Wspomnienia kurierki wywiadu AK

Irena i Jan Górcy w Dąbrowie pod Warszawą 1943 r.

Irena i Jan Górcy w Dąbrowie pod Warszawą 1943 r.

Urodziłam się w Nakle nad Notecią 21 kwietnia 1918 roku. Mam wykształcenie średnie oraz nieukończoną, przerwaną na skutek wojny naukę gry na fortepianie w Konserwatorium Muzycznym w Bydgoszczy.

W październiku 1941 roku wyszłam za mąż za Jana Górskiego, oficera byłej 15 dywizji bydgoskiej, którą Niemcy nazwali „Reuberdiwision”. Ślub braliśmy w Warszawie pod konspiracyjnym nazwiskiem Kaliscy, ponieważ mój mąż musiał się ukrywać. Oficerowie bowiem tej jednostki byli szczególnie przez Niemców ścigani i rozstrzeliwani w rewanżu za stłumienie hitlerowskiej dywersji w tzw. „krwawej niedzieli” w Bydgoszczy. Jan Górski, ciężko ranny w obronie Warszawy w Wawrzyszewie, 27 września 1939 r., znalazł się w szpitalu polowym w Laskach koło Warszawy, gdzie przebywał 5 miesięcy. Już tam włączył się do pracy w konspiracyjnej w wywiadzie.

Wkrótce po naszym ślubie, tj. pod koniec 1941 r., wprowadził mnie mój mąż do pracy w konspiracji, w sztabie II Oddziału – wywiadu Okręgu Radomsko-Kieleckiego Armii Krajowej, w którym pełnił funkcję zastępcy szefa wywiadu obrawszy pseudonim „Faraon” /szefem był Zygmunt Szewczyk „Bartek”.

Moją zasadniczą pracą było pełnienie roli kurierki do specjalnych zleceń tego sztabu wywiadu. Niezależnie jednak od tego współuczestniczyłam w różnych innych pracach sztabu, np. w przygotowywaniu rozkazów do jednostek podległych, meldunków oraz sprawozdań dla Komendanta Okręgu i Komendy Głównej AK.

Do najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych należała moja praca kurierska. Zadania kurierki musiały być wykonywane nie tylko w określonych terminach, lecz często natychmiast, niezwłocznie, w przypadkach, gdy dotyczyły one groźby aresztowań, wpadek lub odbicia z łapanki.

Na kurierki wybierano osoby predysponowane do tych trudnych zadań. Ja byłam młoda, silna, zdrowa, wysportowana – podjęłam się więc tej funkcji. Niejednokrotnie jeździłam w nieopalonych wagonach, często na platformach lub w ogromnym ścisku, stojąc dosłownie na jednej nodze. Bywało też, że zmuszona byłam pokonywać wielokilometrowe przestrzenie pieszo w zaspach śniegu zimą lub brodzić w roztopach albo błocie, a wszystko w bezustannym napięciu – z myślą o przewożonych materiałach wywiadowczych.

Wiele groźnych sytuacji przeżyłam w tej kilkuletniej pracy kurierskiej. Na przykład w lutym 1942 r. wioząc pocztę do Inspektoratu w Częstochowie – aby uniknąć rewizji gestapo w pociągu – wyskoczyłam w biegu za stacją Małogoszcz. Posłany za mną strzał nie wyrządził mi krzywdy. W zapadającym zmroku i sprzyjającej mi ciemności brnęłam kilka godzin zmarznięta i zmęczona do najbliższej stacji kolejowej. Pociągiem dostałam się wreszcie do Kielc na skrzynkę „Szarych Szeregów”. Miałam dreszcze i czułam się bardzo źle. „Maryśce” ppor. Józefowi Dobskiemu powierzyłam pocztę z prośbą o doręczenie jej w Częstochowie. Harcmistrz Dobski widząc, że jestem chora zaprowadził mnie do swojego mieszkania i wezwał lekarza dr. Bularskiego – szefa służby zdrowia Okręgu AK. Leżałam i kurowałam się dłuższy czas pod opieką pani Dobskiej i dr. Bawora.

W jakiś czas potem w Częstochowie, mając przy sobie pocztę konspiracyjną, natknęłam się na łapankę. Wpadłam szybko w pierwsze lepsze podwórko i utknęłam. Podwórko to otoczone było ze wszystkich stron wysokim murem. Usłyszałam krzykliwą mowę niemiecką. Przywarłam szczelnie do ściany muru, skręciłam głowę w bok i znieruchomiałam. Z przerażeniem ujrzałam dwukrotne przesunięcie światła latarki po mojej postaci, omiatające całe podwórko. Trwałam nadal w bezruchu. Szwargotanie po chwili oddaliło się i ucichło.

W roku 1943 wioząc pocztę z Warszawy do Częstochowy – już w pobliżu celu mojej podróży – usłyszałam w pewnym momencie przeprowadzanie rewizji przez Niemców jakieś dwa, trzy przedziały obok w tym samym wagonie. Typ wagonów był staroświecki, każdy przedział miał osobne drzwi otwierające się na zewnątrz. Wyskoczyłam z pociągu i zrolowałam się po nasypie. Uczułam dotkliwy ból w kostce prawej nogi i małego palca prawej ręki. Próbowałam wstać kilkakrotnie, lecz nie byłam w stanie. Gdy tak dłuższy czas leżałam i nie wiedziałam, co ze sobą począć, zjawił się niespodziewanie mężczyzna – jak się okazało świadek wydarzenia, mieszkający w pobliskim domku, zaniósł on mnie na rękach do swojego mieszkania. Przypuszczając, że jest to tylko zwichnięcie, żona owego człowieka próbowała masować mi nogę. Wskutek tej „ terapii” z bólu zemdlałam. Na drugi dzień okazało się, że noga spuchła do kolana i zrobiła się sinoczarna. Podałam wtedy adres mego brata lekarza, zamieszkałego w Częstochowie, pracującego w szpitalu N.M. Panny, prosząc gospodarza, by o moim stanie powiadomił brata. Brat przewiózł mnie karetką pogotowia do szpitala. Tam rentgen wykazał złamania obydwu kości podudzia tuż nad kostką i złamania paliczków małego palca u ręki. Przez kilka miesięcy byłam unieruchomiona.

Najczęściej byłam związana w mojej pracy kurierskiej z inspektoratem wywiadu obwodu kieleckiego, którego szefem był Władysław Bocheński „Artur”. Z tego inspektoratu oraz z inspektoratu Jędrzejów materiały wywiadowcze były najliczniejsze w roku 1944 w związku ze zbliżającym się frontem. Gdy przewoziłam szczególnie ważną i pilną pocztę, byłam pilotowana przez drugą osobę. Irena Gawęda „Kalina” z racji biegłej znajomości języka niemieckiego przydzielana była dla ochrony mojej osoby w najtrudniejszych misjach. Z niejednej opresji ratowała mnie skutecznie, narażając siebie na wielkie niebezpieczeństwo.

Sztab wywiadu okręgu kieleckiego, biorąc pod uwagę zwiększenie zagrożenia wywiadowcom płci męskiej w pasie frontowym i przyfrontowym, postanowił zorganizować dodatkowo akcję wywiadu kobiecego – kryptonim „Jaskółki”, które po przeszkoleniu przystąpiły do szczegółowego rozpoznania i rozpracowania jednostek armii niemieckiej oraz umocnień i przeszkód w pasie frontowym i przyfrontowym przyczółka baranowskiego. Akcją „Jaskółka” kierowała „Iga” Jadwiga Decowa1). Wywiad w tym okresie zasypywany był szczególnie dużą ilością meldunków wywiadowczych, w związku z czym wzrosła moja praca jako kurierki II Oddziału Komendy Okręgu. W czerwcu 1944 r. przewoziłam z inspektoratu kieleckiego do sztabu wywiadu okręgu, przebywającego wówczas w Radomiu, dokumenty ze zdobytej teczki Obersturmfuhrera SS Depplera, zastępcy szefa dystryktu Radom, który zginął w akcji koło Chęcin w dniu 31 maja 1944 r. przeprowadzonej przez dowódcę oddziału partyzanckiego Zbigniewa Kruszelnickiego ps. „Wilk”. Razem zginęło w tej akcji 5 oficerów niemieckich, którzy jechali do gubernatora Franka. W zdobytej teczce były tak ważne dokumenty , że po zapoznaniu się z nimi ze wysłano mnie natychmiast z zaszyfrowanym pismem do Dowódcy Okręgu AL mjr. Henryka Połowniaka, który przebywał wówczas w lasach koło Ostrowca. Dokumenty dotyczyły szczegółowego planu uderzenia oddziałów hitlerowców na oddziały partyzanckie AK, AL i BCh , rozlokowane na terenie województwa kieleckiego. W dokumentach tych były mapy ze szczegółowymi planami sytuacyjnymi, planowanymi kierunkami uderzeń, skład jednostek niemieckich itp. W teczce znaleziono również listę z nazwiskami 224 osób przeznaczonych do aresztowania. Dzięki zdobyciu tych dokumentów, jak również szybkiemu doręczeniu ich przeze mnie dowództwom AK, AL i BCh zdołano się przygotować do unieszkodliwienia planu pacyfikacji terenu, a także zabezpieczyć osoby przewidziane do aresztowania.

W parę miesięcy potem szef II Oddziału Okręgu wysłał mnie z Radomia do Kielc po odbiór pilnej przesyłki od „Artura”. „Kalina” podlegała „Arturowi”. Została przez niego wyznaczona, by mnie w drodze powrotnej, tj. z Kielc do Radomia, ubezpieczała. Opóźniony pociąg przybył do Radomia tuż przed godziną policyjną. Chcąc więc jak najszybciej dotrzeć do skrzynki i pozbyć się „cennej” paczuszki, wyskoczyłyśmy z wagonu niemal równocześnie, chociaż siedziałyśmy w oddzielnych przedziałach. Zorientowałam się natychmiast, że wpadłyśmy w obławę, spostrzegłam bowiem, że peron obstawiony był przez gestapo i żandarmerię, a wyjścia żołnierzami Wehrmachtu. Sytuacja była tragiczna. Gdy tłum pasażerów został już otoczony zwartym pierścieniem i kierowany ku wyjściu, rozległ się nagle donośny głos kobiety w języku niemieckim. Z jego tonu można było wnioskować, że ma ona pretensję do naganiaczy. Mnie to jednak nie zwiodło, gdyż poznałam głos „Kaliny”. Przecisnęłam się z trudem do niej. Zaznaczyć trzeba, że „Kalina” odbijała się od szarego tłumu elegancją i urodą oraz tupetem. Żandarm widocznie nie mając wątpliwości, że „Kalina” jest Niemką odsunął ludzi, robiąc jej miejsce przy wyjściu. „Kalina” nadal nie tracąc tupetu zwróciła się energicznie do mnie: „Irene, komm doch schneller!” (Ireno, choć szybciej!). Jak zahiptnotyzowana przykleiłam się do niej i w jednej chwili znalazłam się poza wyjściem z dworca. Wstrzymując się, by nie przyspieszać kroku, na sztywnych nogach oddalałyśmy się od niechybnej tragedii. Dotarłyśmy wreszcie na ul. Moniuszki i znalazłyśmy się u pp. Jakubowskich, gdzie z ulgą odetchnęłyśmy. Następnego dnia wczesnym rankiem, udałam się na ul. Żeromskiego, gdzie u Janiny Jakubcowej „Stachy” zastałam „Bartka” i „Faraona” – mojego męża. Nie ukrywali oni przede mną, jak doniosłe znaczenie miał dla całego okręgu fakt, że nie wpadłam w ręce gestapo wraz z tak ważnymi dokumentami, nie mówiąc już o ich radości, że widzą mnie żywą i całą. W owej niedużej paczce, o podwójnym dnie, ukryte były szkice odbite na specjalnej bibułce, dotyczące rozmieszczenia jednostek hitlerowskich na północno-zachodnim pasie frontowym przyczółka baranowskiego na odcinku Daleszyc, Łagowa, Rakowa, Chmielnika i okolicznych wsi oraz szczegółowe dane o rozmieszczeniu przez Niemców umocnień artyleryjskich, punktów obserwacyjnych i dowódczych, jak również budowy polowych lotnisk.

Jesienią tego samego roku znalazłam się znów w groźnej sytuacji. Wracałam z Daleszyc do Kielc, mając jak zwykle przy sobie materiały wywiadowcze. Szłam właśnie do wskazanego mi domu, z którego na podane hasło miano mnie odwieźć furmanką do kolejki w Górnie, gdy w pewnej chwili zostałam zatrzymana przez żandarmów, wyrosłych jak spod ziemi. Po przejrzeniu mojego warszawskiego ausweisu wpakowali mnie do budy, w której znajdowało się już wiele osób. Ruszyliśmy konwojowani przez żandarmów na motocyklach. Po kilku kilometrach tej jazdy, gdy zapadał już zmierzch, samochód jadąc szosą prowadzącą przez las – nagle się zatrzymał. Przeszkoda na drodze uniemożliwiająca dalszą jazdę wprowadziła zamieszanie i zdenerwowanie wśród Niemców, mnie natomiast zaświtała myśl o możliwości ucieczki. Korzystając z korzystnego miejsca w samym rogu budy, gdzie schodziły się dwie płachty brezentu, wyśliznęłam się jak wąż na ziemię. Przykucnęłam. Widziałam nogi Niemców biegnących do przodu. Śmignęłam w las. Mrok  i przydrożne krzewy osłoniły mnie. Cofając się dużym półkolem w głębi lasu w kierunku szosy dotarłam do gospodarstwa pp. Wójcików. Podając hasło i powołując się na p. Michalczyk, kasjerkę nadleśnictwa, pracującą również w wywiadzie pod pseudonimem „Wyrwicz”, zostałam gościnnie przyjęta, a następnego dnia odwieziona do kolejki w Górnie, którą dostałam się do Zagnańska. Stamtąd udałam się pieszo do Kielc, do dworku pp. Laszczków, gdzie doręczyłam materiały, na które czekał już łącznik.

Cofając się nieco w chronologii wydarzeń, chcę wspomnieć jedno z moich przeżyć, przypadających na czas Powstania Warszawskiego. Z leśniczówki Kołomań zostałam wysłana przez szefa wywiadu z materiałami wywiadowczymi do „Faraona”, który w tym czasie przebywał w zgrupowaniu oddziałów partyzanckich AK w powiecie włoszczowskim. Na którejś z małych stacji weszło do wagonu (wagon bez przegród, dla pasażerów z dużym bagażem) dwóch gestapowców w skórzanych płaszczach. Zaczęli kolejno sprawdzać dowody poszczególnych pasażerów. Z całego wagonu wygarnięto tylko dwie osoby, mnie i jednego mężczyznę. Dziwne, ale tak było. Przypuszczam, że wyłapywano warszawiaków. W drzwiach budynku stacyjnego ważyły się losy poszczególnych osób. Stał tam bowiem umundurowany gestapowiec i cywil-tłumacz. Miałam przy sobie fotografię bratanicy, rocznego dziecka, które trzymałam w objęciach. Zdjęcie to podsunęłam gestapowcowi przed oczy – mówiąc jednocześnie, że w czasie powstania zaginęło moje dziecko i znajduje się prawdopodobnie w Częstochowie, gdyż taką otrzymałam wiadomość. Musiał zapewne mi uwierzyć, bo skierował mnie „nach links”, gdzie stała mała grupka ludzi. Na prawo została stłoczona duża gromada ludzi.

Łączniczka „Marta” Bronisława Arczyńska,mjr dypl. inż. „Obuch” Włodzimierz Talko, kwatermistrz zgrupowania, por./mjr Jan Górski „Faraon” z-ca szefa II Oddz. Okręgu „Jodła” podczas koncentracji akcji „Zemsta”.

Łączniczka „Marta” Bronisława Arczyńska,mjr dypl. inż. „Obuch” Włodzimierz Talko, kwatermistrz zgrupowania, por./mjr Jan Górski „Faraon” z-ca szefa II Oddz. Okręgu „Jodła” podczas koncentracji akcji „Zemsta”.

Jeden jeszcze moment grozy przeżyłam, gdy rewidowano mój bagaż zawierający między innymi męską bieliznę uszytą z flag niemieckich, którą wiozłam dla męża przebywającego w lesie i potrzebującego zmiany bielizny. Dużą grupę ludzi wyprowadzono, a małą, w której ja się znalazłam, zwolniono. Całą dobę musiałam czekać na następny pociąg jadący w tym samym kierunku.

Mało kto w Polsce wie, że linii kolejowej Skarżysko-Kamienna, Koluszki, Łódż strzegła jednostka węgierska, wcielona do armii niemieckiej. Linia ta była bardzo ważną magistralą dla transportu wojsk niemieckich na front wschodni.

W okresie koncentracji oddziałów partyzanckich w lasach włoszczowskich, w celu pójścia z odsieczą walczącej stolicy, dochodziło często do potyczek z Węgrami w czasie przekraczania przez tę linię kolejową naszych jednostek.

W porozumieniu z komendantem okręgu kieleckiego, mój mąż, „Faraon” postanowił nawiązać kontakt z dowództwem węgierskiej jednostki, by uniknąć zbrojnych konfliktów. Ponieważ właśnie – jak już wspomniałam – byłam wówczas w lesie przy mężu, wykorzystano mnie jako umiejącą (choć słabo) posługiwać się kilkoma językami – do wysondowania nastawienia dowództwa węgierskiego w stosunku do partyzantów polskich i ewentualnego przygotowania rozmowy z „Faraonem”. Na miejsce spotkania jechaliśmy całą noc drogami leśnymi na dwóch wozach, gdyż wraz z nami jechało około 10 partyzantów uzbrojonych w karabin maszynowy i pistolety maszynowe dla obrony, gdyby zaszła taka potrzeba. W znacznej odległości od torów ja sama podeszłam wolno do wartownika, słowami i gestem dając mu do zrozumienia, aby skontaktował mnie z dowódcą. On ręką wskazał na pobliską stację kolejową, która – jak się potem okazało była zarazem wartownią. Tam po sprawdzeniu mego dowodu osobistego na nazwisko Halina Białecka ( bo i taką kennkartę posiadałam) zaprowadzono mnie do dowódcy, któremu wręczyłam list pisany w języku niemieckim, streszczając istotę sprawy. Węgier na spotkanie nie wyraził zgody, natomiast przyrzekł , że jego oddziały nie będą strzelać do polskich partyzantów i umówiliśmy się rozpoznawać wystrzałem zielonej rakiety. Rzeczywiście od tego dnia nie doszło więcej do żadnych starć, nie licząc jednorazowej pomyłki, momentalnie wyjaśnionej. Dodać tu trzeba, że Węgrzy byli trzymani w całkowitej niewiedzy, co do klęsk niemieckich na wszystkich frontach i z niedowierzaniem słuchali moich informacji na ten temat. Dowódca węgierski żegnając się ze mną wyraził ubolewanie nad niemożnością osobistego spotkania z „Faraonem”, co uzasadniał obawą przed niemieckimi represjami w stosunku do siebie i swoich żołnierzy.

***

Wkroczenie wojsk radzieckich zastało mnie w styczniu 1945 roku w Częstochowie. W obawie przed aresztowaniem mąż mój i ja ukrywaliśmy się, zmieniając często miejsce naszego pobytu. Jesienią 1948 r. przyjechaliśmy do Warszawy, gdzie mój mąż początkowo uzyskał pracę w Centrali Rybnej. Wraz z kilkoma innymi osobami zorganizowaliśmy komitet odbudowy domu przy ul. Nowosieleckiej 22. Dom ten zniszczony w 60% przeznaczony był do rozbiórki. Po odgruzowaniu wspólnym wysiłkiem wznosiliśmy mury naszego mieszkania.

Już w roku 1945 zaczęłam poważnie chorować na serce, a przeżycia trudnych lat okupacji i powojenne odbiły się fatalnie na moim zdrowiu. Muszę nadmienić, że po ujawnieniu się byliśmy wielokrotnie wzywani do urzędu bezpieczeństwa, najpierw na Koszykową, a potem do Pałacu Mostowskich. Przez długi czas żyliśmy w ciągłym niepokoju, pod groźbą aresztowania. W 1976 roku uzyskałam legitymację inwalidy wojennego, a stan mojego zdrowia nadal jest krytyczny.

Na zakończenie kilka słów o moim mężu Janie Górskim, żołnierzu września. Był zawodowym oficerem, dla którego dewiza „Bóg, honor i ojczyzna” oznaczała żywą treść, urzeczywistnianą w konkretnym działaniu, ofiarnej służbie, walce i pracy dla Polski. Jego też uczcił dedykacją dla mnie na swojej książce „Jodła” płk W. Borzobochaty „Wojan” pisząc :

„Pani Irenie Kalickiej-Górskiej żonie mjr. „Faraona” Jana Górskiego, towarzyszce życia i pracy z wyrazami szacunku i wdzięczności za pomoc mężowi w Jego trudnych często decyzjach.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.