PARTYZANCKI SZPITAL W KANICACH

 Kanice to niewielka wieś w gminie Oksa, usytuowana w kompleksie lasów nad Nidą, gdzie w pobliżu Dzierążni w lipcu i sierpniu 1944 roku w ramach akcji ,,Burza" nastąpiła koncentracja części oddziałów Jędrzejowskiego Pułku Piechoty Armii Krajowej. Stanowiła więc bezpośrednie zaplecze i oparcie dla stacjonujących w tym rejonie partyzantów.

3 sierpnia 1944 r. podczas próby wykolejenia niemieckiego pociągu pod Rudkami koło Jędrzejowa nastąpił przedwczesny wybuch miny, w wyniku czego kilkunastu żołnierzy tego oddziału zostało poranionych. Przewieziono ich do Kanic, gdzie przez kilkanaście dni byli leczeni w domach Wojciecha Słoniny i Józefa Zawadzkiego.

 

  Ponad 50 lat później, w listopadzie 1994 r., autor niniejszego artykułu odwiedził dom Józefy Błońskiej, córki Wojciecha i Marianny Słoninów, zamieszkałej w Kanicach Nowych. 

To w domu jej rodziców działał w latach wojny prowizoryczny szpital. Józefa Błońska miała wówczas 12 lat. Które wydarzenia zapamiętała? Jakie obrazy utkwiły jej w pamięci? 

Jakie wiadomości przekazali jej rodzice?

  Oto jej relacja: W przeddzień omawianych wydarzeń przyjechał do wsi furmanką jakiś mężczyzna. Widach było, że znał doskonale Kanice i tutejszych gospodarzy. Krótko poinformował Słoninów, że mają natychmiast opuścić dom i przenieść się z niezbędnymi sprzętami do mieszkania Onufrego Grabowskiego, mieszkającego po drugiej stronie drogi.

Ton  był stanowczy i kategoryczny. Nieznajomy poinformował, że ich dom na pewien czas będzie zajęty na szpital dla rannych i chorych partyzantów. W późniejszym czasie pani Józefa dowiedziała się od ojca, że był to Gadowski z Tyńca (prawdopodobnie por. Stefan Gadowski ps. Krzemień). Cała rodzina szybko zebrała podręczne naczynia i pościel.

Grabowscy byli już uprzedzeni i przyjęli ich życzliwie.

  Na drugi dzień rano, jeszcze o szarówce, w Kanicach Nowych na Zagórzu zrobił się zwykły ruch. Zjawiło się wielu uzbrojonych partyzantów. Chociaż ludzie byli już do ich widoku przyzwyczajeni, to tym razem czuło się jakiś dziwny niepokój. W pewnej chwili lasem strony Mniszka nadjechało kilka furmanek. Jedna zatrzymała się przed zagrodą Józefa Zawadzkiego. Pozostawiono tu dwóch rannych. Natychmiast zajęli się nimi lekarze dr Stanisław Sędek i dr Andrys. Jednego rannego małżonkowie Rozalia i Józef Zawadzcy wieczorem tego samego dnia odwieźli do szpitala w Jędrzejowie. Drugim przez dłuższy czas sami się opiekowali. Opatrunki zmieniała rannemu dochodząca sanitariuszka. Dopiero później ranny partyzant został przewieziony na Gawrony.

  Pozostałe furmanki, chyba trzy lub cztery, podjechały pod zagrodę Słoninów. Na wozach leżeli ranni partyzanci. Niektórzy głośno jęczeli. Izbę pospiesznie wyścielono grubo słomą, którą nakryto kocami i prześcieradłami. Zjawił się tez dr Stanisław Sędek. Rannych wnoszono do izby na kocach i układano na przygotowanych posłaniach. Nikt o własnych siłach nie zszedł z wozu. Na polecenie doktora Sędka zsunięto dwie ławy, nakryto kocimi i prześcieradłami. Na to poszła biała cerata. Jeden ranny leżał na łóżku, bo tylko jedno było. Pozostałych ośmiu leżało na posłaniach na podłodze. Twarze mieli brudne, poczerniałe, z widocznymi śladami kamieni lub odłamków miny.

  Mała Józia w pewnej chwili stanęła w sieni i uchyliła drzwi do izby. Na prowizorycznym stole operacyjnym leżał uśpiony partyzant. Z obydwu stron stały dwie sanitariuszki. Dr Sędek z jakimś narzędziem chirurgicznym pochylony nad chorym operował. Zapamiętała jego słowa: ,,Skórę, skórę mocno podciągajcie do góry!" wszyscy mieli maseczki na twarzach. Sanitariuszki gestem i znakami odpędziły dziewczynkę od drzwi. Od sanitariusza o pseudonimie Podkówka dowiedziała się, ze właśnie temu rannemu amputowano wówczas nogę i zakopano ją za ich stodołą. Przez długi czas dziewczynka nawet omijała to miejsce, bo bała się czegoś. Obecnie stoi tu nowa stodoła. (…)

  Pani Józefa pamięta też, że jednego partyzanta, szczelnie owiniętego kocem na drugi czy trzeci dzień gdzieś wywieziono. Rannym przywożono gorącą zupę, wędlinę i ciasto.

Stale opiekował się nimi sanitariusz „Podkówka". Często przyjeżdżał dr Sędek. Zapamiętała też, że jednego rannego odwiedziła pewnego dnia jakaś pani. Po jej odjeździe ten ranny płakał, bo podobno była to jego narzeczona, lecz na pożegnanie miała mu powiedzieć”

„Teraz to byś mnie chciał, ale ja cię już nie chcę, odwiedzam cię tylko''.

  Ranni przebywali w domu Słoninów około jednego tygodnia. powoli byli wywożeni. lecz początkowo nikt nie wiedział dokąd. Później dopiero ludzie dowiedzieli się, że kilku rannych trafiło do szpitala powiatowego w Jędrzejowie, pozostali zaś zostali umieszczeni na dalsze leczenie na Gawronach i w Węgleszynie.

  Zapytałem, czy ktoś z rannych wówczas partyzantów lub ich rodzin odwiedził po wojnie dom rodzinny Słoninów. Nie, nikt nie dał znaku życia. Nikt tez nigdy potem nie podziękował Słoninowie. Podobnie jak Zawadzcy, nigdy jednak nie żałowali, że pomogli w leczeniu rannych partyzantów. Byli wręcz dumni z tego.

  Kilka miesięcy później, w pierwszych dniach sierpnia 1945 r., tuż przed wkroczeniem na te tereny Armii Sowieckiej, jeszcze jeden partyzant AK leczył rany w Kanicach.

  10 stycznia 1945 r. przy szosie Włoszczowa – Oksa w pobliżu miejscowości Pawęzów oddział dywersyjny pod dowództwem Zdzisława Fijałkowskiego „Tarzana" w sile 15 ludzi zorganizował zasadzkę na osobowy samochód niemiecki z ważnymi dokumentami wojskowym i w wyniku walki stoczonej z przejeżdżającym i w tym czasie szosą ciężarowym samochodem żandarmami ciężko ranny w ramię został partyzant z placówki „Wierna” – Leopold Bazylewicz „Myśliwy". Przewieziono go do Kanic Starych i zamelinowano w domu ówczesnego kierownika szkoły Ignacego Kleszowskiego. Nad jego bezpieczeństwem czuwał zamieszkały tu w czasie wojny Zdzisław Koszowski „Jur", który również był członkiem AK placówki „Wierna" w Małogoszczu.

  Ranny Leopold Bazylewicz, otoczony przez rodzinę Kleszowskich troskliwą i serdeczną opieką, wracał Powoli do zdrowia. Opiekowała się nim Zofia Kleszowska. Warunki leczenia były bardzo utrudnione, bo zbliżał się front. Wycofujący się Niemcy stanowili nadal wielkie niebezpieczeństwo. Ranny obawiał się też Rosjanin. Stan jego zdrowia tak się jednak w pewnym momencie pogorszył, że Ignacy Kleszowski zmuszony był zwrócić się o pomoc co radzieckiego lekarza, Ten Przyszedł wraz z sanitariuszem do rannego partyzanta, rzekomo postrzelonego w czasie ucieczki z okopów w Brzegach. Rana została fachowo oczyszczona, ranny otrzymał zastrzyk, odpowiednie leki i bandaże i stan jego w krótkim czasie uległ tak znacznej poprawie, że został zabrany przez rodzinę do Małogoszcza.

  Obecnie mieszka w Pabianicach. Rodzinę Kleszowskich odwiedził dopiero w 1967 r., by  podziękować za opiekę w czasie leczenia rany. Ale odtąd przysyła systematycznie karty z życzeniami i corocznie przyjeżdża do Kanic. (…)

 

Autor jest emerytowanym nauczycielem zamieszkałym w Kanicach. Tekst powyższy

publikował w ,,Gazecie Jędrzejowskiej" w październiku 1997 r.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.