olbrzymi. Więzienie obsługiwało bowiem nie tylko teren miasta, ale także znaczną połać dystryktu radomskiego. Zwożono tu ludzi aresztowanych w różnych miejscowościach i pod różnymi pretekstami. Z zachowanych szczątkowo akt więziennych dla przykładu podajemy, że w ciągu jednego miesiąca ( od połowy maja do połowy czerwca 1940 r.) doprowadzono do więzienia 485 osób. Dla wielu z zatrzymanych więzienie było ostatnim etapem ich ziemskiej wędrówki. Stąd wywożono ludzi na rozstrzelanie. Z więzienia deportowano także wprost do obozów koncentracyjnych. Urzędnik więzienny dokonywał odpowiednich adnotacji przy nazwiskach więźniów: rozstrzelanemu wpisywał „zabrany przez władze niemieckie”, a deportowanym do obozów – „transport Sipo”  (skrót policji bezpieczeństwa   – Sicherheitspolizei).

Od początku roku 1940 do wiosny 1942 oddział II więzienia dla aresztowanych „politycznych” znajdował się na parterze piętrowego skrzydła więzienia. Na piętrze pierwszym znajdował się oddział I, dla więźniów z wyrokami. Oddziały III i IV stanowiły pozostałe skrzydła więzienia.  Wewnątrz wolny plac, nakreślony trzema skrzydłami zabudowań wymienionych oddziałów, zamknięty był od strony czwartej bardzo wysokim murem, oddzielającym więzienie od ulicy Zamkowej;  mur ten uzbrojony na szczycie ostrym szkłem i zwieńczony drutem kolczastym, stanowił zaporę nie do pokonania. Parterowe zabudowania oddziału III i IV otoczone zadrzewionym parkiem, niezależnie od grubych krat w niewielkich okienkach, otoczone były dodatkowym murem biegnącym w odległości ok. 4-5 m od zewnętrznych ścian zabudowań więziennych, co tworzyło jakby głęboką fosę bez wyjścia. Piętrowy budynek oddziałów I i II znajdował się pośrodku dużego kompleksu zabudowań więziennych odgradzając wymieniony wyżej placyk od dużego placu, na którym znajdował się wolnostojący, piętrowy budynek administracji więzienia, osobny budynek oddziału kobiecego i budynki gospodarcze, jak warsztat ślusarski, łaźnia, parowa odwszalnia itp. Ażeby dostać się z małego placu (używany był na spacery dla więźniów mężczyzn) na duży trzeba było przekroczyć potężną, żelazną bramę z niewielką furtką, nie strzeżoną, ale zamkniętą na klucz. Po przekroczeniu tej bramy w odległości zaledwie kilkunastu metrów znajdowała się druga brama, wyjściowa na plac Zamkowy, strzeżona dwoma posterunkami, jednym od wewnętrznej strony więzienia i drugim, znajdującym się po zewnętrznej stronie więzienia, na placu Zamkowym.

Na małym, wewnętrznym placyku odbywały się codzienne krótkie spacery więźniów oddziałów I, III i IV.  Polityczni więźniowie oddziału II nie byli wyprowadzani na spacer. Na korytarzu oddziału II znajdowała się dużych rozmiarów tablica z wypisaną liczbą osób znajdujących się na tym oddziale. Cyfra umieszczona na tablicy była dla więźniów informacją, kiedy należy spodziewać się najbliższego transportu zbiorowego do obozu. Jeżeli cyfra ta przekroczyła 80 osób na tym oddziale, to należało spodziewać się transportu lada dzień. A dzień wywózki z oddziału II oznaczał również dzień wywózki dla więźniów z pozostałych oddziałów. Transport więźniów oddziału II był „dopełniany” do ok. 200 osób z oddziałów I, III i IV. Praktycznie, nikt z aresztowanych nie był pewien swojego dalszego pobytu w więzieniu.

Zdarzało się często, że liczba osób zatrzymanych na oddziale II sięgała 120-130 osób, co stanowiło ogromne zagęszczenie w 3 stosunkowo niewielkich celach tego oddziału. Dla rozładowania tej sytuacji z końcem wiosny 1942 r. dokonano zmiany pomieszczeń, przenosząc na pierwsze piętro „polityczny” oddział II z parteru, gdzie znajdowały się zaledwie 3 cele, do 6 obszernych cel na piętrze, a oddział I przeniesiono na parter. Dla uzupełnienia tych wyjaśnień należy dodać, że oddziały IV, III i piętrowy budynek z oddziałami I i II w części parterowej połączone były jednym korytarzem tak, że można było przejść przez kompleks tych budynków nie wychodząc na zewnątrz. Na oddziale II strażnikami (wachmeistrami) byli wyłącznie Niemcy, a na pozostałych oddziałach funkcje te pełnili Ukraińcy, volksdeutsche i Polacy (z przedwojennej służby więziennej), co nie wykluczało, że na oddziały te wpadali gestapowcy dokonując przeglądu więźniów, „sprawdzając” porządek w celach itp., co kończyło się wrzaskami, biciem, a niekiedy strzałami.

Dnia 8 listopada 1942 r. grupa dywersyjna AK dokonała pierwszego zamachu na szefa sieci konfidentów gestapo w Kielcach, Hansa Wittka, któremu udało się ujść cało, ale reakcja Niemców była natychmiastowa.  W ciągu jednego dnia aresztowano 22 osoby.  Był to ślepy odwet, gdyż zatrzymywano ludzi nie mających nic wspólnego z zamachem. Wśród aresztowanych przez gestapo znalazł się również granatowy policjant z posterunku w Morawicy, Stanisław Depczyński.  Zamknięty w celi nr 6 na oddziale II, zastał w niej szereg znanych sobie osób – Radomskiego, Korzeniowskiego, Sawickiego, Dłużewskiego, Cendrowskiego, Kamińskiego i innych.

Longin Kaczanowski w swojej publikacji w „Przemianach”  cytuje bezpośrednią relację Stanisława Depczyńskiego:

 „W więziennych celach nigdy nie było spokoju.  Przesłuchiwania, konfrontacje, przewożenie na gestapo były codziennymi „zajęciami” więźniów. Niebawem po moim przyby ciu do celi Niemcy wzięli Radomskiego na dwugodzinne badanie.  rowadził je unterscharffuehrer Rumpel. Radomskiego bito i przesłuchiwano, i znów bito, a wreszcie podsunięto mu kartkę z wyrokiem „zu Tode”. Oznaczało to śmierć. W celi powiększyło się grono oczekujących z dnia na dzień ostatniej drogi do Borkowskiego lasu. Wywożeni tam więźniowie sami musieli kopać doły, nad którymi byli rozstrzeliwani. Przedtem skazańcom zapychano usta gipsem, aby nie mogli krzyczeć.

Na korytarzu oddziału politycznego, na pierwszym piętrze, kolejno pełnili dyżur dwaj gestapowcy. Jeden „rodzynek” z Berlina, sadysta, który regulował wszystkie ruchy więźniów batem i gwizdkiem. Nie wiedzieliśmy, jak się nazywa. Dla nas był „książkiem”. Jego przeciwieństwem był Austriak, przez nas nazywany „perełką”, który pomagał,  jak mógł, podrzucał chleb, papierosy, przekazywał grypsy.  Wywiezienie nas na „rozwałkę” i dalsze badania opóźniła sprawa grupy ludzi przywiezionych z Radomia (podobno związanych ze sprawą wyrabiania „lewych” dokumentów), którymi intensywnie zajęli się Niemcy. Pomyślałem wówczas o ucieczce z więzienia. Zamierzałem zorganizować 15-osobową grupę operacyjną  składającą się z zaufanych, śmiałych i zdeterminowanych więźniów. Przy zachowaniu największej ostrożności wtajemniczyłem w plan ucieczki niektórych więźniów. Początkowo uznali mój pomysł za szaleńczy, ale w końcu przyznali mi rację, że lepiej zginąć honorowo, niż być katowanym przez gestapo i rozstrzelanym w lasku Borkowskim.

Ustaliliśmy termin akcji na dzień 29 listopada. Oprócz Radomskiego do wtajemniczonych należeli Bojanek, Sawicki, Sokalski, Cendrowski, Dłużewski, Skibiński. Nazwisk pozostałych już nie pamiętam. W oznaczonym dniu, a była to niedziela, ok. godz. 20 oczekujemy wieczornego wypuszczenia z celi do ustępu;  wtedy mieliśmy rozpocząć naszą akcję. Słyszymy jak gestapowiec „książek” załatwia kolejne cele, „porządnie” według numerów. Słyszymy jego głos, świst bata i równy krok więźniów do kibla i z powrotem. Wreszcie otwierają się drzwi na szej celi. Gestapowiec staje przy framudze i wypuszcza dziesięciu, zatrzaskując drzwi po każdej dziesiątce. Nasza umówiona dziesiątka wybiega ostatnia. W ubikacji ostatnia krótka narada i wydaję ostatnie polecenia, po czym wracamy do celi. Przodem biegnie dwóch kolegów z kiblem. Gdy mijają gestapowca, który nie zdążył ich dosięgnąć batem, błyskawicznie rzucam się na niego, zaprawiając go w żołądek. „Książek” ogłuszony, nie mogąc złapać oddechu ani krzyknąć, sięga po pistolet. Jestem jednak szybszy, wykręcam mu rękę i wyciągam pistolet z futerału. W tym czasie koledzy kneblują mu usta ręcznikiem. Związanego wnosimy do jego dyżurki, rozbieramy z munduru, w który szybko przebieram się i od tej chwili występuję w roli gestapowca „książka”.

Już jako gestapowiec, prowadzę przed sobą na parter dwóch więźniów z wiadrem, Radomskiego i  Sawickiego, którzy mają jakoby przynieść wodę na nasze pierwsze piętro, co nie powinno wzbudzić podejrzeń, bowiem często tak postępował „książek”, gdy było słabe ciśnienie wody na piętrze. Na dole, przy zamkniętej kracie, stoi strażnik Szczukiewicz, volksdeutsch. Widząc dwóch więźniów popędzanych przeze mnie batem przystępuje do otwierania kraty. Przygląda mi się przy tym podejrzliwie i widzę, że mu się coś nie podoba. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, zagroziłem pistoletem, wzywając do podniesienia rąk, co natychmiast uczynił, a kolega Radomski dokończył otwierania kraty. Po przedostaniu się na parter odprowadziliśmy strażnika do dyżurki, gdzie całkiem niespodziewanie natknęliśmy się na mocno zajętych rozmową ośmiu konfidentów z cel. Próbowali stawić opór, ale energicznym wystąpieniem zmusiłem ich do posłusznego położenia się na podłodze z wyciągniętymi rękoma. Niestety, podczas krótkiej  szamotaniny uciekł nam wcześniej zatrzymany strażnik.  W tej sytuacji zmuszony byłem zmienić plan działania, zrezygnować z uwolnienia większej ilości więźniów i jak najszybciej wydostać się z naszą tylko grupą z więzienia.  Szybko,  jak tylko możliwe, przebiegamy całą piętnastką, bo tylu nas było zaangażowanych w organizację ucieczki, korytarzem przez III i IV oddział, do wyjścia na plac więzienny. Po drodze rozbrajamy cztery posterunki strażników oddziałowych, układając ich na podłodze. Przed nami jeszcze dwa posterunki obsadzone przez żandarmów – przed bramą wyjściową i w dyżurce poza bramą wyjściową z więzienia. Na dworze jesienna zawierucha, żandarm na posterunku przed bramą pręży się na baczność przed moim mundurem wachmeistra , a koledzy w tym czasie odbierają mu broń i klucze od bramy. Teraz wpadamy z całym impetem na dyżurkę poza bramą i rozbrajamy ostatni posterunek.  Jesteśmy wolni, a strażnicy posłuszni memu wezwaniu, by nie stawiali oporu, gdyż w całej Polsce wybuchło powstanie, oczekiwać mieli na przybycie gestapo.

Tuż za więzienną bramą, którą jeszcze zdążyłem zamknąć, a klucze wyrzucić w pobliskie krzaki, na terenie pobliskiego parku drogi nasze rozeszły się.  Będąc już na ulicy Bandurskiego (przez Niemców nazwana Strasse der Deutschen Wehrmacht) widziałem biegnących w  stronę więzienia umundurowanych Niemców, zapewne zaalarmowanych przez strażnika, który nam umknął. Szybko wydostałem się poza miasto, a następnie lasami koło Białogonu dotarłem do zaprzyjaźnionego domu pp. Jarońskich w Dobromyślu.  Moje pojawienie się w śnieżnej zadymce, nocą, w mundurze gestapowca, wywołało wielkie przerażenie. U Jarońskich ukrywałem się około dwóch miesięcy, a w styczniu 1943 r. zostałem przerzucony przez dowództwo kieleckiego obwodu AK do pracy konspiracyjnej w Warszawie.”

z72

Tędy wyprowadzano więźniów na rozstrzelanie.

Niebawem wiadomość o udanej ucieczce z kieleckiego więzienia została przekazana depeszą do Londynu, jak również ogłoszona w krajowej prasie podziemnej informującej dodatkowo, że gestapowiec „książek” został przez uciekających uduszony, prawdopodobnie kneblującymi go ręcznikami.  Natomiast w cieniu pozostawała przez długie powojenne lata osoba pomysłodawcy i organizatora ucieczki. Dopiero w 43 lata po tym wydarzeniu, które wówczas, w lawinie okupacyjnych spraw uznano za tyle ważne i sensacyjne, że informowano o tym sztab Naczelnego Wodza w Londynie, autor artykułu, Longin Kaczanowski, spotkał się z tym człowiekiem.  Obecnie nie nazywa się Stanisław Depczyński, ale Stanisław Olesiński.  Zmianę swojego nazwiska p. Depczyński tak wyjaśnił autorowi artykułu:

„Po ucieczce z więzienia musiałem parokrotnie zmieniać nazwisko, zmieniać kennkartę oraz miejsce zamieszkania na terenie Warszawy. Już w styczniu 1943 r. o mało nie wpadłem w „kocioł” zorganizowany na Bielanach przez gestapo. Na przełomie lat 1943/1944 w rozmowie z Bogdanem Olesińskim, dowiedziałem się, że wyjeżdża on na wschód w ramach organiacji  „Todt” do budowy fortyfikacji. Poprosiłem go wówczas o zgodę na wyrobienie kennkarty  na jego nazwisko. W przypadku podejrzeń władze okupacyjne mogły sprawdzić wiarygodność danych w biurze meldunkowym. Olesiński zgodził się i w ten sposób zostałem – Bogdanem Olesińskim.

Drzwi do karcerów.

Drzwi do karcerów.

W kwietniu 1944 r. gestapowcy aresztowali mnie w mieszkaniu przy ul. 11 Liatopada. Byłem pewien, że tym razem koniec ze mną, ponieważ podczas rewizji znaleziono pistolet, moją pamiątkę z ucieczki z kieleckiego więzienia.  Po dwóch miesiącach pobytu na Pawiaku przewieziony zostałem do siedziby gestapo w Aleję Szucha, gdzie konfrontowano mnie z Marią Połowińską z mieszkania przy ul. 11 Liastopada, oraz z …Bogdanem Olesińskim. Okazało się później, że wyjazd na wschód był dla Bogdana Olesińskiego konspiracyjnym kamuflarzem. Po konfrontacji odstawiono mnie ponownie na Pawiak, gdzie niebawem uzyskałem informację od Olesińskiego, również osadzonego na Pawiaku, że jedzie transportem do obozu. Po tygodniu okazało się, że ja także jadę do obozu. Trafiłem do Gross-Rosen.

 Po wielokroć, podczas okupacji, nad moją głową wisiała śmierć, od której zbiegiem okoliczności udawało mi się uciec, chociażby w ostatnich tygodniach wojny. Ewakuowano nas z podobozu Hallbau do obozu w Belsen-Bergen, gdzie z naszej grupy 2700 więźniów w chwili  wyzwolenia żyło zaledwie 29 więźniów.  Dlatego po powrocie z obozu do kraju postanowiłem pozostać przy przybranym nazwisku „Olesiński”, ponieważ nosząc je, pomimo najgroźniejszych sytuacji dane mi było przeżyć.”

Plan muzeum.

Plan muzeum.

Wybór tekstu oraz uzupełnienia przygotował Jerzy Krauze.

Materiały ilustracyjne przekazał Redakcji inż. Ryszard Idzik.  

 

 

2 komentarze do “Brawurowa ucieczka

Skomentuj Jarosław Depczyński Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.