Wspomnienia z lat okupacji – „życie na ostrzu miecza”

Wstęp
Jeszcze nie ucichły działania wojenne, a już we wrześniu 1939 r. Natalia Haltrechtowa rozpoczęła pracę w tajnym nauczaniu. Mieszkała wówczas z mężem, lekarzem, w m.Oksa k.Jędrzejowa, w województwie kieleckim. Miejscowość położona jest niedaleko Nagłowic, gdzie urodził się Mikołaj Rej, ojciec literatury polskiej. Do Natalii zaczęły zgłaszać się dzieci z całej okolicy. Najpierw ustalała, do której klasy uczeń może być przyjęty. Okazało się, że musiała uwzględnić prawie wszystkie klasy szkoły podstawowej i średniej – do maturalnej. Dzieci zbierały się w gabinecie lekarskim męża Natalii, co usprawiedliwiało ich grupową obecność w razie najścia władz niemieckich.

Ucząc wiejskie dzieci Natalia Haltrechtowa od 1939 r. zaangażowała się także w działalność organizacji konspiracyjnej Armii Krajowej. W jej domu była komórka wywiadu, służby sanitarnej, łączności, kolportażu prasy podziemnej. Prasę dostarczał Robert Batory. Był on łącznikiem między miejscową placówką a Natalią i pomagał w organizowaniu tajnego nauczania.

Mając ukończone studia wyższe i opanowaną znajomość czterech języków obcych, udzielała lekcji w tym zakresie zarówno młodzieży, jak i dorosłym. Również jej 10 letnia córka Krysia włączyła się aktywnie do tajnego nauczania. W jej pokoju zbierała się młodzież wiejska i wspólnie przerabiała zakazane przez Niemców utwory Mickiewicza, Sienkiewicza, Żeromskiego. Dużą pomoc w prowadzeniu tajnego nauczania w Oksie okazywał kierownik gminy p.Żukowicz. Poza tym aktywnie pomagał p.Dach – granatowy policjant, którego córka również się uczyła na kompletach. To on, narażając się, załatwiał wiele trudnych spraw, a pewnego dnia zawiadomił, że do Oksy przyjedzie gestapo. Powiadomiony o tym Robert Batory odwołał w nocy (mimo godziny policyjnej) zajęcia z uczniami w kilku odległych wsiach. Uczniowie mieli dostęp do prasy podziemnej. Chowano ją zazwyczaj za obrazami. Szczególnie jeden nadawał się do tego, gdyż otwierał się jak okno.

To duże zaangażowanie p. Natalii Holtrechtowej, zarówno w sprawy tajnego nauczania, jak i działalności konspiracyjnej w organizacji podziemnej, zostało pewnego dnia przerwane. Pani Natalia otrzymała wiadomość, że musi natychmiast uciekać. Robert Batory przeprowadził ją do wsi odległej o 7 km od Oksy. Miał po kilku dniach przywieźć jej najpotrzebniejsze rzeczy. Tymczasem okazało się, że następnego dnia dom został splądrowany przez Niemców i opieczętowany.

Gospodarz, u którego zatrzymała się z córką, bał się przetrzymywać obce osoby. Wobec tego szwagier gospodarza zaproponował przeprowadzić je przez las do pobliskiego Jędrzejowa (ok. 15 km), skąd można było pojechać do Warszawy. Przygodę, jaka ją spotkała w drodze i przemyślność, która ją ocaliła, autorka opisała w swoich wspomnieniach. W rozdziale „Wiązanka kwiatów” opisuje dość szczegółowo podróż do Warszawy i dalsze pełne przygód, niespodzianek i stresów swoje dalsze losy.

Na uwagę zasługuje jej pobyt w Annopolu i praca w kopalni fosforytów, gdzie styka się z nadzorcami-Niemcami, pracownikami kopalni, członkami konspiracji i partyzantką, uciekinierami – zawsze pomocna i uczynna, a w stosunku do okupantów, znając biegle język niemiecki, przebiegła i umiejąca poradzić sobie w trudnych sytuacjach. We wspomnieniach tych autorka posługuje się swoim drugim imieniem Maria.

Wiązanka kwiatów
Nadszedł czas. Należało się zbierać. Maria jeszcze raz obeszła cały dom… dom, który trzeba opuścić – chyba na zawsze.

Oto gabinet lekarski, od śmierci Józefa nieczynny: wielki słoneczny pokój, wszystko jak dawniej – białe, lśniące lakierem meble, instrumenty i książki, mnóstwo książek, których zresztą było pełno wszędzie i w pokoju Marii – między innymi dzieła romantyków: Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, granatem opraw wabią oko małe tomiki Żeromskiego – i Kruczkowski, i Broniewski, i inni – wszyscy wielokrotnie omawiani na prowadzonym przez Marię tajnym nauczaniu. I młodzieżowa biblioteczka Krysi…, o!, tutaj przecież – przypomina sobie Maria – na tym błękitnym dywanie w jej pokoju rozsiadała się dziatwa ze wsi – i bawiąc się i baraszkując oglądano ilustracje i odczytywano, jakby przemycano, treść zakazaną przez nowe władze szkolne.

Przed domem, po szosie mknęły ciągle niemieckie samochody, pełne zawsze wojska, niepokojące, groźne, siejące trwogę. I płoszyły konie te niemieckie pojazdy – płoszyły konie furmanek pacjentów, przybyłych z daleka i z bliska po poradę lekarską i nie tylko lekarską:
w zawsze pełnej poczekalni odbywały się również spotkania leśnych towarzyszy. Doktor Józef miał szeroką praktykę, pacjentów czekało dużo i nikt nie pytał obecnych, na co czekają…

Dom ten należało teraz opuścić.

Tak, jest wszystko na razie potrzebne: mała walizeczka, również mały koszyczek z wiktuałami – jak na wycieczkę do lasu. Zagarnęła jeszcze szybko do torebki skromną biżuterię – dary świąteczne i imieninowe od męża.

Robert naglił: „Najwyższy czas” – on – łącznik – najlepiej zdawał sobie sprawę z sytuacji. Ruszono trochę okrężną drogą w stronę cmentarza. Tą drogą ciągnął przecież rok temu kondukt pogrzebowy, niezmiernie długi; gdy początek pochodu z niesioną przez przyjaciół trumną wkraczał na cmentarz, koniec chyba był jeszcze przed czerwonym domem – i powódź kwiatów – to wdzięczni pacjenci ubóstwiający doktora Józefa, tak towarzyszyli mu w ostatniej jego drodze. Teraz było ich tylko troje: matka, córka i łącznik. Króciutkie pożegnanie. Krysia złożyła wiązankę kwiatów na grobie ojca – czerwone i białe róże – dar wdzięcznych uczennic z tajnego nauczania.
A za Marią zdawał się szeptać znajomy głos: „Gdy przetrwacie, gdy będziecie już gdzieś na stałe, zabierzcie mnie stąd – chcę być blisko was” – przedśmiertna prośba Józefa.
Łzy? Nie było przy pożegnaniu łez. Z dala tylko, długo jeszcze bieliły się i czerwieniły róże – grób był tuż przy ogrodzeniu cmentarnym; środek cmentarza miał być przekopany, „a tutaj będzie łatwiej ekshumować” myślała Maria. Jakoś łatwo przeszło się te sześć kilometrów – do pierwszego etapu ucieczki.

Gospodarz przyjął uciekinierów serdecznie – „czym chata bogata” – i wskazał gościom maleńką izdebkę, gdzie jakoś się chwilowo urządzono. Robert się spieszył. Niebezpiecznie było zatrzymywać się dłużej.

„Przyjdę za kilka dni – w środę – muszę się rozejrzeć w sytuacji. We wtorek, w dzień targowy przyjedzie gospodarz do Oksy, ma on tam jakieś swoje zakupy, przywiezie wam łóżko, trochę pościeli, co się da”. I rozpoczęły się dni – jednostajne, bezczynne, nasiąkające niepokojem.

A gdy nadszedł ten oczekiwany wtorek, gospodarz z targu powrócił bez łóżka, bez pościeli, bez niczego – przerażony, chory ze strachu. „Pan Robert nie będzie mógł przyjść” – mówił szybko – „Jest podejrzany, boi się, by nie naprowadzić tutaj kogoś niepożądanego”. Okazało się, że wszystko w domu Marii zostało skonfiskowane i już wywiezione. Nawet piękne lustro Biedermayer, w którym się po raz ostatni przejrzała… Podobno coś niecoś udało się uratować. I wysłano pościg. A teraz należy niezwłocznie wyjeżdżać stąd. Odchodzi o godzinie 19 z minutami pociąg z pobliskiego Jędrzejowa do Warszawy; należy przejść na stację drogą przez las; w Warszawie czekać na dalsze dyspozycje u p. Jaroszów, braterstwa kierowniczki poczty w Oksie „więc może pan nas zawiezie na dworzec, panie gospodarzu, zapłacę” prosi Maria. Ale nie zawiózł. Zachorował, czy udawał chorobę. Polecił swego szwagra, który miał obie przeprowadzić lasem na stację.

Niemiła była fizjonomia tego szwagra. Patrzył spode łba, kręcił się jakoś niespokojnie, ale nie było rady. W połowie drogi podejrzany przewodnik zatrzymał się, oświadczył, że dalej nie pójdzie, że się boi, że musi wracać, zmierzcha się, a w lesie nocą jest niebezpiecznie. Jakie miał zamiary? Trudno było przewidzieć.

„Proszę szybciej” – powiedziała Maria – „Na skraju lasu czeka na nas pan Robert
z chłopcami. Pan zna przecież pana Roberta, prawda?”

Przestraszył się – znał Roberta, a nie mogąc obrabować puścił wędrowniczki samopas i szybko się oddalił. Kilka miesięcy później, „przewodnik” oskarżony jako niemiecki konfident, zginął od partyzanckiej kuli.

Żandarmi na stacji
Zbliżał się wieczór i czas odejścia pociągu do Warszawy. Pobiegły szybko. Z dala majaczyły już światła stacji kolejowej w Jędrzejowie, a jednocześnie rozległ się świst wjeżdżającego na stację pociągu. Zdawało się, że wokoło nie ma nikogo, ale był ktoś, a może było więcej takich, którzy widzieli biegnącą starszą kobietę i kilkunastoletnią dziewczynkę – biegnące bez tchu. I usłyszały ostrzeżenie: „Żandarmi na stacji” i znowu: „Uwaga żandarmi”.

Głos ten zabrzmiał, jak pocieszenie, jak przyjacielski uścisk dłoni, głos ten przekonał, zapewnił, że mimo panoszącej się narastającej z każdym dniem grozy jest się u siebie, wśród swoich bliskich, przyjaciół, z którymi nierozerwalną więzią łączy wspólny los. Dopadły kasy i nie czekając na resztę wpłaconych pieniędzy wsiadły do ruszającego zwolna pociągu. Żandarmi na stacji, żandarmi w pociągu, żandarmi, gestapo na stacjach, na ulicach – wszędzie, jak zły cień prześladowali przez lata człowieka, który jakby na ostrzu miecza – poprzez łzy, rozpacz i ból, idąc zamierzoną drogą nieugięcie i bez kompromisów, w walce bez pardonu, w klęsce – zdobywał zwycięstwo.

Warszawa… Warszawa…
„Pensjonat…”, „Noclegi…”, „Pokój do wynajęcia…” – głosiły napisy, ale jedynie na dwadzieścia cztery godziny, bo meldować w stolicy nikogo już nie było wolno. Odpadła więc możliwość zatrzymania się w Warszawie. A w Saskim Ogrodzie było słonecznie i zacisznie. Leciutki wiatr szeleścił wśród drzew, pachniały kwiaty późnego lata.

Przyjemnie było tak siedzieć w powiewnych sukienkach, w letnich pantoflach i dumać. Mało ludzi mimo cudownej pogody, a dzieci tak jakoś cichutko się bawiły, jakby się bały kogoś przebudzić. Można było naprawdę zapomnieć o całym świecie i zatonąć w marzeniach. Nagle w głębi rozsłonecznionej alei ukazał się młody człowiek – daleki znajomy, znajomy z Oksy, bratanek czy siostrzeniec administratora majątku odległego o pięć kilometrów od Oksy-Nagłowic.

Stanął i przyglądał się, jakby coś sprawdzał, identyfikował i namyślał się. Jego wuj czy stryj, ten właśnie administrator, podpisał podobno volkslistę – czyżby i on, ten uroczy, złotowłosy młodzieniec? Postał długą chwilę, wolnymi krokami ruszył naprzód, jakby się jeszcze namyślał – i znikł w bocznej alei. Dokąd poszedł? Czy może na posterunek żandarmerii, a może do gestapo?…

Maria nie poruszyła się na swojej ławce, patrzała w słońce i myślała: „Jak w kalejdoskopie, obraz za obrazem, ale coraz straszniejsze – takie, od których zamiera serce”.

Lwów, Niezwiska, Nadwórna
U państwa Jaroszów nie można się było również zatrzymać. Byli bardzo uprzejmi, ale ta niemożliwość zameldowania w Warszawie stanowiła przeszkodę nie do pokonania.

Zresztą pani Jaroszowa była w ciąży i na rozwiązanie wybierała się do matki, nieustalone były, jak wszędzie, najbliższe ich projekty. Zbliżał się znowu wieczór, należało pomyśleć o możliwościach urządzenia najbliższych dni.

Pan Jarosz był bardzo strapiony, widać było, że pragnie Marii i jej córce pomóc, namyślał się, głośno przypominał sobie znajomych spoza Warszawy, gdzie nie było jeszcze takich obostrzeń tyczących zameldowania i ewentualnego urządzenia się. Między innymi wymienił swoich przyjaciół, państwa Bolechów, którzy mieszkają we Lwowie i z którymi ma stałe kontakty. Pan Jarosz był plastykiem-rzeźbiarzem i właśnie z inżynierem Bolechem wykańczają jakieś wnętrze, rozpoczęte jeszcze przed wojną. Oczywiście, że Marii odpowiadał wyjazd do Lwowa, wolała być bliżej wschodu, miała w tym jakieś swoje wyliczenia – i zdecydowała się mimo zmęczenia wyjechać nocnym pociągiem. Może podświadomie czuła, że lepiej być z dala od miejsca spotkania znajomego z Ogrodu Saskiego.

Leniwo toczyła się już rozmowa, pociąg odchodził za dwie godziny, było więc trochę czasu, aby przypomnieć sobie wspólnych znajomych, mile swego czasu spędzone godziny, bo o żadnych planach na przyszłość nie można było przecież mówić. Pan Jarosz odprowadził obie na stację, wsadził je do pociągu, obiecał telefonować do pana Bolecha i poinformować Roberta o miejscu ich pobytu.

I państwo Bolechowie byli również bardzo mili, bardzo gościnni. Przeurocza pani domu uczęstowała gości, poleciła hotel, obiecała pomóc – i rzeczywiście pomogła, skontaktowała Marię ze znajomym, który załatwił jej zameldowanie, na podstawie którego mogła dalej działać. I państwo Bolechowie byli w niebezpieczeństwie. Dwudziestoletni ich syn i osiemnastoletnia córka działali w grupie oporu, należało wobec tego – ze względu na wspólne bezpieczeństwo – jak najmniej się kontaktować.

Po jakimś czasie, zupełnie przypadkowo, obie panie spotkały się w „Macierzy Szkolnej” i pani Bolechowa oddała Marii list. „Moje kochane – pisał Robert – cieszę się, że na razie wszystko jest dobrze. Przesyłam wam trochę rzeczy, jeśli dojdą, prześlę więcej. Trzeba być dobrej myśli”. Oczywiście, że Maria odebrała walizeczkę z rzeczami. Przesyłka była raczej zabawna: i piękny czarny kostium, i koronkowa bluzka, i zamszowe na bardzo wysokich obcasach pantofle, i dla Krysi również zabawne wybrane fatałaszki – „tylko ciekawe, kiedy się w to ubierzemy, dokąd w tym pójdziemy?” – myślała Maria. I pomyślała jeszcze: „jacy zabawni są mężczyźni”. Bo w tym czasie nie było już prawie pieniędzy, cała biżuteria sprzedana, pozostał jedynie zaręczynowy pierścionek, śliczny, raczej sygnet, inkrustowany, z olbrzymim diamentem – antyk, który był podobno w rodzinie męża 200 lat i ofiarowywano go zawsze – jak twierdził Józef – narzeczonej pierworodnego syna. Toteż Marii szkoda było go sprzedawać. Nosiła go na swoim serdecznym palcu lewej ręki między obrączką męża (po jego śmierci) i swoją. Był za wielki, musiała ten wspaniały dar zawsze przytrzymywać swoją obrączką na swoim wiotkim palcu. Ale ponieważ nastała jesień, sprzedała Maria swój zaręczynowy pierścionek za grosze (była wielka podaż złota, zamykano getto) i kupiła zniszczony, zbyt krótki i ciasny płaszcz i trochę żywności na drogę do Niezwisk, gdzie otrzymała „posadę” gospodyni w kopalni fosforytu. Niewiarygodną rozkoszą była kolacja po przyjeździe na miejsce firmowym samochodem – miska gorącej zupy i pajda świeżego chleba i kawa słodzona cukrem. A jak się Krysia, wypieszczona doktorska jedynaczka do tej kolacji zabrała!… Już nie wypieszczona…

Kennkarte erteilt – wydanie kenkarty
Znajomość języków obcych jest bezsprzecznie rzeczą pożyteczną, chociaż w niedalekiej przyszłości, w jakimś tam czasie o mały włos Maria, posądzona o szpiegostwo – właśnie w związku z tą znajomością języków, nie została rozstrzelona. „Sie sind doch Spionin”, pani jest przecież szpiegiem – powiedział bardzo uroczy oficer niemiecki. Ale to działo się dopiero później, kiedy Niemcy w odwrotnym swym marszu dążyli ze wschodu na zachód. Na razie jednak znajomość, głównie języka niemieckiego, była raczej rzeczą pożyteczną i przyniosła Marii awans – z gospodyni w Niezwiskach – „posunięcie w szczeblu służbowym” (mówiąc stylem Szobera) – na biuralistkę w tejże Phosphoritengrube (kopalnia fosforytów) – w Nadwórnej.

A jakże – pojechała tym razem z córką samochodem osobowym samego szefa – diplomierter Ingenieur – dyplomowanego inżyniera (podobno należał do polskiej partyzantki, a na pewno zatrudniał u siebie i pomagał Żydom).

Willa w ogrodzie, personel niewielki: od spraw gospodarczych – hitlerowiec ze swastyką, obskurna figura o zaciętych ustach i szarych zimnych jak stal oczach; dyrektor jakiś bardzo zastrachany, cichy, uprzejmy, jakby w obawie o wszystko, co robił, oczekiwał czegoś nieprzewidzianego, i jego siostrzenica, starsza panna, która łącznie z pomocą domową prowadziła dom. Biuralistka Maria przygotowywała Lohnlisty – listy płac. Hitlerowiec śledził ją, podpatrywał, niepokoił. Interesował się bardzo stosunkiem dyrektora do Marii, węszył, widocznie nie podobała mu się jego uprzejmość, jakby pewne poczucie opieki, okazywane biuralistce i jej córce. „A la guerre comme á la guerre” (na wojnie, jak na wojnie) powtarzał dyrektor kiepską francuszczyzną, kiedy wydawało mu się, że nie bardzo odpowiednio wynagradza swą biuralistkę za jej pracę. Maria miała dla niego szacunek, był jakoś bardzo wyrozumiały, a przekonała się o jego nastrojach, kiedy wróciwszy roztrzęsiony z jednej z podróży służbowych do Lwowa, przyciszonym głosem opowiadał o tragicznym losie ginących Żydów, o likwidacji getta, widoczne było, że i on obawiał się swego pracownika gospodarczego – stąd ta przyciszonym głosem przekazana relacja. Cicho i spokojnie, a nawet wygodnie płynęło życie w Nadwórnej – zdawało się, że nic się nie dzieje. I nagle komunikaty – należy się zaopatrzyć w tzw. „kenkartę”, w dowód osobisty, bez którego żaden obywatel na terenie Generalgouvernement – Generalnej Guberni i na innych terenach pozostających we władaniu niemieckim nie może mieszkać. Ausweis – dowód zatrudnienia, w tym wypadku nie miał żadnej wartości. Sprawa była zagmatwana. Maria nie miała dokumentów, na podstawie których mogłaby „kenkartę” uzyskać.

Ciekawa była plebania w Nadwórnej; źródło oporu, a jednocześnie oparcie i pomoc dla tych, którzy tej pomocy potrzebowali niezależnie od tego, kim byłby zagrożony. Obaj księża – Polak i Ukrainiec – w jakiejś serdecznej współpracy potrafili z plebani stworzyć azyl, niedosiężny dla władz okupacyjnych.

Szczupły, niskiego wzrostu, polski ksiądz z narażeniem życia udał się specjalnie do Lwowa, w celu uzyskania dla Marii metryki ślubu, raczej odpisu metryki (Maria brała ślub zupełnie gdzie indziej), odpowiednio zredagowanej po łacinie, z odpowiednio ustawioną genealogią zainteresowanej. Na tej podstawie otrzymała Maria dowód osobisty, a notatka na metryce ślubu: „kenkarte erteilt”, była gwarancją bezpieczeństwa.

I nastąpiło nowe posunięcie w szczeblu służbowym – tym razem do Annopola, Annopola nad Wisłą, gdzie wkrótce straszne rozgorzały boje.

Maria udała się na plebanię, aby pożegnać obu księży. Ksiądz Czesław, który z narażeniem życia uzyskał dla Marii metrykę ślubu, był nieobecny, przyjął ją ksiądz Borys – bardzo wysoki, o wybitnie ukraińskiej, fascynującej urodzie. Maria jeszcze raz gorąco dziękowała za pomoc. „Udało się, prawda?” pytał ksiądz Borys spoglądając z wysoka swymi błyszczącymi aksamitnymi oczyma i uśmiechał się cudownie. „Udało się, wszystko w porządku. Proszę zanotować adres mego nowego pobytu, proszę kierować do mnie zagrożonych, którzy nie mają już możliwości ukrywania się. Zawsze będzie można jakoś ich urządzić w Annopolu, w niedalekim Kraśniku i wydaje mi się, że i tam na miejscu jest silna partyzantka, będę się usilnie starała zatrudnić ich w kopalni – mam wiadomości, że różnie się tam dzieje. Mamy chyba już do siebie zaufanie? Muszę przecież odwdzięczyć się za wszystko, coście dla mnie zrobili, a jednocześnie kontynuować rozpoczętą od dawna pracę. Bóg zapłać za wszystko.”

So viel Fleisch – tak dużo mięsa
Kopalnia fosforytu w Annopolu rozciągała się za osadą, a w odległości może kilometra znajdował się wielki barak, mieszczący biura, warsztaty, stołówkę.

Codziennie Maria wspinała się po niewielkiej wyniosłości, opierając się na lasce (nigdy nie była dobrym piechurem, mimo że swego czasu, jako harcerka, odbywała ze swoim zastępem długie marsze), w swoich nowych buciorach, które zamówiła u miejscowego szewca, nie było bowiem mowy, aby paradować w wytwornym obuwiu – szczególnie zimą. Spełniała tutaj funkcję głównej księgowej, korespondentki i kasjerki. Kierownikiem biura był Herr Schulz, idiota i tchórz, drobny, chudy człowieczek z wybałuszonymi oczyma w wiecznym strachu przed partyzantami.

Zasiadała przy wielkim biurku, mając naprzeciwko przy drugim tego ruchliwego pajaca, który skrzeczał bez przerwy, kalecząc piękny język Schillera, Göthe’go, Rilke’go. Dzięki głupocie swej i megalomanii był bardzo użyteczny wtedy, gdy trzeba było załatwić sprawę nie cierpiącą zwłoki, gdy trzeba było zadekować kogoś, komu po piętach następował wróg.

W baraku mieścił się również posterunek Schutzpolizei składający się raczej z poczciwych tchórzów, którzy woleliby siedzieć sobie w domu, do czego się zresztą przyznawali; byli stosunkowo niegroźni. Ale od czasu do czasu zjawiali się również funkcjonariusze SS stacjonujący w pałacu w pobliżu Annopola.

Gdy auto stawało przed barakiem Maria podchodziła do telefonu (był to taki zabawny stary telefon, zainstalowany na drewnianej ścianie) i sygnalizowała: „Hallo” – sygnał szedł dalej, do dalszych wnętrz i wnet rozpoczynał się spokojny spacer najbardziej zagrożonych do kopalni – ten z teczką, inny z szeleszczącą na wietrze listą, inny z młotkiem, z jakąś skrzynką – co kto miał pod ręką – tyle było przecież spraw do załatwienia – i przepadał w mrokach kopalni. Maria zainstalowana w małym domku pożydowskim wracała po pracy do siebie z Krysią, która jadła również obiady w baraku. Ponieważ podstawową szkołę miała już poza sobą, przerabiała materiał z matką, która tutaj – nie prowadziła wprawdzie szeroko zakrojonej akcji tajnego nauczania, ale miała kilka lekcji – między innymi student nieistniejącej politechniki w zamian za lekcje języka angielskiego przygotowywał Krystynę z matematyki. W tym czasie została zaangażowana korespondentka-maszynistka, która swego czasu prosiła o zatrudnienie. Zgłosiła się do pracy w dniu, kiedy w biurze był obecny inżynier Beitler, diplomierter Ingenieur Beitler, który objeżdżając podległe mu placówki zatrzymał się na kilka dni w Annopolu.

Wanda wysoka, smukła, ciemnowłosa, starannie nawet wykwintnie ubrana, trochę jakby zaszokowała inżyniera: spojrzał swymi zielonymi, ciekawymi oczyma i szybko nakrył je powiekami; jednocześnie jego szczupłą, inteligentną twarz, bardzo wyrazistą na mgnienie rozjaśnił cień uśmiechu, chrząknął, aż bardzo wyraźnie jabłko Adama zadrgało. Inżynier, było to bardzo widoczne, zrozumiał, że zaangażował Żydówkę. W swojej centrali we Lwowie zatrudniał również Żydów i przychodząc do biura, pierwszą jego relacją po przywitaniu obecnych była wiadomość: „Łapanka, nie wysyłajcie na miasto żydowskich urzędników”. Jego jakiś bardzo humanitarny stosunek do człowieka ujawniał się niejednokrotnie. Jadąc np. swoją śliczną włoską lancią – zatrzymywał się przy największym biegu, jeśli chłopski koń przestraszył się, potrafił cierpliwie czekać, aż się uspokoi. Dla Wandy był wyjątkowo uprzejmy.

Pewnego razu zajechało auto SS, zupełnie niespodziewanie. Maria zaledwie miała czas, aby przekazać do dalszych wnętrz telefoniczne „Hallo”, umówiony sygnał. I wbiegły dwa wilki cudowne, rosłe, wspaniale utrzymane, dotykając prawie puszystymi ogonami podłogi; podbiegły z obu stron do Wandy, która właśnie wystukiwała swymi pięknymi rękoma jakiś list. Maria spojrzała na nią i przestraszyła się. Wanda nie przerwała pisania, ale jej ręce zwolniły tempo, twarz śmiertelnie pobladła, a na szyi nabrzmiały, jakby miały pęknąć fioletowe żyły. I wkraczał już przedstawiciel SS, młody dwudziestodwuletni facet (pochwalił się, że jest tak młody, a już ranny) – miał amputowany wielki palec; sądząc z jego wspaniałego wyglądu należało raczej przypuszczać, że stracił palec w jakiejś niezbyt honorowej przygodzie. Wkroczył i poszukał oczyma swoje psy. Jak ratować sytuację? Maria sięgnęła szybko po jakąś listę i zwracając się do Wandy powiedziała głośno wręczając jej papiery: „Proszę pani, może będzie pani łaskawa sprawdzić w buchalterii, czy wszystko zgadza się dobrze – mam zastrzeżenia.” Wanda wstała i wolno skierowała się do wyjścia; zdetonowane trochę psy pobiegły za nią, ale serdecznymi słowy przywołane przez SS-owca układły się u jego stóp; przywołał swoje umiłowane psy, nie mógł przecież przypuszczać, że w niemieckiej instytucji, w której kierownik nosił olbrzymią, jak na odznakę, swastykę, może pracować Żydówka jako pracownik umysłowy.

Któregoś dnia, wstając z rana do pracy, usłyszała Maria jakiś szelest i kroki w przyległym do jej mieszkania niezamieszkałym pokoju. Kto to jest? Kogo tam zainstalowano? Czy to przyjaciel? Czy to wróg? A jednocześnie na kopalni, w baraku, zjawili się jacyś dwaj młodzieńcy, robili wrażenie studentów, ale co tutaj robią, w jakim celu przybyli w to niezbyt bezpieczne miejsce? Badano się wzajemnie, ostrożnie zasięgano informacji u tych, o których już wiedziano, że są w ruchu. I dogadano się. Sąsiad jest ścigany przez gestapo, zbiegły „niebezpieczny” partyzant. Oczywiście, że Maria porozumiała się ze zbiegiem przez ruchomą klapkę w drzwiach, które były zabite, dzielono się wiktuałami. Ale należało bezwzględnie jakoś bezpieczniej zakamuflować zbiega.

„Czy potrzebujemy jeszcze stolarzy, Herr Schultz?” zapytała Maria swego kierownika biura. „Natürlich, ależ naturalnie, jak najwięcej robotników, proszę go przyprowadzić, zaangażujemy go”. „Czy mogę wobec tego wypisać Ausweis”. „Natürlich”. Wypisano Ausweis, Herr Schultz podpisał, i tajemniczy sąsiad rozpoczął pracę w stolarni.

20.tif

Któregoś dnia nie stawił się w warsztacie, ani drugiego dnia, nie przyszedł już w ogóle. Podobno go przychwycono. Zatrudniono również w ten sam sposób i wypisano świadectwa zatrudnienia dwóm młodzieńcom, którzy w rzeczywistości byli studentami tajnego uniwersytetu w Krakowie. Tych zatrudniono jako ślusarzy z tym, że jeden z nich awansował na kierownika mechanicznego warsztatu. Któregoś dnia kierownik warsztatu otrzymał telefon z Krakowa od „narzeczonej” – podał tam numer telefonu Marii – i przyszedł do niej z przeprosinami i z prośbą: „Niech mnie pani pośle służbowo do Krakowa, pomyślmy, jak to zmyślnie załatwić.” „Jak to załatwić” – myślała Maria i wymyśliła. Kazała młodzieńcowi zrobić wykaz brakujących, a bardzo potrzebnych narzędzi, wykaz podpisano, podstemplowano i do Herr Schultz. „Herr Schultz – mówiła Maria – proszę sprawdzić, czy narzędzia te są nam rzeczywiście niezbędne, w pobliżu otrzymać ich nigdzie nie można, należy wobec tego posłać kierownika warsztatu mechanicznego do Krakowa”. Herr Schulz przejrzał zamówienie, pochwalił gorliwość Marii, że tak bardzo dba o niemiecką, bardzo ważną, pożyteczną dla celów wojennych instytucję (wykopany fosforyt częściowo, zamiast na stację, przewożono gdzieś z dala od kopalni, by następnego dnia jako świeżo wykopany formalnie załadować), kazał wypisać zlecenie wyjazdu, zaliczkę i młody człowiek wyjechał do „narzeczonej” do Krakowa, ale nigdy już do kopalni nie powrócił. Czy szczęśliwie dojechał? Czy uratował się z powodzi wojennej? Czy w dalszej działalności nie wpadł w pazury ciemięzców? Maria nigdy się o tym nie dowiedziała, chociaż pozostał przecież w kopalni przyjaciel tamtego prowadząc jakąś swoją robotę. I któregoś dnia zajechał znowu esesmański samochód – przywożąc tym razem rosłego, świetnie odżywionego oficera, który rozpoczął salonową rozmowę – w międzyczasie dowiadywał się o zbiegu, którego poszukuje gestapo. Podał nazwisko. Herr Schultz polecił Marii, aby przejrzała torebki z poborami, czy przypadkowo nie zostały tutaj do odebrania. Oczywiście, że pobory nie były pobrane: Herr Schultz skacząc na swych cienkich nóżkach zacierał jednocześnie łapięta. „Ja, da haben wir ihn – mamy go, niech pani przechowa te nieodebrane pobory w kasie, jak się tylko dieser Bandit – ten bandyta zjawi, przyskrzynimy go… Od studenta, który pozostał w Annopolu, dowiedziała się, że go schwytano, właśnie tego, który został zaangażowany jako stolarz. A tymczasem zażywny rasowy oficer zabawiał Marię salonową rozmową. „Wissen Sie – czy pani wie, że tych tutaj zagranicznych Żydów ja wykończyłem, to znaczy podległy mi oddział. Opowiadano mi – ciągnął dalej – że ten wspólny ich grób przez kilka dni był ruchomy – jak fala na morzu, widocznie meine Jungen – moi chłopcy niezupełnie dobrze strzelali”.

Maria popatrzyła na rozradowaną, chamską twarz i zapytała „A jakie to na panu, panie Zentrant, zrobiło wrażenie?” „Ach so – es war etwas unangenehm – było trochę nieprzyjemnie – so viel Fleisch – tyle mięsa!”

Banditenüberfall (napad bandytów)
W pancernej kasie, do której miała dostęp Maria, przechowywano teczkę ściśle tajną (geheim) z napisem: „Banditenüberfall”. Tekstu było w teczce już stosunkowo dużo, kiedy Maria przyjechała do Annopola. Doskonałą niemczyzną relacjonowano „napady bandytów” tak określano partyzantów, którzy od czasu do czasu dawali o sobie znać. Kilkakrotnie podczas bytności Marii w Annopolu, kiedy z rana stawiano się do pracy, w baraku panował nieład, konstatowano brak wielu przedmiotów – między innymi maszyn do pisania, materiału biurowego, naczyń, które w baraku przechowywano. I następował wtedy uroczysty moment: otwierano kasę, wyjmowano z namaszczeniem teczkę „geheim” i wydarzenie opisywano. Wobec tego postanowiono zainstalować w baraku, jako „ochronę mienia państwowego”, Schutzpolitzei. Niezależnie od tego partyzanci w pewnych odstępach czasu zjawiali się nocą w baraku.

W tym czasie zaangażowano – przyjechał z Niemiec – młodego sztygara, który w tak potworny sposób bał się partyzantów, że chodził stale z pepeszą, a do kopalni, gdzie przecież obowiązkowo z racji swego zawodu musiał schodzić, starał się zawsze o towarzystwo jednego z Niemców, których w samej kopalni – jako kopaczy – właściwie nie było. Pewnego ranka – była późna, ale słoneczna jesień, prawdziwa polska złota jesień, kiedy Maria wspinała się do pracy bardzo zamyślona, jak zwykle, zetknęła się z biegnącymi dwoma młodymi, rosłymi mężczyznami w kożuszkach, a między nimi Klaas, niemiecki sztygar. Jeden z młodzieńców miał pepeszę, po którą chyba partyzanci udali się na kopalnię w czasie, kiedy było już pełno pracowników. „Sechen sie – da haben sie mich doch erpackt” – „widzi pani, jednak schwytali mnie”. Klaas wydawał się dobrym człowiekiem, tak mówili o nim współpracujący z nim robotnicy – toteż Maria, bojąc się ewentualnych konsekwencji w stosunku do innych robotników, gdyby sztygar zginął, zawołała za biegnącymi: „Panowie, proszę jakoś oględnie zakończyć sprawę, on jest dobry dla Polaków, dla robotników.” – Może tak sformułowała swoją prośbę Maria, czy może inaczej – sztygar wrócił następnego dnia, ale następnego dnia zdarzył się inny, bardzo tragiczny wypadek, przybywających do pracy legitymowali przybyli na kopalnię funkcjonariusze SS i konfrontowali z zamordowanym, rzuconym jak pies na ziemię młodym człowiekiem, który wydawało się – jakby spał utrudzony; jasna czupryna opadła na wpółprzymknięte oczy, z całej twarzy emanował raczej spokój potęgując jeszcze to wrażenie, że śpi. Był to chyba jeden z nich, biegnących w słoneczny ranek po śmierć; wczoraj żył jeszcze…

Przywoływał obecnych do porządku schrypnięty, wściekły głos SS-manna „Czy pan go zna? Czy pan go zna?”, pytał uszykowanych pojedynczo pracowników. Każdy przeczył, a z czyjej winy zginął? Wiadomo było: jednym z pracowników kopalni był zaprzedany Niemcom jegomość, który mieszkał z rodziną w sąsiednim domku obok domku Marii; wydaje się, że ją inwigilował, odwiedzał Marię z córeczką swoją i prosił, żeby ją uczyć niemieckiego. A po wypadku cynicznie opowiadał, że on to właśnie, znając doskonale okolicę, naprowadził Schutzpolizei jakąś swoją drogą i spowodował śmierć bohatera. Po kilku dniach niebezpieczny szpicel zginął bez śladu z powierzchni ziemi podczas jednej z wypraw do lasu po drzewo; grobu nawet nie odnaleziono.

Zdarzały się inne zetknięcia „leśnych” z ludnością, inne odwiedziny, które były powodowane koniecznością działania partyzantów. Na przykład uprowadzenie w jasny dzień trzody chlewnej, przyprowadzonej przez okolicznych wieśniaków na kontraktację. Czy też odwiedziny w mieszkaniu inż. Beitlera, który był w tym czasie nieobecny. „Przyszli” – opowiadał podczas obiadu jeden z pracowników administracyjnych, Niemiec Maks – „kazali mi spokojnie usiąść – usiadłem, bo co miałem robić? A oni sobie spokojnie gospodarowali, nawet się nie spieszyli; pytali o broń, więc wskazałem im pepeszę inżyniera, później z łóżek i z szafy zabrali koce – bieliznę pościelową było ich trzech, jeden odbierał i znosił; byli naprawdę bardzo uprzejmi; jeden podszedł później do mnie – siedzącego grzecznie na krześle – wstać nie pozwolono mi – i poprosił, żebym zdjął buty, więc zdjąłem – no bo co mogłem zrobić – zdjąłem więc buty, wziął je, rozejrzeli się jeszcze po pokoju, zasalutowali i wyszli”. Maks opowiadał to wszystko z humorem, w momentach bardziej dramatycznych – po prostu śmiał się – widać było, że mu się ta cała przygoda – mimo straconych butów – bardzo podobała.

O innym wydarzeniu opowiadał jeszcze pozostały w Annopolu młodzieniec, który po wyjeździe towarzysza „po gwoździe” do Krakowa przejął jego jakieś funkcje; okazuje się, że to jego właśnie przybyli do Annopola partyzanci poprosili  (a może kazali, a może z nimi współdziałał – kto to może wiedzieć?), aby popilnował konia przy wozie, którym przyjechali. A więc pilnował. A później w pokoiku Marii – przecież się jakoś po trosze dogadali – opowiadał, że zawezwano go po wypadku i to dosyć ostro na posterunek żandarmerii. „To pan – pytają mnie – z partyzantami pospołu dokonał tego „Ueberfall” (napadu) na mieszkanie inżyniera?” „Ja? – odpowiedział – ja, w ogóle ich nie znam, nie znam w ogóle żadnych partyzantów, kazali mi pilnować, musiałem słuchać, bałem się ich; przecież byli uzbrojeni, a ja przecież żadnej broni nie posiadam”. Wspaniale udawał naiwniaka. Siedzieli więc w pokoju Marii i jej córki i pękali ze śmiechu. Maleńka naftowa lampka zaledwie oświetlała wnętrze, pili herbatę, zagryzali jakimiś tam sucharami, które zastępowały prawdziwe ciasteczka i pękali ze śmiechu. Byli bezpieczni. Wieczorami SS i „wszelkie inne żandarmy” nie ruszali się ze swoich kwater, bali się, a chłopcy z lasu mieli dobry wywiad, wiedzieli kto jest kto, potrafili leciutko zapukać w szybkę małego okna parterowego domku, kiedy Maria – kiedy uczyła swoje uczennice języka angielskiego, a kiedy na horyzoncie zagroziło niebezpieczeństwo. „Kochani leśni chłopcy” myślała często Maria, myślała
o nich, jak o swojej Krysi, chociaż byli znacznie od niej starsi.

Żyło się „na ostrzu miecza” , każdy czyn groził różnymi konsekwencjami, których nie można było przewidzieć. Któregoś dnia przysłano do kopalni materiał opatrunkowy i leki, które pod surową kontrolą „panów” należało strzec. Oczywiście, że połowę tego materiału zaniosła Maria do oddziału z narażeniem prawie że życia, bo sam kontakt z oddziałem był niebezpieczny. Toczyło się życie „na ostrzu miecza”. Nurtowały myśli: „Czy przeżył ten? Czy przeżyła tamta? Czy przeżył ten, którego Maria posłała do Krakowa (na wezwanie narzeczonej) po zakup „gwoździ” dla kopalni? Czy przeżyli inni?

I nadszedł ostatni „Banditenüberfall”, podczas którego spłonął cały barak z wszystkim, co się w nim znajdowało. Spłonęła chyba również w kasie teczka „ściśle tajna” z groźnym napisem „Banditenüberfall”.

Zakończył się znowu jeden etap. Co nowego przyniesie nowy dzień? Niepewność, niepokój oczekiwania, groza oczekiwania. Należało pomyśleć, jak dalej organizować najbliższą przyszłość, nawiązać bliższe kontakty z tymi, z którymi żyło się duchowo od początku wojny.

Nowy etap
Były obie gotowe do wymarszu, szare płaszcze, uszyte nocą z koców, chlebaki, mocne buty, oto cały ekwipunek. Resztę miały otrzymać na miejscu.

Krysia była niespokojna: matowa bladość policzków i lekko drżące usta świadczyły o głębokim jakimś przeżyciu – widocznie bała się tej wyprawy w las. Czyż można się temu dziwić? Liczyła przecież zaledwie lat trzynaście, a wspomnienia przebytych wędrówek – dalekich, niebezpiecznych – jakby na ostrzu miecza – uczuliły jej nerwy. Janiszów nad Wisłą – oto był cel wymarszu.

Opuszczając Annopol, przyczółek wiślany, gdzie wkrótce ostre rozgorzały boje, Maria zdawała sobie sprawę, że już tutaj nie powrócą więcej.

Wojska niemieckie w odwrotnym swoim marszu szły i szły bez przerwy – zdawało się, że pochód ten nigdy się nie skończy. Wszystkie domy zajęte były pod kwatery; wszędzie żołnierze, oficerowie wymizerowani, w zniszczonych mundurach z szeregów Wehrmachtu. W znakomitej formie, utuczeni jak wieprze, wciśnięci w błękit sukna SS-mani. Ostatnie chwile spędziły obie w ogrodzie Felicji K.

Odprowadzała je nauczycielka annopolskiej szkoły: miała je przekazać towarzyszce mającej kontakt z lasem. Był cudny lipcowy ranek, dwudziesty czwarty lipca, dzień imienin Krysi. W chlebakach niosły resztki upieczonego na tę uroczystość placka, którego nie zdążyły już skonsumować. Rozświetlone słońcem powietrze, nasycone wonią kwiecia i dojrzałych zbóż (żniwa były w tym roku spóźnione) pieściło twarze idących. Szły jak urzeczone zapominając poniekąd o niebezpiecznym celu wędrówki; partyzantka, las – wiedziały o tym dużo; partyzanci byli w pobliżu – wymarzeni w romantycznych głowach miejscowych dziewcząt, ideał chłopców, groza stacjonujących tutaj Niemców: „Banditen, Banditenüberfall” przekazywali sobie z tajemniczym strachem.

W Janiszowie przyjęła obie serdecznie złotowłosa, różanolica córka właściciela młyna znajdującego się na peryferiach wsi, nad małym strumykiem.

Z odległej może o kilometr osady dochodziły straszne wieści: Niemcy wypalają wnętrza domów, maltretują ludność, gwałcą dziewczęta. Łącznik, który miał Marię skontaktować z oddziałem, wysoki piękny młodzieniec został aresztowany prawie na oczach obecnych w młynie pracowników. Groza wisiała w powietrzu… Nad palącą się w oddali wsią kłębił się zgęszczony dym docierając aż do kwatery Marii.

Czekały na dalszy przebieg wypadków.

Przysiadł się do stolika, przy którym spożywano podwieczorek, oficer niemiecki, który miał widocznie jakieś specjalne poruczenia w związku z całą akcją. Był zdenerwowany, w sposobie bycia tego hitlerowca przejawiał się strach. Namawiał panie, by wyruszyły razem z jego niewielkim oddziałem.

„Die Ivans” nie przepuszczą wam.” – mówił – „Pani jest zbyt piękna – zwrócił się do córki młynarza – by nie wyrządzili pani krzywdy. I pani – mówił do Marii – ze swą niemczyzną nie znajdzie łaski w ich oczach; powinna pani obawiać się i o swoją córkę, albowiem „die Ivans” krzywdzą nawet dzieci. Chwilowo odchodzimy.” – mówił – „Aby później powrócić i już pozostać.” A po chwili: „Usłyszycie, jak będziemy wysadzali ten oto tutaj mostek”. I z potwornym uśmiechem: „Proszę się nie przestraszyć”.

Niepokój jego wzrastał. Rozmawiając – było to widoczne – namyślał się, czy raczej ich nie wykończyć. Nie wiadomo, jakie nim kierowały pobudki, że tego nie uczynił. Zachodziło słońce. Z dala coraz wyraźniej, w cieniu spływającej nocy krwawiły się łuny pożarów…

I nagle – głuchy huk… Mostek! Wysadzony mostek! – I co dalej?!…

Nastała głucha cisza, w której czaiła się złowrogość. Ukryły się razem z innymi mieszkańcami w rozległym ogrodzie w prowizorycznym schronie. Przytuleni do siebie, pełni napięcia ludzie – czuwali. Nagle zaszczekał pies, stuknęła furtka. Ostrożne kroki…

Kto się zbliża – wróg czy może nosiciele czerwonej gwiazdy?

Maria pchnięta wewnętrznym impulsem, czując się dziwnie odpowiedzialna za los tej garstki ludzi, wyszła ze schronu… jakiś instynkt samozachowawczy podszepnął jej słowa: „Werda? (kto tam) mimo woli jakoś rzuciła w cień ogrodu. „Ja” (tak) – zaświeciła latarka: dwóch młodych niemieckich żołnierzy. Uzbrojeni. Zatknięte za pas granaty, jeden w ręce, przygotowany do rzutu. „Ja, sind Sie Deutsche? – „Nie, nie jestem Niemką, mieszkam tutaj” – skłamała Maria bez zająknięcia – „Skryłyśmy się w ogrodzie przed ewentualnym niebezpieczeństwem”.

Zaświecili ponownie w oczy latarką: siwiejąca starsza kobieta… Uśmiechnęli się: może przypomniała im się matka w dalekiej ojczyźnie. Zmęczeni przysiedli na ławce. Opadły ręce z granatami. Zawiązała się prawie przyjacielska rozmowa: są studentami – jeden jest synem doktora, drugi – inżyniera. Wcielono ich do armii w ostatnim poborze. Nienawidzą wojny. Chcieliby się dalej uczyć. Otrzymali rozkaz przy odwrocie stacjonującego tutaj oddziału, by do każdego napotykanego schronu rzucać granaty. „Uratowały was – mówił jeden z bladym uśmiechem – usłyszane przez nas niemieckie słowa”. Nie spodziewali się tutaj usłyszeć ojczystego języka. Byli bardzo zmęczeni, opadali po prostu z sił. Odeszła ich energia. „Ja, wir müssen weiter” – musimy iść dalej. „Befehl” – rozkaz.

Wolnymi krokami opuszczali ogród, ginęli w ciemnościach, wtopili się w czerń nocy. Zaskrzypiały w ciszy zawiasy, trzasnęła furtka. Odeszli.

Czy zużytkowaliby tkwiące za pasem granaty rzucając je do polskiego schronu? Kto to może wiedzieć. Chyba tak – rozkaz.

Nastała cisza. Złowroga. Niebezpieczeństwo zajrzało ludziom w oczy, wprost, bezpośrednio. W naprężonej ciszy słychać było strwożone bicie serc… Reszta nocy przeszła spokojnie. Różowy świt rozpływał się powoli, złocił wierzchołki drzew, rozproszył ciemność.

Ranek. Zbawczy ranek. Z mroków schronu zaczęły bieleć blade twarze. Zmęczone napuchłe powieki, zaciśnięte usta. W niektórych oczach zastygłe łzy. Wyszli przed ogród – i nagle – Boże Święty! Jacyś nowi ludzie! Żołnierze w burych mundurach wynurzali się ze wszystkich stron; zza strumyka, wyłaniali się spoza wiejskich domów, schodzili z pagórków – tłumnie. Żołnierze! Radzieccy ludzie! „Zdrastwujtie, zdrastwujtie! Witali ludzi z uśmiechem. Skurcz na chwilę chwycił człowiecze serce.

Krysia z całych sił ścisnęła rękę matki „Mamo! – usłyszała zduszony jej szept. „Zdrastwujtie!” rozlegało się zewsząd.

Wchodzili jakoś cicho, bez szumu. Maria przymknęła oczy. Czy to sen?… Przez moment uprzytomniła sobie wszystkie udręki; ucieczka z domu w Oksie, Jędrzejów i Warszawa, Lwów, Horodenka i Nadwórna – i wreszcie Annopol.

Z oczu zaczęły kapać jedna za drugą łzy.

„Katiusza” gra…
Czy to naprawdę „katiusza”? tak wszyscy mówią, a detonacje są tak oszałamiające, jak podczas najstraszliwszej burzy.

Ale detonacje – to przecież nie to co Niemcy, którzy jakby przestali istnieć, po prostu przestali istnieć. Wydaje się człowiekowi, jakby przeminęła groza, że nic gorszego, co się działo, już nie przyjdzie, że wszystko, co się jeszcze zdarzyć może, jest łatwe do przetrzymania, do przeżycia.
A przecież na drugim brzegu Wisły stacjonują wojska niemieckie, nie przerwano działań wojennych, tylko że to się dzieje już na tamtym brzegu Wisły. „Może pojedziemy do Annopola po twoje książki?” – mówi któregoś dnia Maria do Krystyny – „Będzie można kontynuować naukę, niebawem pójdziesz już chyba do szkoły”.

I wybrały się. Prześliczna pogoda, lato w pełni, sierpień 1944. Droga wiodła przez łąkę, na której pasło się bydło, wąski płytki strumyk, który należało przejść, a później prościutko do Annopola, gdzie również stacjonowało już radzieckie wojsko.

Nagle zakotłowało się. Coś się stało. Z drugiego brzegu salwa, jedna, druga, trzecia; pociski padały jeden za drugim. Maria pchnęła Krysię, rzuciła ją po prostu na ziemię; leżąc tuż nad strumykiem poczuła nad plecami świst pocisku – ominął ją, wpadł do strumyka rozpryskując szeroko wodę. I ominęły je inne pociski. Okazało się, że żołnierze radzieccy – kilkunastu ich było – przyszli po bydło przeznaczone na ubój – i to właśnie prawdopodobnie spowodowało tę strzelaninę. Maria zaniechała wycieczki do Annopola. Zdobyte z takim trudem swego czasu podręczniki szkolne przepadły z resztą nędznego dobytku.

I rozpoczęła się znowu wędrówka nowym szlakiem. Nie było wesoło – to co można było spieniężyć – dawno było już sprzedane, chwilowo człowiek zawisł jakby w próżni – ani domu, ani kwatery – jedynie nadzieja – że niedługo, że w najbliższej przyszłości, że może już jutro objawi się, tak jak niedawno, nowa możliwość istnienia.

A tymczasem jadło się żołnierski chleb – doskonale wypieczony razowiec, wcinało się pajdy, które chrupały w zębach niosąc nowe siły dla nowego dnia.

Spało się, gdzie Bóg dał: w przygodnych chałupach wiejskich, w stodołach, w schronach. A „katiusza” wciąż grała… I zdarzyło się że pociski „katiuszy”, czy inne rozpryskiwały się na nędznych pokryciach przybudówek, gdzie i inni wędrowcy we własnym kraju zatrzymywali się zrzucając z obolałych barków swój bagaż, wszystko to, co zdołali uratować z krwawej powodzi. Zdarzało się – że schrony były czasami bardziej niebezpieczne niż przybudówka i zdarzało się, że w tobole z pościelą, którego jakoby nie ima się pocisk, Krysia przesypiała spokojnie noc, jak swego czasu w swoim białym łóżku, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Pustka wokoło, „katiusza” bez przerwy gra, a świt ujawniał postrzelone zwierzęta, czasami wędrowca, który znalazł się przypadkowo w nocy w drodze, błądząc i szukając schronienia, nie zdając sobie sprawy, że w pobliżu, bliziutko może – pod osłoną nędznej przybudówki mógłby uratować życie.

***

Od Redakcji:

Dalszy jej los
Nie udało się autorce wspomnień dotrzeć do oddziału partyzanckiego, spełnić patriotyczny zamiar pomocy żołnierskiej – kończą się działania wojenne na tym terenie. Udaje się do wyzwolonego Kraśnika. Zgłasza się ochotniczo do służby wojskowej. Posiadając wyższe wykształcenie przyjęta zostaje jako tzw. oficer bez stopnia i otrzymuje funkcje starszej siostry w 28 szpitalu ewakuacyjnym z zadaniem organizowania pomocniczej służby sanitarnej: sióstr, salowych, laborantek, sanitariuszek, personelu niezbędnego przy zabiegach, profilaktyce, terapii i rehabilitacji. Z właściwą sobie umiejętnością wnika krytycznie w sytuację spraw szpitalnych, stara się je naprawiać, niektóre uzupełnić lub organizować na nowo.

W krótkim czasie szpital otrzymuje nową dyslokację do Poznania. Na jej barki spada wiele nowych obowiązków; oprócz opieki nad chorymi, współpraca z miejscowymi władzami i udzielającymi pomocy szpitalowi zakładami pracy (między innymi z Fabryką Hipolita Cegielskiego). Do szpitala, który otrzymał nazwę Okręgowego, stale przybywają z różnych frontów żołnierze różnych stopni, niewidomi, bez rąk, bez nóg. Ogółem stan szpitala liczy około 300 inwalidów. Autorka wspomnień otrzymuje nowe, bardzo ważne zadanie rozlokowania i osiedlenia ozdrowieńców, nie wymagających pobytu w szpitalu, w przydzielonej osadzie w Zawidowie na pograniczu z Czechosłowacją. Tej nowej ważnej funkcji poświęca się całym sercem i duszą. To pochłania wiele czasu. Bohaterka wspomnień z zaangażowaniem troszczy się o byt podopiecznych. Korzystając z pobytu w Poznaniu zgłasza się na uniwersytet (na którym studiowała w latach 1920-1923, a następnie w 1924-1925 na Uniwersytecie Jagiellońskim), w celu podniesienia swoich kwalifikacji – w kierunku, w którym przewiduje pracować po zakończeniu służby wojskowej. Zostaje przyjęta przez prof. Dettloffa na studia doktoranckie.

Przygotował do druku Henryk Myśliński

Grafika Marii Białej-Żwinis.

Grafika Marii Białej-Żwinis.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.