W Kedywie i partyzantce (1)

Od Redakcji

Przekazujemy Czytelnikom kolejne wspomnienia z konspiracji autorstwa Tadeusza Chmielowskiego opisujące działania i walkę w Obwodzie Koneckim. Jest to zarazem monografia Kedywu tego Obwodu. Teksty poszczególnych rozdziałów zostały przygotowane jako opracowania historyczne do pozycji książkowej, która dotychczas nie ukazała się drukiem. Autor podaje na ogół pseudonimy, imiona i nazwiska, jednak ze względów osobistych w niektórych przypadkach podaje pierwszą literę nazwiska. Opisy działań mają dużą wartość historyczną dla okresu lat 1940 – 1945. Nadmienić należy, że w związku z prowadzonymi intensywnie na tym terenie działaniami sabotażowymi i dywersyjnymi niemiecka administracja okupacyjna  nazywała miasto Końskie „Banditenstadt”.”

Trudne początki działalności konspiracyjnej

Począwszy od jesieni 1941 roku „Malina” Bogumił Kacperski – dowódca plutonu 201 w Końskich organizował, w ramach ogólnokrajowej akcji dywersyjnej zwanej „Akcją N”, rozlepianie na parkanach, słupach ogłoszeniowych i tablicach z urzędowymi obwieszczeniami – plakatów antyhitlerowskich w języku niemieckim, skierowanych głównie do żołnierzy Wehrmachtu. Akcja ta obejmowała również gazetki, które były podrzucane do instytucji niemieckich. Pamiętam, że pod niektórymi odezwami był podpis : „Die deutsche Frontsoldaten” . W związku z tą akcją największe emocje przeżył Kazik Chojniarz ps. „Walcz”, „Wacek”. Nalepiając plakat na parkanie przy ul. Tarnowskich /naprzeciw lokalu Sonderdienstu/ dał się zaskoczyć przez Niemca. Zachowując spokój pozwolił funkcjonariuszowi zbliżyć się do siebie i podając mu ze słowami : „Bitte schön” – do ręki rulon plakatów, sam nagłym przerzutem przesadził parkan i zbiegł, klucząc przez ogrody i pola do domu.

Kazik okazał się, po okresie sprawdzania mojej przydatności jako partnera w działalności konspiracyjnej, niezwykle koleżeński, traktując mnie – mimo różnicy wieku i pozycji w organizacji – bez cienia wyższości. Pod koniec 1941r. i w ciągu trzech kwartałów  1942r. pomagałem mu w wielu jego obowiązkach i bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Wiedziałem, że można na nim polegać i on także miał do mnie pełne zaufanie. Wiosną 1942r. odkomenderowano mnie wraz z Kazikiem do ochrony radiostacji Okręgu, nadającej tym razem z domu państwa Cyburtów, przy ul. Browarnej /naprzeciw bramy cmentarza/. Gdy przed zapadnięciem zmroku zameldowałem się „Cumulusowi”, Kazik był już na miejscu i właśnie sprawdzał swój pistolet. „Cumulus” wyjaśnił, na czym polega nasze zadanie.

Stanie na czujce, jeśli ma mieć w ogóle jakiś sens, musi wywoływać stan zwiększonej uwagi pozwalający na uchwycenie wszelkich zjawisk słuchowych i wzrokowych odbiegających od zwykłego tła. Dysponowaliśmy szczegółowymi informacjami o niemieckim systemie pelengacyjnym oraz sposobach i fortelach, jakimi posługują się w tej dziedzinie specjaliści niemieccy. Po kilku godzinach nieustannej obserwacji musiało  nastąpić stępienie czujności, toteż zmienialiśmy się z Kazikiem co dwie godziny. Tym nie mniej, gdy radiowiec skończył nadawanie depesz – a było to mniej więcej na godzinę przed świtem – poczułem ogromne zmęczenie. Tym razem szczęśliwie uniknęliśmy kłopotów i była najwyższa pora na powrót do domu. Świtało, gdy doszliśmy do Kazikowego domostwa, gdzie przespaliśmy kilka godzin na stryszku nad króliczymi klatkami. W niezmienionym składzie osobowym osłanialiśmy radiostację jeszcze dwukrotnie tego roku.

Była piękna słoneczna pogoda czerwcowa 1942r., gdy „Malina” przeprowadził ostre strzelanie plutonu w lesie pod Kamieniarską Górą, nader wysokim wzniesieniem, przekraczającym trzysta metrów npm i położonym 5 km na wschód od Końskich. Względna wysokość wzgórza też nie była mała, gdyż wynosiła 68 m w stosunku do Końskich. Urozmaicony, gęsto zalesiony teren, pocięty licznymi zagłębieniami, tłumił w naturalny sposób odgłosy wystrzałów tak dalece, że nie było ich zupełnie słychać na odległej około 3 km asfaltowej szosie Końskie – Skarżysko. Ćwiczenia odbywały się z zachowaniem zasad konspiracji, w kilkuosobowych grupach. Tak więc każdy z uczestników poznał zaledwie kilku kolegów. Spotkałem wtedy Tadka i Jerzyka Drzewieckich, Mariana i Jurka Czerwińskich oraz Ryszarda Makowskiego. Umiałem nieźle strzelać, zatem nie musiałem się wstydzić, oglądając wraz z kolegami podziurawioną tarczę.

Zostałem zatrudniony w spółdzielni rolniczo-handlowej z bardzo niskim wynagrodzeniem, lecz liczącymi się przydziałami w naturze /odchudzone mleko, wapnowane jaja, makaron itp./. Można było się wyżywić, ale nie starczało środków na zakup odzieży i obuwia. Gdy kilka miesięcy po śmierci ojca1) rozleciały mi się ostatnie buty , pozostały mi tylko drewniaki. Spowodowało to, iż nie mogłem wziąć udziału w wyprawie po odbiór zrzutu, w marcu 1942r. Gdy dostrzegł moje kłopoty „Cumulus”, ofiarował mi wspaniałe przedwojenne trzewiki.

1)    W grupie aresztowanych 19.10.1941r. przez gestapo był ojciec autora    Mikołaj   Chmielowski, posądzony o konspiracyjne kontakty z mjr. Hubalem. Wywieziony do Oświęcimia nr 21965. Jego śmierć wpłynęła na decyzję aktywniejszej działalności konspiracyjnej.

Jako najmłodszy pracownik w spółdzielni musiałem wykonywać polecenia szefów i starszych kolegów i wiele biegać po całym gmachu. Wpadałem często na parter, gdzie mieścił się duży sklep z towarami przemysłowymi dla rolników. W miarę upływu lat okupacji głównym artykułem handlowym stała się tam wódka, najpospolitszego gatunku, sprzedawana w wielkich litrowych butlach. Przy kontuarze tłoczyła się ciżba chłopów, którym za oddane kontyngenty zboża, mięsa itp. płacono należność głównie w postaci wielu litrów wódki. Nie było wątpliwości co do takiego perfidnego działania. Na skutki tych poczynań nie trzeba było długo czekać. Pijaństwo zataczało coraz większe kręgi, nie omijając nieletniej młodzieży.

Prasa podziemna wzniosła alarm, mobilizując opinię społeczną do przeciwdziałania. Przynajmniej w niektórych kręgach społeczeństwa odniosło to jakiś skutek, bo jeśli idzie o młodzież z bliskich mi środowisk, to /z małymi wyjątkami/ nie dała się ona wciągnąć w pułapkę alkoholową.

Jako przykład zainteresowań wojennej młodzieży, wykształconej w szkołach średnich, może służyć chociażby Zygmunt Wyrwicz „Cumulus”. Należał on do tego pokolenia dojrzewającego tuż przed wojną, którego pasją był sport i lotnictwo. Może tym różnił się od wielu innych inteligentów – techników, że pasjonowała go także muzyka. Grał dobrze na skrzypcach, w pierwszych latach wojny nauczył się grać na fortepianie i akordeonie. Już od jesieni 1941 spotykaliśmy się niemal codziennie na muzycznych wieczorach u Jadzi Wojciechowskiej, której ojciec zginął razem z moim ojcem w Oświęcimiu. Jadzia grała na pianinie a Zygmunt na swym znakomitym akordeonie. Repertuar składał się w zasadzie z muzyki poważnej, z tym że Zygmunt wybierał utwory nieco popularniejsze, opracowane na akordeon. Godzinami słuchałem tej muzyki podziwiając wyjątkową wrażliwość i kulturę muzyczną Zygmunta. Takich mieszkań, gdzie spotykała się młodzież zainteresowana życiem kulturalnym, było wiele. Gromadzili się w nich młodzi ludzie obojga płci, poszukujący czegoś więcej niż bezmyślnej zabawy, pustej gadaniny lub starań o biologiczne przetrwanie.

Byliśmy w wieku, w którym zawiązywały się sympatie, a nawet niekiedy rozkwitały żywsze uczucia. Moje zauroczenia jakoś nie trwały długo. Kręciłem się trochę koło sióstr Książkówien, najpierw Aliny, później Mirki. Były to kontakty najzupełniej platoniczne. Po raz pierwszy zapałałem głębszym uczuciem do Geni M., starszej ode mnie o dwa lata i traktującej mnie raczej po siostrzanemu. Kiedy zrozumiałem, iż nie czas na miłość, gdy toczy się bezpardonowa walka oko za oko, ząb za ząb, uznałem że trzeba się wycofać, co przyszło mi tym łatwiej, iż nie mogąca już dłużej czekać na moją decyzję dziewczyna wyszła za mąż.

W lutym 1942r. Niemcy wyrzucili matkę wraz ze mną z dotychczas zajmowanego mieszkania do drewnianej rudery, położonej na granicy getta, przy ul. Jatkowej 13, nie wiedzieć czemu przemianowanej przez okupanta na ul. Kanałową. Może chodziło o to, byśmy zapomnieli o wszystkim, co kojarzy się z mięsem? Zajęliśmy tam połowę domu, składającą się z dwóch pokoi oraz kuchni. Sąsiedztwo getta spowodowało nawiązanie kontaktów z odizolowaną społecznością żydowską. Przekonałem się naocznie, w jakiej nędzy żyją stłoczeni na stosunkowo niewielkiej przestrzeni Żydzi. Zaraz pierwszego dnia, idąc z wiadrami po wodę, spotkałem przy studni wychudzonego i zaniedbanego czternastoletniego chłopaka, przywiezionego tutaj z łódzkiego getta. Ponieważ pomógł mi napompować wody, zaprosiłem go na śniadanie. Odtąd jadał u nas obiady i kolacje, traktowany niemalże jak członek rodziny. Zabierał on także dla swoich bliskich wszelkie nadwyżki żywnościowe pochodzące z moich przydziałów znacznie większych, otrzymywanych ze „Społem” przez mieszkającego u nas Tadeusza Jencza. Jesienią 1942 postanowiliśmy z Tadkiem ratować chłopaka w obliczu niechybnej likwidacji getta. Zapewniłem, że znajdzie u nas schronienie. Krytycznego dnia 3.11.1942 oczekiwałem go daremnie. Wolał widocznie podzielić los rodziny. Czy przygarnięcie tego chłopaka wiązałoby się z dodatkowym niebezpieczeństwem? W naszej sytuacji raczej nie, ponieważ i tak trzymaliśmy w domu dwa pistolety i kilka granatów, zdecydowani nie oddać się żywcem w ręce wroga.

Przed likwidacją getta, do naszych drzwi pukali czasem zgłodniali Żydzi. W miarę możliwości staraliśmy się ich wspierać. Chętnie oddaliśmy im przydziałową marmoladę z buraków, którą trudno nam było przełknąć, a dla nich stanowiła przysmak. Kiedyś, na ulicy nie należącej do getta, spotkałem mojego kolegę ze szkoły powszechnej Tadka Ch. Dobrze odżywiony, paradował w sztywnej czapie i specjalnej opasce żydowskiej policji. Próbowałem z nim porozmawiać, aby zorientować się co do jego dalszych planów i dałem mu do zrozumienia, że mógłbym mu w trudnej sytuacji zapewne pomóc . Przywileje policyjne uderzyły jednak Tadkowi do głowy. Wierzył bez zastrzeżeń swoim naczelnikom, którzy obiecywali zabezpieczyć przyszłość gorliwym policjantom, w tym i jemu. Puścił mimo uszu moje propozycje. Biedny Tadek przeliczył się bardzo. Niedługo później żydowska policja, pomagająca Niemcom w załadunku rodaków, została na zakończenie akcji brutalnie wpędzona do ostatniego wagonu i potraktowana podobnie jak wszyscy Żydzi.

Najważniejszą sprawą było dla naszego plutonu uzyskanie jak największej ilości broni. Wiosną 1942r. udało się ściągnąć ze wsi kilka karabinów, z których jeden był jak nowy, podczas gdy pozostałe – zewnętrznie bardzo zniszczone – tylko zamki i lufy miały w dobrym stanie. Ogólnie biorąc, uzbrojenie plutonu było rozpaczliwie skromne. Pewnego dnia „Cumulus” przywiózł z meliny w Koczwarze przytroczony do ramy roweru, odpowiednio opakowany, polski rkm wz. 28 Browning. Ubezpieczali „Cumulusa” – również na rowerach – „Malina” i „Walcz”. Erkaem był wewnątrz doskonale zakonserwowany. Początkowo służył celom ćwiczebnym na kursie podchorążych, a następnie został przekazany zespołowi „Cumulusa’. Rok później był to najbardziej niezawodny erkaem w Zgrupowaniu „Robota”, jeden z dwóch w 3. plutonie.

Naszym szkoleniowcem z zakresu nauki o broni, któremu zawdzięczaliśmy znakomite opanowanie wszystkich typów broni lekkiej używanej w Wojsku Polskim, był Bronisław Wieczorkiewicz „Wilk”, przedwojenny kapral nadterminowy, pochodzący z Kornicy i zatrudniony w czasie okupacji na kolei. Był to świetny rusznikarz i znawca broni, a przy tym człowiek skromny i oddany bez reszty sprawie.

W końcu lata 1942r. grupa „Cumulusa”, nadal wchodząca w skład plutonu „Maliny”, stawała się coraz silniejszą jednostką, skupiającą chłopaków najbardziej garnących się do czynu. Zastępcą „Cumulusa” został nowo promowany kpr.  pchr.  „Walcz”. W skład oddziału wchodzili następujący żołnierze : Władysław Bańbura „Bańka”, Tadeusz Chmielowski „Klon”, Jerzy Czerwiński „Grey”, Marian Dąbrowski „Żbik”, Tadeusz Drapiński „Dębicz”, Jerzy Drzewiecki „Czyżyk”, Tadeusz Drzewiecki „Soból”, Lucjan Kotulski „Ikar”, Bogusław Modzerowski „Kula”, Józef Wilk „Czajka” i Mieczysław Zasada „Eryk”. W omawianym czasie „Cumulus” dysponował jeszcze kilkoma żołnierzami plutonu Maliny”, powołując ich indywidualnie do niektórych akcji.

Wtedy to wprowadziłem do grupy Tadeusza Jencza, mojego kuzyna. Odebrałem od niego przysięgę w koneckim kościele i przedstawiłem „Walczowi”, a następnie „Cumulusowi”. Tadeusz – pseudonim „Ksiądz” – okazał się bardzo przydatny dla naszego zespołu, ponieważ pracując w „Społem” jeździł regularnie służbowo ciężarówką, jako konwojent, do Warszawy po różne towary, przy okazji załatwiając bardzo ważne dla nas sprawy.

A więc zakupił kilka kompletów map topograficznych /setek/  całego obszaru kielecczyzny, płótno brezentowe na ładownice i chlebaki, pasy i taśmy parciane, nity i inne pożyteczne a niedostępne w Końskich przedmioty. Szczególną radość sprawiły nam lornetki z podziałką artyleryjską, kilka sztuk udało się Tadeuszowi zakupić w Warszawie.

Wrzesień i październik 1942r. upłynęły nam na zajmowaniu się przede wszystkim sprawami związanymi z przygotowaniem odpowiedniej bazy do późniejszych działań. W okresie tym urządziliśmy w drwalni kilka skrytek, w których można było bezpieczniej niż w domu przechowywać oporządzenie i nielegalne materiały.

W ciągu tego roku nadal utrzymywałem kontakty z kilkoma kolegami, których miałem zamiar stopniowo przygotować do wstąpienia w nasze szeregi. Na przykład przyjaźniłem się z Jurkiem Karpińskim , jednakże nawet przed nim nie dekonspirowałem się całkowicie. Ponieważ Jurek palił się do roboty, przeprowadziłem z nim szkolenie teoretyczne, a nawet ćwiczenia polowe. Nie zdążyłem go jednak zaprzysiąc, gdyż musiał wraz z matką i młodszym bratem wyjechać na stałe do Warszawy. Jurek Karpiński zginął jako żołnierz AK na Starym Mieście w Powstaniu Warszawskim. Podobne ćwiczenia prowadziliśmy razem z Ziomkiem i Jackiem Malanowiczami, którzy należeli już od dawna do ZWZ oraz braćmi Ławaczami, będącymi jeszcze poza organizacją. Rozmowy z moim kuzynem kpr. pchor. Kazikiem Brejerem doprowadziły do tego, że również wciągnąłem go do konspiracji. Ze względu na rodzaj pracy w leśnictwie Kazik otrzymał inny przydział organizacyjny, nie związany z plutonami koneckimi.

W miarę jak ubywało dnia, coraz więcej czytałem. Dysponowałem wówczas całkiem rozległym wyborem czasopism i wydawnictw niemieckich. Bodajże z „Volkischer Beobachter” dowiedziałem się niezmiernie ciekawych szczegółów o partyzantce w Jugosławii, formacjach gen. Michajlovica i Tity. W numerze tygodnika “Wehrmacht” przeczytałem obszerny reportaż o walkach z partyzantką sowiecką na Polesiu. Pomyślałem, że jeśli jest to tematem rozważań tygodnika poświęconego działaniom armii lądowej, wynika z tego, że zwalczanie partyzantki stanowi dla Niemców poważny problem, z którym nie mogą sobie poradzić.

Nie można się zatem dziwić, że coraz częściej zastanawiałem się nad możliwościami prowadzenia wojny partyzanckiej na naszym terenie. Rezultatem tych przemyśleń, którymi udało mi się zainteresować „Cumulusa” i „Walcza”, była zapewne inicjatywa urządzenia w pobliskim lesie za Izabelowem, po lewej stronie polnej drogi z Końskich do Miedzierzy, przez – co brzmi dość dziwnie – Niebo i Piekło, podziemnego magazynu na broń i amunicję. Niezbędną papę bitumiczną do zabezpieczania schronów przed wodami opadowymi i wilgocią kupiliśmy bez trudu w magazynie materiałów budowlanych.

Rozbicie więzienia

2 listopada 1942r. spadła na nas, żołnierzy konspiracji, jak grom – wiadomość o wsypach i aresztowaniach w nocy z 1 na 2 tego miesiąca. W Końskich, na tzw. Budowie, w domu inż.. Stanisława Białeckiego, został aresztowany, a następnie w czasie próby ucieczki zastrzelony, Komendant Obwodu Końskie – kpt. Jan Stoiński, posługujący się pseudonimami : „Brzoza”, „Bogdan”, Góra”, a najczęściej „Górski”. Aresztowano tam także kpr. pchor. Leszka Zdzienickiego ps. „Paszko Złodziej”, członków rodziny  Białeckich i nieznanego mi ppor. „Ostrogę” /Józef Węgrzyn/. Pod Końskimi, na Koczwarze, Niemcy otoczyli dom rodziny Tworzyańskich. W czasie wymiany ognia poległ członek  Komendy Obwodu, szef referatu VI, por. Tomir Tworzyański „Borsuk”, a jego matka wpadła w ręce Niemców. Udało się natomiast przebić z bronią w ręku i ujść do pobliskiego lasu Bojomirowi Tworzyańskiemu „Habdankowi” /ps. „Ostoja” przybrał dopiero później na wileńszczyźnie/, Stanisławowi Białeckiemu „Scewoli” i dwu innym nieznanym mi osobom. Nie dość tego. Tej samej nocy zostali aresztowani przy ul. Brzozowej i Polnej ppor. Andrzej Zaorski /Marian Słomiński/ „Babinicz”, pełniący funkcję szefa sztabu Obwodu i szefa referatu III, oraz ppor. Tadeusz Szatkowski „Grom”, pełniący funkcję zastępcy Komendanta Miasta. Wszystkich aresztowanych osadzono w więzieniu w Końskich.

Szczególnie dotknęła mnie śmierć kpt. Stoińskiego, gdyż był on moim nauczycielem szkolnym, wychowawcą klasy w 1936/1937 roku szkolnym. Ten wyjątkowej prawości, młody jeszcze podówczas pedagog, był obdarzony ogromną siłą oddziaływania na wychowanków. Był zarówno zdolnym matematykiem, jak i muzykiem, grającym znakomicie na skrzypcach i fisharmonii. Już nie pomnę, w jaki sposób, ale wiedziałem od 1941, kto kryje się pod pseudonimem „Górski” i „Góra” i nie powiem, że nie sprawiało mi to satysfakcji.

Z braćmi Tworzyańskimi spotykałem się często latem nad stawem na Górnym Młynie. Byli to wysportowani młodzi ludzie, przy tym niezwykle sympatyczni i wysoce kulturalni , traktujący znacznie młodszych od siebie chłopców bez protekcjonalnego poklepywania po ramieniu. Leszek Zdzienicki był starszym bratem Andrzeja, mojego kolegi z koneckiego gimnazjum. Absolwenta tegoż gimnazjum, Tadeusza Szatkowskiego, także znałem od wielu lat. Zanim poszedł do zawodowej podchorążówki grywałem z nim bardzo często w siatkówkę u braci Malanowiczów. Ze Staszkiem Białeckim, synem inż. Stanisława Białeckiego – spotykaliśmy się w harcerstwie. Od grudnia 1941r. pracowaliśmy razem w spółdzielni rolniczo-handlowej. Zimą 1941/1942 po raz pierwszy zetknąłem się z nim na gruncie konspiracyjnym w domu „Maliny”. Później często rozmawialiśmy na tematy organizacyjne, aczkolwiek nigdy nie uczestniczyliśmy w tych samych akcjach.

Wydarzenia tej tragicznej listopadowej nocy poruszyły całe po polsku myślące społeczeństwo miasta, a w szczególności ludzi tkwiących w robocie konspiracyjnej. Najżywiej jednak i z pasją zareagowała nasza najmłodsza grupa. Rozeszła się pogłoska, że aresztowani zostaną niebawem powieszeni w publicznej egzekucji. Nie mogliśmy do tego dopuścić. W ciągu kilku godzin nawiązaliśmy wzajemne kontakty, a przede wszystkim łączność z „Cumulusem”

Współdziałając z „Maliną” – Bogumiłem Kacperskim i nie czekając na zgodę ze strony władz konspiracyjnych, zorganizował „Cumulus” – Zygmunt Wyrwicz z własnej inicjatywy, popartej wolą naszej grupy, akcję odbicia więźniów w nocy z 2 na 3 listopada. Zanim do tego doszło omówiliśmy kilka wariantów planu działania, odrzucając jeden po drugim jako albo zbyt ryzykowny, albo nierealny. Jeden z członków zespołu uderzeniowego – Stanisław Kołodziejczyk „Bandera” relacjonuje przebieg akcji następująco: „Pomysł wypożyczenia munduru od policjanta granatowego Ciechanowskiego podsunął „Ikar” i ten pomysł został przez „Cumulusa” zaakceptowany. „Cumulus” przebrał się za policjanta, a „Bandera” i „Ksiądz ”- Tadeusz Jencz  udawali aresztantów. Byliśmy trochę ucharakteryzowani szminką. Poza nami do grupy uderzeniowej wchodzili jeszcze „Walcz” – Kazimierz Chojniarz, „Eryk” – Mieczysław Zasada, „Ikar” –  Lucjan Kotulski. Do więzienia zbliżyliśmy się od strony ulicy Dolnej. „Cumulus” wszedł na podest przed drzwiami budynku, uderzył kolbą karabinu w drzwi, a kiedy uchylił się „judasz” – zażądał ich otwarcia.Ja szedłem pierwszy, za mną „Ksiądz”, a następnie „Cumulus”. Sterroryzowaliśmy strażnika i weszliśmy do kancelarii. Z więzienia uwolniliśmy 8 osób: trzy siostry Białeckie i ich ojca oraz czterech skutych kajdanami, wśród których byli Tadek Szatkowski, „Babinicz” i Zdzienicki. Pozostali uczestnicy mieli za zadanie ubezpieczać akcję i drogę odwrotu, która prowadziła ul. Dolną do kanału i dalej ścieżką nad kanałem.” 2)

2)    W grupie aresztowanych 19.10.1941r. przez gestapo był ojciec autora    Mikołaj   Chmielowski, posądzony o konspiracyjne kontakty z mjr. Hubalem. Wywieziony do Oświęcimia nr 21965. Jego śmierć wpłynęła na decyzję aktywniejszej działalności konspiracyjnej.

A oto jakie czynności pełnili – według moich ustaleń – koledzy wymienieni przez „Banderę” jako pozostali uczestnicy : „Czajka” Józek Wilk pozostał przy policjancie Ciechanowskim, „Grey” Jerzy Czerwiński, „Soból” Tadeusz Drzewiecki, „Czyżyk” Jerzy Drzewiecki i „Czarka” Gustaw Stolarski ubezpieczali wyloty ulic: Łaziennej, Szymańskiego i Dolnej. Ja wraz z  „Dębiczem” Tadkiem Drapińskim ubezpieczaliśmy mostek nad kanałem – drogę odwrotu.

Skromne było uzbrojenie naszej grupy. Zespół uderzeniowy dysponował dwoma Visami, jednym karabinem i dwoma pistoletami kaliber 7,65 mm /FN i Liama hiszpańska/. We dwójkę z „Dębiczem” mieliśmy tylko pistolet Mauser 6,35 mm i dwa granaty. Grupa „Sobola” nie dysponowała bronią palną, lecz tylko kilkoma granatami obronnymi i zaczepnymi polskiej produkcji.

Nie oswobodzono jednej osoby. W zamieszaniu, pozostawiono panią Natalię Tworzyańską, znajdującą się w osobnej celi i tak zmaltretowaną, że nie mogła nawet zawołać o pomoc. Zabity został strażnik więzienny volksdeutsch o nazwisku Sack. Zdobyto 4 karabiny typu Mannlicher i 2 rewolwery Nagant. W tym miejscu muszę sprostować krzywdzącą policjanta Ciechanowskiego informację, zawartą w artykule L.Zajączkowskiej w „Słowie Ludu” /Kielce/ z dnia 11.04.1959r., w którym dość dowolnie przedstawia ona przebieg akcji. Policjant ten nie został rozbrojony, lecz jako członek AK wypożyczał dobrowolnie swój mundur. Rozbrojenie i trzymanie Ciechanowskiego pod strażą zainscenizowano ze względów konspiracyjnych. Należy nadmienić, że wybór terminu akcji był szczęśliwy, gdyż w kilka godzin po jej zakończeniu i po powrocie do domu przed świtem 3 listopada ulice graniczące z gettem zostały gęsto obstawione przez oddziały policji niemieckiej. Przystąpiono do likwidacji getta, a odcinek ulicy przy więzieniu został objęty policyjnym pierścieniem.

Odbicie uwięzionych uratowało Obwód od całkowitej dekonspiracji, podniosło na duchu społeczeństwo oraz stworzyło precedens dla tych, którzy w następnych latach okupacji nie mogli pogodzić się z pozostawieniem aresztowanych towarzyszy walki w rękach oprawców. Za uwolnienie aresztowanych „Cumulus” został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V kl., a „Bandera”, „Ksiądz”, „Walcz”, „Eryk” i „Ikar” Krzyżami Walecznych.

Wzrost działań dywersyjnych w Obwodzie AK Końskie

W kilka dni po rozbiciu więzienia i uwolnieniu aresztowanych członków Komendy Obwodu grupa bojowa „Cumulusa” – Zygmunta Wyrwicza została wydzielona z plutonu 201 jako Oddział Dywersji Obwodu Końskie podległy nowemu Komendantowi, rotmistrzowi broni pancernej „Mściwemu” Janowi Rusinowskiemu. Jednocześnie, na skutek powołania „Maliny” Bogumiła Kacperskiego na stanowisko adiutanta Komendanta Obwodu i szefa referatu V, rozformowano podległy mu pluton. Część żołnierzy weszło w skład dywersji, a pozostałych przekazano do innych plutonów miejskich. Z kilku żołnierzy utworzono grupę łączników dowodzoną przez Mariana Czerwińskiego „Sochę”. Podlegała ona bezpośrednio szefowi V referatu „Malinie” , który zmienił pseudonim na „Frycz” i „Kil”. Dokonane zmiany organizacyjne bynajmniej nie przeszkodziły sprawnemu wykonywaniu dywersji.

Dowódcą oddziału dywersyjnego został mianowany „Cumulus”. Wraz ze swoim zastępcą  „Wackiem” /taki pseudonim przyjął teraz Kazik Chojniarz/ zabrał się energicznie do zorganizowania, a przede wszystkim dozbrojenia oddziału. Nie wszystko jednak potoczyło się gładko. 29 listopada dosięgnął nas pierwszy cios. Zginął Tadeusz Drzewiecki „Soból. Stał się to tak: „Soból” został aresztowany w swojej trafice 3) i doprowadzony do siedziby żandarmerii przy ulicy Piotrkowskiej /przed wojną ulica 3 Maja/ w dawnym domu Edelista. Po zorientowaniu się, że został rozpoznany przez jakiegoś ze świadków wykonywanego przez oddział wyroku, „Soból” – wykorzystując swoją wyjątkową sprawność fizyczną, a nawet akrobatyczne umiejętności, zdobyte w sekcji wyczynowej „Sokoła” – dał szczupaka przez okno pierwszego piętra na podwórze i już przesadzał wysoki parkan, gdy został śmiertelnie trafiony serią z peemu.

3)  trafika – sklepik, kiosk z wyrobami tytoniowymi

Żandarmi długo pastwili się nad trupem, masakrując mu twarz. Już mieli w rękach autentycznego dywersanta i tak obiecująco zapowiadało się śledztwo, a tu taki zawód. Brat „Sobola” Jerzyk Drzewiecki „Czyżyk”, musiał natychmiast uciekać z Końskich i ukrywał się później w Warszawie, gdzie poległ w 1944r. walcząc w Powstaniu Warszawskim. Pozostali członkowie oddziału przez kilka dni starali się nie sypiać w domach, a w miejscu pracy starali się zachować środki ostrożności. Niemcy straciwszy ślad odłożyli widocznie sprawę ad akta i mogliśmy znów przystąpić do roboty dywersyjnej. W tym czasie  nadal do Oddziału Dywersji należeli koledzy z grupy „Cumulusa” i inni, ogółem 15 żołnierzy.

W drugiej połowie grudnia 1942r. dojrzał zamiar zdobycia posterunku służby radiolokacyjnej Wehrmachtu w Czarnieckiej Górze, urządzonego w gmachu przedwojennego sanatorium. Załoga posterunku liczyła około dwudziestu Niemców, uzbrojonych w dwa erkaemy /Ceskoslovenska Zbrojówka Wz. 26/, kilka peemów /MP-40, kilka karabinów i jeden cekaem Maxim /rosyjski/. Akcję miał w zasadzie przeprowadzić oddział sformowany na bazie placówki AK w Niekłaniu /była to jej inicjatywa/, wsparty jedynie przez kilku ludzi z naszej grupy, to jest taką liczbę osób, jaka zmieści się do osobowego auta.

O zmroku 24 grudnia wyszedł z Końskich zespół uzbrojony w broń krótką, w składzie: „Cumulus” Zygmunt Wyrwicz, „Wacek” Kazimierz Chojniarz, „Eryk” Mieczysław Zasada, „Paweł” Lucjan Kotulski i „Ksiądz” Tadeusz Jencz. Za Piłą, przy tzw. Smolarni, zatrzymali jadący szosą Skarżysko- Końskie niemiecki samochód osobowy. Po rozbrojeniu dwóch cywilnych Niemców z pistoletów /kaliber 7,65/, samochodem tym zespół pojechał do Czarnieckiej Góry, gdzie nastąpiło spotkanie z oddziałem niekłańskim, liczącym blisko dwudziestu ludzi, uzbrojonych w 2 erkaemy i karabiny.

Zgodnie z planem akcji „Cumulus” z kolegami podjechał pod główne wejście do budynku, podczas gdy chłopcy z Niekłania obstawili obiekt ze wszystkich stron i przenieśli jeden erkaem możliwie blisko wejścia. Zaskoczony wartownik został rozbrojony, lecz następny Niemiec, spotkany w hallu, otworzył  do naszych kolegów ogień i zaalarmował w ten sposób załogę. Za grupką „Cumulusa” wpadła do środka gmachu obsługa erkaemu, usiłując utorować ogniem drogę na piętro, gdzie przebywała cała obsada punktu. Jednakże Niemcy otworzyli tak gęsty ogień na klatkę schodową, iż zastopowali natarcie. Równocześnie niektórzy żołnierze niemieccy zaczęli rzucać przez okna ręczne granaty, rozbijając samochód stojący przed wejściem, odcinając także drogę odwrotu grupie szturmującej. Reszta oddziału niekłańskiego zbliżyła się tymczasem do gmachu na odległość skutecznego strzału i gęsto ostrzelała okna, uniemożliwiając Niemcom wychylenie głowy. Chwila tej przewagi ogniowej wystarczyła na to, aby grupa szturmujaca wycofała się bez strat z gmachu sanatorium.

Tak więc napad nie przyniósł żadnych efektów poza zdobyciem cennych doświadczeń, które przydały się już w niedalekiej przyszłości. Opis akcji podaję na podstawie ustnych relacji „Cumulusa”, „Wacka” i „Księdza”, usłyszanych następnego dnia.

Kolejną akcję na zlecenie Sądu Specjalnego, wieczorem 26 grudnia oddział wykonał na Maksymilianie Szymańskim ps. „Maks”, „Relampago”. Sprawa ta nie należała do zwyczajnych, ponieważ „Maks” był przez długi czas Komendantem ZWZ AK Miasta Końskie. Jak do tego doszło, że związał się z wywiadem niemieckim? Z tego, co wówczas, od różnych osób, słyszałem – wnioskowałem, że Niemcy szantażowali „Maksa”, krok po kroku zmuszając do zdrady. Wsypy na Budowie i Koczwarze, aresztowanie przy ulicy Brzozowej i Polnej – miały być również jego dziełem. Według dzisiejszej mojej wiedzy sprawa związków „Maksa” z wywiadem niemieckim była znacznie bardziej skomplikowana.

„Maks” mieszkał w domu, w którym mieściła się również Ortskommendantura, tylko w innej klatce schodowej. Akcję przeprowadziliśmy nocą w sposób następujący: kilkuosobowa grupa pod dowództwem „Wacka” zajęła stanowiska za nagrobkami Ehrenfrieosnofu, urządzonego przez Niemców dla swoich poległych na centralnym placu miasta, naprzeciw Feldgendarmerie. Bezpośredni wykonawcy wyroku – „Cumulus” i „Ksiądz” – w momencie gdy wartownik – żandarm skrył się za rogiem ulicy Łaziennej, przeskoczyli przez jezdnię i wpadli do bramy zanim żandarm pojawił się znowu. Zapukali do drzwi po prawej stronie. Ktoś uchylił skrzydło drzwiowe. „Cumulus” zapytał: Czy tu mieszka ……. i widząc, że „Maks” sięga pod marynarkę, wystrzelił z colta 4) kaliber 7,65, lecz „Maks” – prawie równocześnie – też zdążył oddać strzał, trafiając „Cumulusa” w duży palec i wytrącając mu broń z ręki. Zanim „Maks” zdążył po raz drugi pociągnąć za spust, przemówił vis „Księdza”, który – jak opowiadał później – zdał sobie sprawę z tego, że strzelał aż zabrakło mu nabojów w magazynku. „Maks” zginął na miejscu. Chwilę później ujrzeliśmy obydwu kolegów na tle bramy i za moment byli wśród nas. Odwrót naszej grupy został jednak dostrzeżony przez wartownika. Zaalarmowani feldżandarmi rozpoczęli bezładny ogień w naszym kierunku, ale z takim opóźnieniem, iż nie mogli już przeszkodzić odskokowi, który odbył się bez strat.

4)  Rysunek Colta i charakterystykę techniczną zob. „Z.K.”  nr 34 str.14 – autor  artykułu uzupełnia informację, że otrzymywane z rzutów w latach 1942 i 1943 pistolety Colt posiadały kaliber 7,65 mm.

Po zakończeniu akcji, już z dala od jej miejsca, rozeszliśmy się do domów. „Ksiądz” odprowadził krwawiącego „Cumulusa” i zawiadomił „Frycza”, który rannego umieścił w  tymczasowej melinie, a ja poszedłem z „Erykiem” do jego domu, położonego na północno-wschodnim skraju miasta, na Starym Młynie.

Rano wracając do domu nadłożyłem drogi, aby przejść obok Ortskommendantury. Żandarm, przechadzający się przed bramą, kazał mi zejść z chodnika i zdjąć czapkę. Świadomość tego, że gdybym tylko zechciał, mógłbym mu przedziurawić brzuch kulą z efenki, tak dalece wzmocniła moje dobre samopoczucie, iż nie poczułem się upokorzony.

Nowy Rok 1943 witaliśmy – ze względu na nieobecność rannego „Cumulusa” /kurował się w Warszawie/ – w rozproszeniu, podczas gdy jeszcze w święta Bożego Narodzenia zebraliśmy się razem w moim domu, chyba w dziesiątkę, i przy choince, pod którą leżały pistolety i granaty, łamaliśmy się opłatkiem i śpiewaliśmy kolędy. Towarzyszyła nam, patrząc na to zatroskanym wzrokiem, moja matka, myśląca z niepokojem o naszej przyszłości.

Już od pierwszych dni stycznia 1943 nastąpiło wyraźnie odczuwalne przyspieszenie zdarzeń. „Eryk” i „Ikar”, idąc wieczorem do mnie rozbroili na ulicy dwóch żołnierzy Wehrmachtu, przystawiając im do pleców nagany, do których nie było nabojów. W ten prosty sposób oddział zyskał dwa nowe kbk.

„Ksiądz” stopniowo stał się prawą ręką „Wacka”. Mieszkanie nasze przy ulicy Kanałowej 13 było głównym punktem kontaktowym oddziału, znanym pod kryptonimem „Plebania” /od „Księdza”/. Do tego, aby punkt ten działał bez zarzutu, przyczyniła się – w znacznej mierze – moja matka, ps. „Ciocia”, mająca wówczas 47 lat, która – po zaprzysiężeniu – przyjmowała przesyłki i meldunki, wydawała broń  i sprzęt oraz przekazywała zleconesprawy i informacje. Nie była w tym jednak odosobniona, bo na przykład matka Kazika Chojniarza także pełniła podobne funkcje.

Już w tym okresie nawiązaliśmy bliskie stosunki z okolicznymi wiejskimi placówkami AK, przede wszystkim zaś z „Okoniem” Józkiem Pawlikiem z Kopanin, „Mariańskim” Mieczysławem Milczarzem z Gatnik i „Huraganem” Franciszkiem Solatą ze Smarkowa. Kontakty z działającą już od 1942r. partyzantką Gwardii Ludowej /grupy „Żbika” Władysława Staromłyńskiego i „Kalińskiego” Henryka Kozubskiego , wchodzące w skład oddziału im. Ziemi Kieleckiej, dowodzonego przez  „Narbutta”/  utrzymywaliśmy najpierw za pośrednictwem „Huragana”. Nieco później nawiązaliśmy kontakt bezpośredni. Funkcję stałego łącznika pełnił „Kula” Bogusław Modzerowski, jeden z moich najbliższych kolegów jeszcze ze szkoły powszechnej, a później z gimnazjum. Boguś był nadzwyczaj uzdolniony, zarówno jako humanista, jak i matematyk. Obdarzony był też wybitnymi zdolnościami plastycznymi. Jego rysunki świadczyły o dużym, choć jeszcze nie w pełni dojrzałym talencie.

Kontakty z grupą „Huragana” były coraz bliższe. Wynikało to z tego, że byliśmy sobie wzajemnie potrzebni. Chyba w lutym przywieziono do mojego domu rannego żołnierza tego oddziału, niejakiego „Zagłobę”. Został on trafiony z pistoletu maszynowego – jakoś z boku – w latarkę elektryczną, która wisiała mu pod szyją. Drobne odłamki blachy z tej latarki wbiły się głęboko w ramię i rany groziły gangreną. Powiadomiłem o tym natychmiast naszego lekarza kpr. pchor. Stanisława Zasackiego „Sobotę”, który bezzwłocznie zorganizował przyjęcie pacjenta w ambulatorium przy ulicy Warszawskiej. Operował, przy znieczuleniu eterem, dr Zasacki, asystowała mu dr Zofia Górka „Aka”, żona dyrektora szpitala powiatowego w Końskich, pełniąca w tym czasie funkcję kierownika i organizatora służby sanitarnej Obwodu. „Ksiądz” i ja trzymaliśmy pacjenta nieruchomo, gdyż trzeba było usunąć kilka głęboko tkwiących w mięśniu odłamków, a mimo narkozy ranny próbował się poruszać. „Zagłoba” po kilkudniowym pobycie w naszym domu, pod opieką mojej matki, powrócił do Smarkowa w stanie rokującym szybki powrót do zdrowia.

Jeszcze w styczniu zapowiedziano zrzuty broni i amunicji z baz w Anglii. Postawiło to nas w stan pogotowia. W ciągu stycznia i lutego kilkakrotnie maszerowaliśmy na zrzutowisko położone w rejonie na wschód od Wólki Zychowej, na wielkiej polanie przy gajówce Cisowe, gdzie mieliśmy wspólnie z placówką z Niekłania /oficjalna nazwa „Placówka Odrowąż”/ odbierać angielskie zrzuty. Ze strony placówki niekłańskiej akcją kierował jej ówczesny dowódca por. „Dobosz” Karol Niedzielski. Obecny był również przedstawiciel Komendy Obwodu.

Zazwyczaj szedłem, wraz z naszym koneckiem oddziałem, piechotą, lecz kiedyś zdarzyło mi się pełnić funkcję łącznika między obydwoma oddziałami. Na sygnał z Komendy Obwodu, w określonym dniu, wyjechałem pociągiem do Niekłania i zameldowałem się u „Dobosza”, który zwołał po zapadnięciu zmroku miejscowy pluton, nieźle uzbrojony, bo w dwa erkaemy i ponad dwadzieścia karabinów. Po godzinie 22 pomaszerowaliśmy na zrzutowisko, odległe tylko o kilka kilometrów. Oddział konecki musiał w ciągu nocy przemaszerować – tam i z powrotem –około 30 km i to po głębokim śniegu. Mnie tym razem czekała tylko połowa tej drogi, lecz i tak byłem zmęczony tym marszem. Wyczerpujące wyprawy okazały się bezowocne. Samoloty ani w styczniu, ani w lutym, nie nadleciały. Nie należało jednak tracić nadziei, że kiedyś się zjawią.

W lutym stan uzbrojenia oddziału „Cumulusa” przedstawiał się nie najgorzej. Na uzbrojenie to składały się: 1 rkm Wz.28, 3 nowe zdobyczne kbk, 5 przedwojennych kbk – dobrze zakonserwowanych, oraz kilka bardzo zniszczonych, niepełnowartościowych karabinów, nie licząc 4 kb typu Mannlicher, do których było tylko 20 nabojów. Z broni krótkiej oddział posiadał: 3 pistolety kal. 9 mm, 4 pistolety kal. 7,65  i 1 pistolet 6,35 mm. Mieliśmy także kilka granatów obronnych i kilkanaście zaczepnych polskich.

Gorzej przedstawiała się sprawa z amunicją. Nie było jej tak bardzo mało, szczególnie karabinowej, lecz znaczna część nabojów była zleżała /przeterminowana/ lub zawilgocona, co powodowało liczne niewypały w czasie ćwiczeń. Ten stan rzeczy poprawił się niespodziewanie po nawiązaniu kontaktów z robotnikami zakładów zbrojeniowych w Skarżysku Kamiennej i zorganizowaniu zakupu amunicji karabinowej i pistoletowej 9 mm. Odbywało się to w ten sposób, że każdego tygodnia jechała pociągiem do Skarżyska czwórka kolegów /w ciągle zmieniającym się składzie/ i przywoziła w teczkach przygotowaną porcję ładunku. Tygodniowe przerwy wynikały z tego, że robotnicy wynosili naboje po kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt sztuk, w nogawkach kalesonów i innych przemyślnych schowkach. Musiało zatem minąć kilka dni zanim zebrała się odpowiednia ilość 5).

5) Zob. „Konspiracyjna produkcja broni” – „Zeszyty Kombatanckie” nr 33.

W ten sposób udało się szczęśliwie przewieźć znaczną ilość 5-6 tysięcy sztuk amunicji w cenie po 3 zł za „śliwkę” /nabój karabinowy/ i 1 zł za „pestkę” /nabój pistoletowy 9 mm/Po nasmarowaniu towotem amunicja została zabutelkowana i zakopana w ziemi, z wyjątkiem podręcznego zapasu. Tylko raz, w związku z tymi transportami, wydarzyła się historia, która omalże nie zakończyła się tragicznie.

Tu muszę nieco wybiec w przyszłość, przeskakując wydarzenia, które miały miejsce w marcu. Otóż w biały dzień, 3 kwietnia, gdy czwórka transportowców /w tym trzech z dywersji i współdziałający z nami „Znicz”/ wysiadła na stacji kolejowej w Końskich, funkcjonariusz kripo – niejaki Żółtowski – zobaczył „Tygrysa” z wypchaną teką, nie dostrzegając przy tym pozostałych trzech kolegów. Ze słowami „Komm mit” złapał „Tygrysa” za lewą rękę. Ten nie namyślając się wiele wpakował agentowi prawie cały magazynek w łeb i w powstałym zamieszaniu opuścił wraz z kolegami stację, znikając w pobliskiej melinie w składzie „Cumulusa”.

Melina ta – skład starego żelaza i metali kolorowych – azyl „Cumulusa”, odegrała istotną rolę w rozwoju dywersji w Końskich. Skład należał do wuja „Cumulusa”, Ludwika Cyburta. Kierownikiem składu był, ukrywający się pod fałszywym nazwiskiem Franciszka Nowaka, rotmistrz wojsk pancernych „Mściwy” – Komendant Obwodu po tragicznej śmierci „Górskiego”. Zlokalizowany pierwotnie po wschodniej stronie torów kolejowych stacji Końskie /obok fabryki „Neptun”/ skład ten służył m.in. jako miejsce przechowywania broni. Tam właśnie „Wilk” B.Wieczorkiewicz zapoznał nas z erkaemem Wz. 28 i egzaminował z „trójkątnych błędów”. W 1942r. skład został przeniesiony na drugą stronę torów, na teren między odlewnią żeliwa /Kronenbluma/ a składem desek. Kantorek, w którym urzędował „Cumulus”, miał ruchomy fragment ściany, za którą znajdowało się pomieszczenie, z kilkoma pryczami. Na placu, pod stosami żelastwa, były chytrze zamaskowane skrytki, mogące pomieścić duże ilości materiału wojennego. Wystarczyło przestawić kilka zardzewiałych gratów, aby dostać się do labiryntu korytarzy, którymi dochodziło się do schronów.

Bywały okresy, że częściej nocowałem w kantorku niż w domu. Stało się niemal regułą wyznaczanie, jako punktu zbrojnego po akcjach, tej właśnie meliny. Spotkałem tam nieraz nieznanych mi ludzi, prawdopodobnie przybyszy z Okręgu. Nawet później, w maju, gdy „Cumulus” przestał być formalnie naszym dowódcą, jego skład był nadal do naszej dyspozycji. Wczesną wiosną przywieziono do składu mosiężne, hermetyczne pojemniki, najprawdopodobniej służące niegdyś do przechowywania prochu. Cztery takie „hermetiki” zabraliśmy z „Księdzem” i zakopaliśmy w drwalni przy naszym domu.

Jak już wspomniałem, do przykrych, ale koniecznych zadań Kedywu należało wykonywanie wyroków Sądu Specjalnego AK. Wśród kilkunastu zgładzonych przez nas agentów i konfidentów znalazło się kilku takich asów, jak: były „dwójkarz” Celniaszek w SkarżyskuKamiennej lub Nikiciuk w Końskich, również agent kripo. W tym ostatnim przypadku nie jestem pewny, czy nie pomyliłem nazwiska. Znany nam – z jak najgorszej strony – Celniaszek, który od 1940 do 1942r. pracował w koneckim kripo, został zlikwidowany przez „Eryka” i „Ikara”, którzy pojechali w tym celu do Skarżyska. Poinformowani przez miejscowych członków Kedywu, oczekiwali na agenta przy trasie, którą zwykle wracał z kripo do domu. Pierwszy wyciągnął pistolet „Ikar”. Iglica parabellum nie odpaliła spłonki. Szczęściem, zanim Celniaszek wyciągnął broń, wystrzelił z visa „Eryk”, raniąc śmiertelnie agenta. Obydwaj koledzy wycofali się szczęśliwie z zagrożonego terenu i powrócili pociągiem do Końskich.

Wraz ze zlikwidowaniem przez naszą grupę, łącznie z Żółtowskim, czterech etatowych agentów kripo, inni funkcjonariusze policji niemieckiej poczuli się również zagrożeni. Jeden z nich – Polak o nazwisku Świętochowski ps. „Smutny” – był na usługach naszego wywiadu, o czym zostali oficjalnie powiadomieni, wbrew zasadom konspiracji, członkowie naszej grupy, aby przypadkiem nie zastrzelić pożytecznego człowieka. Agent ten kontaktował się także, z upoważnienia referatu II, bezpośrednio z „Wackiem”.

Na dekonspirację przed naszym zespołem zdecydował się także komisarz policji granatowej w Końskich, kpt. Targowski, jak się okazało szef referatu IX Komendy Obwodu i przewodniczący Sądu Specjalnego. Był to smukły, przystojny oficer, około 190 cm wzrostu, z sumiastymi siwymi wąsami, budzący respekt swoją postawą i nienagannymi manierami. Przeciekały do nas informacje o jego próbach osłaniania ludzi z podziemia. Zapamiętałem jeden taki przypadek : żandarmeria wraz z policją granatową przeprowadzała rewizję w jakiejś wsi. Kpt. Targowski, otwierając szafę, ujrzał stojący tam karabin. Zamknął szafę mówiąc stojącemu za nim żandarmowi : „Alles in Ordnung”.

Działalność komisarza musiała wzbudzić wątpliwości gestapo, gdyż w czasie masowych aresztowań w sierpniu 1943r. został wywieziony do obozu koncentracyjnego. To, że nie rozstrzelano go na miejscu, dowodzi, że nie został zdradzony przez nikogo z uczestników konspiracji, gdyż dla przewodniczącego Sądu Specjalnego nie miano żadnych skrupułów.

Pewnego razu „Wacek” przybiegł podniecony uzyskaną od „Smutnego” informacją o zgłoszeniu się do niego szpicla, który zadenuncjował jednego z naszych kolegów jako komunistę. Agent przyjął od denuncjatora zeznanie na piśmie i polecił mu czekać spokojnie kilka dni, zachowując ścisłą tajemnicę. Sąd Specjalny nie miał trudności z natychmiastowym wydaniem wyroku, który został bezzwłocznie wykonany.

Znaczna liczba donosów, głównie anonimowych, była przechwytywana przez nieznanych mi członków organizacji, pracujących na poczcie. Ich ofiarna działalność uratowała wielu Polaków, w tym kilku żołnierzy naszego oddziału, przed aresztowaniem i niechybną śmiercią. Nie rejestrowałem nazwisk zgładzonych zdrajców, ale było ich ponad dwudziestu.

Przyjęcie zrzutu w nocy 13/14 marca 1943 r.

Z początkiem marca nastąpiło nagłe ocieplenie. Śnieg zniknął całkowicie i nawet nocą temperatura utrzymywała się na poziomie bliskim 15oC. Nie wiem dlaczego, ale zmieniono zrzutowisko na znacznie bliższe Końskich, bo położone na pustkowiu, w trójkącie między Starą Kuźnicą, Piaskiem i Paruchami. W nocy z 13 na 14 marca, wraz z delegatem z Warszawy i przedstawicielem Komendy Obwodu Zdzisławem Walkiewiczem, nasz oddział, dowodzony przez „Cumulusa” Zygmunta Wyrwicza, zajął stanowiska na tym nowym zrzutowisku. Był to teren lekko pofalowany, porośnięty kępkami ościstej trawy, urozmaicony rzadko rozrzuconymi jałowcami i gdzieniegdzie pokryty płożącą się karłowatą sosną.

W oczekiwaniu na samolot, mimo iż nie mieliśmy płaszczy, nie odczuwaliśmy zupełnie chłodu. Już straciłem nadzieję na efekt tego oczekiwania, gdy około godziny drugiej rozległ się głuchy warkot potężnych silników. Poderwaliśmy się zajmując przewidziane wcześniej stanowiska. Każdy z nas miał po dwie latarki elektryczne, tworzące łącznie świetlną literę T /Teresa-4/, wskazującą kierunek wiatru. Czterosilnikowy Halifax zauważył nas i zatoczył dwukrotnie wielki krąg, po czym zniżył się, zapalił światła pozycyjne, dał sygnał świetlny /litera „R”/ i ujrzeliśmy najpierw osiem wielkich spadochronów, spływających prawie prosto na nas, a następnie cztery dalsze, znoszone przez wiatr.

Pobiegliśmy w stronę opadających spadochronów, wołając – raz po raz – ustalone hasło. W pewnej chwili usłyszałem szczęk suwadła pistoletu i ujrzałem wychodzącego zza jałowca człowieka w kombinezonie przypominającym motocyklistę, trzymającego w ręku wycelowany w moją stronę pistolet. Po podaniu przeze mnie hasła objął mnie, uściskał, i zrzucił odpinając jednym ruchem od kołnierza do nogawki – kombinezon. Wszyscy skoczkowie, w liczbie czterech, szczęśliwie wylądowali.

Odszukaliśmy po kolei zasobniki, czyli – jak je nazywali skoczkowie – „konteneiry”. Zaledwie spadochroniarze zdążyli nauczyć nas sposobu otwierania zasobników, w których były umieszczone – jak dropsy – blaszane bębny, zaopatrzone w parciane szelki do transportu na plecach, gdy warszawski delegat zarządził natychmiastowy odmarsz skoczków. Okazało się wtedy, że żaden z nich nie ma broni, gdyż podarowali swoje pistolety nam. Zdenerwowany delegat polecił kategorycznie zwrócić broń, co uczyniliśmy z prawdziwym żalem. Były to bowiem pistolety Liamy produkcji hiszpańskiej 9 mm, odmiana Colta.

Skoczkowie, wraz z delegatem i przedstawicielem Komendy Obwodu, odmaszerowali, a my wzięliśmy się ostro do przenoszenia ciężkich bębnów na skraj lasu. Przed świtem zdążyliśmy zaledwie ukryć je w piaszczystym rowie i dobrze zamaskować. Zatrzymaliśmy się kilkaset metrów dalej w gęstym zagajniku, na skraju lasu, obserwując nieustannie miejsce ukrycia zasobników oraz przedpole.

Na rozkaz Kazika Chojniarza zostawiłem broń, wsiadłem na rower, który przezornie zabraliśmy ze sobą i pojechałem do Końskich. Celem wyjazdu było zorientowanie się, jak zareagowali Niemcy na krążący samolot i przywieźć coś do jedzenia. Nad przedpolach Końskich i samym mieście nic nie wskazywało na jakiekolwiek zaniepokojenie ze strony jednostek okupacyjnych. W południe powróciłem do grupy, zdałem relację i wieczorem rozpoczęliśmy przewożenie ładunku jednym tylko wozem konnym. Zabrało nam to całą noc, mimo iż droga nie przekraczała kilku kilometrów. Tymczasowo ulokowaliśmy cenny ładunek w młynie koło wsi Piasek, należącym do stryja „Dewajtisa” Stanisława Janiszewskiego, mojego kolegi z gimnazjum, który także dołączył do oddziału Kedywu.

Tam przystąpiliśmy do przepakowania zawartości bębnów w plecaki o ciężarze  od 25 do 35 kg . W pojemnikach znajdowały się 2 erkaemy typu Bren z zapasowymi lufami, 16 Stenów 9 mm, 2 Thompsony kal. 11,43 mm, 45 pistoletów Colt kal. 7,65, 2 pistolety Webley-Scott kal. 7,65 i jeden rewolwer Smith-Wesson 9 mm. Ponadto była znaczna ilość amunicji karabinowej angielskiej /4 tys. do Brenów kal. 7,7 mm i naboje kal. 9 i 7,65 mm, materiały wybuchowe /plastik/, granaty obronne, medykamenty, jakieś mapy /innych terenów/ i dwie książki. Zawartość zrzutu podaję z pamięci. Cały ten ładunek dwunastoosobowy oddział przenosił na plecach w ciągu kilku nocy, z ogromnym wysiłkiem – ponad 7 km leśnymi ścieżkami – do schronów w składzie „Cumulusa”.

Zawartość zrzutu – uzbrojenie i materiały – została zatrzymana do dyspozycji Komendy Obwodu. Mimo to „Cumulus” przekazał, sądzę, że za cichą zgodą „Mściwego”, każdemu żołnierzowi dywersji do osobistego użytku pistolet Colt /pistolety były na ogół przechowywane w podręcznych schowkach i zabierane tylko na akcje/. 8 Stenów wz. MK-II, później 7, bo jeden zatrzymał „Cumulus” w swym kantorku, ukryliśmy z „Księdzem” w metalowych skrzynkach tzw. „hermetikach” w drwalni przy naszym domu. Przykryte dziesięciocentymetrową warstwą ziemi, przysypaną wiórami i trocinami, wydawały się nie do odnalezienia przez osoby nie dopuszczone do tajemnicy.

***

Znane są dzisiaj bliższe szczegóły tej jednej z wielu operacji lotniczych do kraju.

W sezonie operacyjnym „Intonacja” wystartowało do Polski 13 marca 1943r. z soboty na niedzielę ogółem 8 samolotów, w tym 5 miało na pokładach ekipy po czterech skoczków.

Jeden z tych samolotów został skierowany do Obwodu Koneckiego. Był to Halifax DT –627 „P”, w operacji lotniczej o kryptonimie „Brick”. O godzinie 19.oo  z lotniska Tempsford /Wielka Brytania/ dokonał lotu na placówkę odbiorczą krypt. „Wół-601” położoną 15 km na północny wschód od stacji kolejowej Końskie.

Załoga samolotu po przylocie nad kosz odbiorczy, zrzuciła ekipę skoczków mjr. „Dęba” oraz 6 zasobników z uzbrojeniem i 2 paczki /bagaże cichociemnych/. Pilotem samolotu był dowódca eskadry „A” 138 Dywizjonu brytyjskiego do zadań specjalnych – kapitan pilot A.H.C. Boxer. Ekipę skoczków stanowili : mjr Franciszek Koprowski ps. „Dąb”, ppor. Wojciech Lipiński ps. „ Lawina”, ppor. Longin Jurkiewicz ps. “Mysz”, ppor. Janusz Messing ps. “Bekas”. Załoga powróciła na lotnisko po ponad 12 godzinach lotu. Z kraju Komenda Główna potwierdziła odbiór zrzutu depeszą nr 88.

Szczegóły wyżej podanego zrzutu lotniczego Redakcja opracowała wg publikacji Kajetana Bienieckiego pt. „Lotnicze wsparcie AK” Kraków 1994r.

Kurs podoficerski Oddziału Dywersji

Od końca marca do czerwca 1943r. oddział przechodził intensywne szkolenie wojskowe na zorganizowanym i dowodzonym przez „Wacka” kursie podoficerskim. Kurs prowadzono na podstawie przedwojennego „Podręcznika dowódcy plutonu”, a zatem na poziomie podchorążówki. Okazało się, że część materiału dotycząca terenoznawstwa jest mi doskonale znana i z podręcznika nie dowiem się niczego nowego. Swoje wiadomości zawdzięczałem druhowi Bolesławowi Wielgosińskiemu, instruktorowi z ZHP. Przez kilka przedwojennych lat uczył nas teorii i sprawdzał bez pobłażania nasze umiejętności w terenie. Chwała mu za to!

Nauka o broni była naszym ulubionym przedmiotem i nie sprawiała mi najmniejszej trudności. Wręcz przeciwnie, nauka o broni i ćwiczenia praktyczne w rozbieraniu erkaemu dawały nam wiele satysfakcji. Opanowałem dobrze, poza bronią lekką używaną w Wojsku Polskim, także broń niemiecką i zrzutową angielską oraz niektóre rodzaje broni amerykańskiej.

Część regulaminu piechoty pt. „Walka” połączona z praktycznymi ćwiczeniami, stanowiła dla nas rzeczywiście coś nowego i uczyliśmy się jej pilnie, podobnie jak problemów związanych z marszem ubezpieczonym i ubezpieczeniami w czasie postoju. Natomiast „Służba garnizonowa” szła mi jak po grudzie. Nigdy na przykład nie mogłem opanować ceremoniału zmiany warty. Mimo to wkuwaliśmy nawet te nieatrakcyjne, w naszej sytuacji groteskowe rozdziały „na blachę”. Nie wszystkim kolegom nauka przychodziła równie łatwo.

Równocześnie z kursem oddział nadal prowadził akcje dywersyjne. W kwietniu, uzbrojeni tylko w broń krótką, przedostaliśmy się nocą na teren zakładów „Neptun”, skąd zabraliśmy kilka skórzanych pasów napędowych, przeznaczonych przez nas na ładownice do Stenów i na zelówki, a także jakieś potrzebne nam narzędzia rzemieślnicze. Pewnej nocy zniszczyliśmy akta kontyngentowe w dwóch urzędach gminnych /na tzw. Bawarii i w Pomykowie/. Poza tym znów wykonaliśmy kilka wyroków śmierci na zdrajcach, skazanych wyrokiem Sądu Specjalnego.

Najwięcej czasu zabierało nam jednak szkolenie wojskowe. W maju zostały przeprowadzone w lesie między Kolonią Szczerbacką a Wólką Zychową całodzienne ćwiczenia bojowe, z udziałem „Cumulusa”, „Frycza” i kilku instruktorów spoza naszego oddziału, połączone z ostrym strzelaniem. Wzięło w nich udział ponad dwudziestu ludzi, w tym kilku żołnierzy nie należących do grupy dywersyjnej. Byliśmy uzbrojeni w 2 erkaemy, 1 Thompsona, 8 Stenów i kilkanaście karabinów. Dla większego efektu zdetonowaliśmy nawet pocisk granatnika. Podobno odgłosy strzałów były słyszane z szosy Końskie – Przysucha, lecz Niemcy nie zdecydowali się wkroczyć do lasu.

W pogodne dni codzienne szkolenie teoretyczne i praktyczne odbywaliśmy pod Jelenią Górą, na południe od Końskich, ponad kilometr od gajówki Izabelów, w rejonie której założyliśmy naszą stałą bazę podziemną w postaci schronów obitych deskami uszczelnionymi papą. Teraz w jednym z tych schowków przechowywaliśmy broń szkoleniową, m.in. granatnik 45 mm Wz.36. W drugim, większym schronie przechowywaliśmy kilkadziesiąt niemieckich koców i płaszczy, wykradzionych z pociągu zwalniającego bieg na zakręcie pod Wąsoszą. Tego rodzaju dywersją kolejową zajmowali się nasi koledzy z gimnazjum: Heniek Sikora „Gazda” i Michał Okoniewski „Wojnat”. Od nich właśnie otrzymaliśmy te materiały, które później bardzo się przydały.

Po dniach intensywnych przygotowań nadszedł wreszcie dzień 4 lipca, w którym odbył się egzamin końcowy kursu podoficerskiego. Egzaminowali nas dwaj przedstawiciele Komendy Obwodu. Jednym z nich był ppor. „Sen” Eugeniusz Prokopczuk odpowiedzialny za referat III. Egzamin poszedł nam bardzo dobrze, co było do przewidzenia przy tak poważnym potraktowaniu przez nas wiedzy wojskowej.

 Wsypa na „Plebani”

Nasze mieszkanie na ulicy Kanałowej zawdzięczało ten nieoficjalny kryptonim mieszkającemu razem ze mną Tadeuszowi Jenczowi ps. „Ksiądz”. Od drugiej połowy 1942r. było ono jednym z dwóch punktów spotkań żołnierzy dywersji.

Czerwiec 1943r. był miesiącem, w którym wyczuwało się jakieś nieuchronne wydarzenia, mogące całkowicie odmienić nasze losy. W połowie miesiąca dowódca Kedywu Obwodu Końskie „Wacek” Kazimierz Chojniarz powrócił z odprawy dowódców obwodowych oddziałów dywersyjnych, odbytej w lasach siekierzyńskich, około dziesięć kilometrów za Wąchockiem. „Wacek” przyniósł rewelacyjne wieści o organizujących się oddziałach partyzanckich. Moje marzenie o otwartej walce z wrogiem, już w mundurze i w pełnym uzbrojeniu, zaczęło przybierać coraz realniejsze kształty. Co prawda „Wacek” zgasił zaraz mój entuzjazm dosadnym powiedzeniem: „Siedź na dupie, jak ci dobrze”, ale i tak było dla mnie oczywiste, że czas pracuje na korzyść moich pomysłów.

To nie było tak, że każdy mógł sobie pójść do partyzantki, gdy tylko miał na to ochotę. Musiały wystąpić po temu poważne przyczyny, a decyzja o przydziale służbowym żołnierza zależała od dowództwa.

W pogodny ranek 12 lipca 1943r. wyszedłem jak zwykle do pracy w magazynie artykułów rolnych, położonym tuż przy składzie desek, za którym był skład „Cumulusa” Zygmunta Wyrwicza, który w maju przestał być dowódcą Kedywu Obwodu Końskie. Około południa usłyszałem jakąś głuchą detonację i dalekie wystrzały karabinowe, lecz nie zwróciłem na nie uwagi. Niewiele minęło minut, gdy przybiegła do mnie matka. Z kilku wypowiedzianych przez nią gorączkowo zdań zrozumiałem jedno słowo : „wsypa!”. W domu był „Ksiądz”, „Mariański” Mieczysław Milcarz i „Tygrys” Stanisław Krajewski. Na szczęście w tym czasie matka wyszła po zakupy, wskutek czego uniknęła aresztowania. O wsypie powiadomiła ją matka „Wacka”, która przypadkiem znalazła się w pobliżu „Plebani” i zatrzymała się nieopodal, aby ostrzec o niebezpieczeństwie wszystkich kolegów, którzy po jawiliby się w zagrożonej strefie. Nie było czasu do stracenia. Zgodnie z przygotowanym na taką okazję wariantem działania, matka postanowiła dostać się do Warszawy i tak jak wyszła z domu, w letniej sukience, udała się szybkim krokiem w stronę Izabelowa, stamtąd do Stąporkowa i dalej, już pociągiem, do Radomia. Po rozmaitych perypetiach udało się jej dotrzeć do Warszawy, gdzie zamieszkała u krewnych.

Powiadomiłem szefa – przyzwoitego człowieka, zorientowanego z grubsza co do podwójnego charakteru mojej pracy i kryjącego moją częstą nieobecność w biurze – o tym co się stało, sprawdziłem Colta i poszedłem, klucząc między stosami desek, do „Cumulusa”.

Zygmunt ze wzburzeniem wysłuchał mojej relacji. Wsypa oznaczała rozbicie grupy dywersyjnej, „spalenie” większości jej członków i koniec dotychczasowego układu stosunków. Dla mnie mogło znaczyć tylko jedno : pójście do lasu. Na domiar złego nic nie wiedzieliśmy – w tym momencie – o losie trzech zaskoczonych na „Plebani” kolegów.

Po paru godzinach zaczęły napływać pierwsze wieści. Były one przerażające. Jeden z uciekających miał być ponoć zabity, drugi złapany, składy broni zabrane przez żandarmów. Jedna z łączniczek przyniosła wiadomość, że to właśnie ja zostałem zabity, podczas gdy reszta osaczonych uciekła. Niemcy mieli przy tym zabrać olbrzymie zapasy broni i amunicji, odbiorniki radiowe, radiostacje itp. Wysłuchałem tych rewelacji ukryty za przepierzeniem w kantorku i z ulgą odetchnąłem. „Dokładność” informacji świadczyła najpewniej o tym, że są one fałszywe. Na „Plebani” nie było w tym czasie aparatów nadawczych lub odbiorczych. Ponadto nie wydawało mi się prawdopodobne, aby Niemcy tak szybko odnaleźli dobrze ukrytą broń i materiały.

Mimo, iż od dwóch miesięcy nie był już dowódcą oddziału, i jako osoba bezpośrednio nie zainteresowana nie powinien tak się tym przejąć, „Cumulus” wściekał się i pieklił, nie dając wiary moim zapewnieniom, że hermetiki są zbyt dobrze zabezpieczone, aby Niemcy mogli je prędko odnaleźć, bez użycia specjalnej aparatury.

Wreszcie nadeszły sprawdzone informacje : „Księdzu” i „Mariańskiemu” udało się zbiec, po utorowaniu sobie drogi granatem. „Tygrys” natomiast został rzeczywiście złapany i osadzony w koneckim więzieniu. Wpadły w ręce Niemców zdjęcia, ukryte w jednej z książek kilkudziesięciotomowej biblioteczki oraz jakaś niewielka ilość nabojów. Do końca dnia nie pojawił się nikt z naszej grupy, nawet „Wacek”. Widocznie wszyscy gruntownie się ukryli, oczekując na rozwój wypadków. Zdaje się, że „Wacek” musiał poprzedniego dnia wyjechać z Końskich i nie należało się go spodziewać wcześniej niż za kilka dni.

Postanowiłem wówczas – i „Cumulus” zaaprobował mój plan – aby pójść najbliższej nocy do „Plebani” i wykopać ukryte pod dziesięciocentymetrową warstwą ziemi hermetiki. Potrzebni mi byli do tego ludzie, w liczbie co najmniej ośmiu. Jak zwykle, w trudnych sytuacjach trzeba się było zwrócić o pomoc do Stacha Kołodziejczyka „Bandery”. „Cumulus” skontaktował się z nim przez łączniczkę i ustalił spotkanie ‘Bandery” ze mną nad rzeczką, koło Czerwonego Mostu, położonego niecały kilometr od stacji kolejowej. „Cumulus” dał mi jedynego Stena, jaki pozostał w naszym posiadaniu. Pozostałe – w liczbie siedmiu – znajdowały się właśnie w hermetikach przy „Plebani”. Do Stena dostałem 5 zapasowych magazynków z amunicją.

Około godziny 23 znalazłem grupę gotową do wymarszu, a w niej jednego kolegę z dywersji – „Okonia” Kazimierza Wroniszewskiego. Byli to – wyłączając „Banderę” i „Okonia” – sami niedoświadczeni chłopcy, którzy nigdy nie brali udziału w akcjach bojowych.

W dodatku zaledwie kilku z nich posiadało broń i to tylko pistolety siódemki. Jedynie „Bandera” i „Okoń” byli uzbrojeni w Visy, a więc praktycznie można było liczyć tylko na nich i na mojego Stena.

Nie zwlekając, wyruszyliśmy w drogę. Noc była widna, szybko posuwaliśmy się zatem naprzód. Na kilkadziesiąt metrów przed ulicą Kanałową, „Bandera” zatrzymał drużynę i chłopcy położyli się w trawie. Teraz ja przejąłem dowodzenie. Podszedłem do najbliższego budynku, naprzeciw którego – po drugiej stronie oświetlonej ulicy – stała „Plebania”. Wychyliłem się ostrożnie zza węgła. W odległości trzydziestu metrów ujrzałem żandarma, który miarowym krokiem – niekiedy przystając – przechadzał się tam i z powrotem od więzienia aż do skrzyżowania z ulicą Warszawską. Należało wyczekać momentu, gdy żandarm , odwrócony tyłem, będzie szedł w kierunku zachodnim i znajdzie się pod jasno świecącą latarnią. Dałem znak i cały szereg przeskoczył bezszelestnie przez ulicę oraz przez lukę w postaci ruin zwalonego budynku dawnego getta i przedostał się na podwórze „Plebani”.

Zbliżyłem się do drwalni. Zamek drzwiowy był wyłamany, drzwi zamknięte na skobel przetknięty patykiem. Drżącymi dłońmi otworzyłem drzwi. Blask latarki oświetlił wnętrze, które przedstawiało opłakany widok. Zrujnowane ściany, poobijane tynki i powyjmowane niektóre cegły – świadczyły o gorliwych poszukiwaniach. Nawet węgiel został przerzucony na inne miejsce. Żadnych śladów kopania. Nieświadomie wyprowadziliśmy Niemców w pole. Znaleźli bowiem prowizoryczną kryjówkę za ruchomymi cegłami w ścianie, w której przechowywaliśmy dwa stare zamki karabinowe, służące wyłącznie do celów szkoleniowych, kilka granatów bez spłonek i kilkadziesiąt sztuk przebranej amunicji karabinowej, odrzuconej z powodu wad. Wystarczyło to, aby skierować poszukiwania w fałszywą stronę.

Gorączkowo zacząłem odgarniać, gołymi rękami, ubitą warstwę ziemi. Po chwili trafiłem na powierzchnię hermetika. Z zapartym tchem patrzyli żołnierze „Bandery” na moje poczynania. Po odkręceniu pokrywy zalśniły nowe Steny. Kolejno – wkręcając lufy i zakładając kolby – podawałem zmontowane peemy w ręce chłopców. Magazynki umieli już założyć sami. Odkopałem trzy pozostałe hermetiki. Dwa z nich były bardzo ciężkie, gdyż zawierały kilka tysięcy sztuk amunicji 9 mm /karabinową ulokowaliśmy już wcześniej w leśnym schronie/, kilka Coltów oraz inne cenne przedmioty. Ostatni z  hermetików zawierał wyłącznie leki i materiały opatrunkowe.

Ciężko obarczeni, ale szczęśliwi, rozpoczęliśmy odwrót z zachowaniem tych samych manewrów co poprzednio. Pomaszerowaliśmy w kierunku Skałki, na skraju kompleksu lasów koneckich i tam prowizorycznie ukryliśmy hermetiki, oczywiście już bez Stenów i Coltów, które z „Banderą” zaniosłem do składu Zygmunta.

Przespałem kilka godzin w kantorku i rano – ukrywszy Stena pod pokrowcem – wyruszyłem na punkt zborny oddziału, ustalony poprzedniego dnia przez „Cumulusa”, w lesie za Izabelowem.

Żegnając Zygmunta nie przyszło mi na myśl, że widzę go po raz ostatni. Od tego momentu rozpoczął się nowy etap w moim życiu.

049

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.