Misja „Freston” – Antoni Pospieszalski „A. N. Currie”

Wstęp

Przekazuję Czytelnikom historię brytyjskiej misji, której temat został częściowo opisany w naszych „Zeszytach” 8 lat temu, wówczas w bardzo skromnym nakładzie. Budzi ona nadal zainteresowanie, jak i okoliczności jej pobytu w kraju. Uzyskanie nowych informacji pozwala na bardziej wnikliwą analizę historyczną. Należy nadmienić, że o skierowanie do kraju alianckiej misji występował już na początku 1944 r. płk/gen. Jan Zientarski bezpośrednio po objęciu Komendy Okręgu Radomsko-Kieleckiego, a także płk artyl./gen. Aleksander Krzyżanowski, Komendant Okręgu Wileńskiego i Nowogródzkiego AK. Później zwracano się jeszcze parokrotnie w tej sprawie do Komendy Głównej AK, a następnie do Szefa Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Motywacją była ówczesna sytuacja wojskowo-polityczna.

W lutym 1944 r. linia frontu wschodniego przebiegała kilka kilometrów na wschód od m. Kowel. Oddziały sowieckie 13 i 60 Armii 1 Frontu Ukraińskiego przekroczyły granice Polski wąskim klinem w rejonie m. Sarny i 2 lutego 1944 r. zajęły miejscowość Równe i Łuck. Wojska 2 Frontu Białoruskiego w operacji „Bagration” dotarły do płn.-wsch. granic wileńszczyzny.

Gen. Zientarski zdawał sobie sprawę z nieuchronnych komplikacji politycznych po wejściu Armii Radzieckiej na tereny Polski. Już wówczas – chociaż skąpe – wiadomości docierały o rozbrajaniu i przymusowym wcielaniu żołnierzy Armii Krajowej do armii gen. Berlinga. Miał więc nadzieję, że taka sojusznicza misja będzie występować jako rozjemca w spornych sprawach między wojskami sowieckim a oddziałami AK.

Po prawie rocznych staraniach, 7 października 1944 r. płk/gen. J. Zientarski został powiadomiony depeszą radiową przez gen. Stan. Tatara ps. „Turski”, „Sokora” o skierowaniu w najbliższym czasie brytyjskiej Misji, której nadano kryptonim „Freston”. Jak ustalono Misja ma być delegowana do Komendy Głównej AK, a Komendant Okręgu Radomsko-Kieleckiego „Jodła” miał zapewnić bezpieczeństwo delegatom – oficerom brytyjskim, umieszczając ich w ugrupowaniach partyzanckich.

Celem wojskowym Misji było:

  • zapoznanie się ze stanem uzbrojenia Armii Krajowej, które wówczas było niedostateczne dla podjęcia walk w ogólnonarodowym powstaniu,
  • analizowanie stosunku AK do innych ugrupowań partyzanckich oraz Armii Radzieckiej,
  • uczestniczenie Misji przy Dowódcy AK lub Dowódcy Okręgu w ustalaniu warunków ujawniania się i rozbrajania po zajęciu przez wojska sowieckie terenów na zachód od Wisły.

 

Przebieg „Misji Freston” i jej powrót – z „przygodami” – do Wielkiej Brytanii relacjonują, w dalszej treści tego artykułu, wiarygodne wspomnienia członka delegacji, polskiego oficera łącznikowego, kpt. Antoniego Pospieszalskiego „A. N. Currie” pt. „Misja brytyjska w Polsce 1944-1945”.

Przedstawiamy również osobiste wspomnienia i wrażenia żołnierza w oddziale ochrony, ppor. Zbigniewa Wojciechowskiego „Naglący”, „Zbych”, zatytułowane „W obronie angielskiej Misji Wojskowej” oraz prof. mjr. Floriana Budniaka, inż. leśnika, pt. „Udział w Akcji „Freston”.

W nocy z 14/15 października z Londynu do bazy w Brindisi we Włoszech przybyło samolotem pięciu członków Misji „Freston”, skąd mieli odlecieć do Polski. Wraz z nimi przylecieli dwaj lotnicy: d-ca polskiej eskadry mjr St. Król, który miał objąć funkcję oficera łącznikowego przy BAAF1), oraz płk Roman Rutkowski „Rudy”2) przewidziany do odlotu najbliższym lotem do kraju dla przygotowania przyjęcia Misji.

Odlot do Polski członków Misji przewidywano „Mostem IV” na lądowisko o kryptonimie „Świetlik”. To konspiracyjne lądowisko leżące w odległości 11 km na płd-wschód od m. Secemina w Okręgu „Jodła”, było na zlecenie gen. „Bora” przygotowane od września 1944 r. Przylot miał się odbyć samolotem transportowym „Dakota” z załogą polską. Po wyładowaniu delegatów Misji samolot miał zabrać w drodze powrotnej pięcioosobową ekipę przygotowaną przez Komendę Główną AK. Jednak ze względu na zbyt wczesną zimę i trudne warunki pogodowe oraz i to, że nastąpiło znaczne zagęszczenie frontu wojny odwodowymi oddziałami niemieckimi w pobliżu terenu lądowiska, zdecydowano lot odwołać.

Pierwszy lot z sześcioosobową Misją wykonano nocą 21/22.10.1944 r. samolotem  Liberator z załogą polską, który zabrał na pokład również 2 paczki z ekwipunkiem Misji i 12 zasobników. Lądowisko przewidziano w bastionie odbiorczym „Ogórek-606” położonym w odległości 31 km na płd-wsch. od stacji kol. Częstochowa w pobliżu wsi Bystrzanowice. Na trasie lotu od Dunaju do Wisły panowało całkowite zachmurzenie i załoga samolotu nie mogła ustalić swego położenia. Po 10 godzinach lotu powrócono do bazy we Włoszech.

Drugi lot odbył się 18/19.11.1944 r. samolotem Liberator, również z załogą polską, na bastion „Ogórek-301”. Pilotem był W/O3) Henryk Jastrzębski, a nawigatorem F/O4) Stanisław Kleybor. Pogoda na trasie była zła, a noc bezksiężycowa. Nad Jugosławią i Węgrami niebo częściowo pokryte chmurami. Nad Polską panowała mgła, ziemia pokryta śniegiem i niski pułap chmur uniemożliwiał odnalezienie właściwego punktu odniesienia. Samolot znalazł się o godz. 22.10 nad Wisłą na wschód od Krakowa. Jednak nawigator nie mógł ustalić dokładnie swego położenia z powodu złej widoczności, więc zawrócono i lądowano z Misją w bazie po 9.45 godzinach lotu (zapisy załogi w dzienniku pokładowym).

25/26 grudnia, w Boże Narodzenie, po miesięcznej przerwie wznowiono loty. Do kraju startowały wszystkie cztery Liberatory eskadry 1586 z lotniska Campo Casale. Na bastion „Ogórek-303”, po raz trzeci w operacji „Freston” załadowano na pokład samolotu sześcioosobową ekipę Misji brytyjskiej oraz 3 paczki bagażu osobistego i 14 zasobników. Pilotem był F/Lt1) Edmund Ladro, nawigatorem F/Lt Roman Chmiel. Wyznaczona trasa prowadziła częściowo nad terytorium zajętym przez wojska sowieckie. Nad Adriatykiem piętrzyły się cumulusy, a nad Jugosławią niebo było bezchmurne aż do Karpat. Za Karpatami zaczęły pokazywać się chmury. Samolot ok. godz. 22.00 znalazł się nad Pilicą. Nad bastionem „Ogórek-303” i placówkami zapasowymi krążył od godz. 22.20 przez godzinę, załoga jednak nie dostrzegła umownych świateł. Pilot lądował z Misją we Włoskiej bazie po 11.40 godzinach lotu.

Po raz czwarty, 26/27.12.1944 r., z tą samą załogą, co poprzedniej nocy, pięcioosobowa Misja brytyjska poleciała ponownie na bastion „Ogórek-303”. Na pokład załadowano 15 zasobników i 3 paczki. Tym razem nie poleciał członek Misji mjr Alan Morgan, ponieważ został odwołany. Pilot E. Lardo wystartował z lotniska Campo Casale o godz. 16.10. Jako drugi pilot leciał A/C2) gen. pil. Ludomił Rayski, który po raz drugi asystował Misji. Od Karpat niebo było częściowo pokryte niskimi chmurami. W rejonie Jędrzejowa trzy reflektory próbowały złapać Liberatora w swój stożek. Nad lądowiskiem niebo było bezchmurne. Pilot dokonał zrzutu w sześciu nalotach w ciągu 19 minut z wysokości ok. 300 m. W pierwszym nalocie ok. 21.02 zrzucił 2 paczki. W drugim, trzy minuty później, zrzucił wszystkie zasobniki i paczkę. W pozostałych czterech nalotach skoczkowie skakali pojedynczo, tylko w piątym nalocie wyskoczyło ich dwóch. Pilot po 9.45 godzinach lądował w bazie. Z kraju dopiero 3 stycznia potwierdzono depeszą odbiór zrzutu, informując, że drugi skoczek lądował 900 m. od placówki.

1) BAAF – Balkan Allied Air Force (Bałkańskie Siły Lotnicze).
2) Odleciał następnego dnia 16/17.10.1944 w operacji „Poldek-1”, w której miał być zrzucony na spadochronie na placówkę „Ognicha” w Ob. Częstochowa. W rejonie tym panowała gęsta, przyziemna mgła i załoga nie odnalazła „kosza”, jak również zapasowych: „Lubczyk-601” oraz „Lipnica-609”. Na rozkaz płk. Rudkowskiego załoga skierowała samolot na bastion „Newa-611” w Okręgu Kraków, gdzie 6-osobowa ekipa dokonała skoków. Podczas tej operacji zginął ppłk Leopold Kizar „Czeremosz”. Opis tego zdarzenia jest zamieszczony w No 23 „Zeszytów Kombatanckich”.
3) Brytyjskie określenia funkcji i stopni W/O Warrant Officer – sierżant pilot.
4) F/O Flying Officer – porucznik pilot.

Henryk Myśliński.

Antoni Pospieszalski „A. N. Currie”, Anglia
MISJA BRYTYJSKA W POLSCE 1944-1945

Gdyby doszło do wysłania brytyjskiej misji wojskowej do Polski w roku 1943, lub w pierwszej połowie 1944 r. w okresie „Burzy” i przed Powstaniem Warszawskim, mogłaby ona zaważyć na działaniach Armii Krajowej, na stosunku zwycięskiej Armii Czerwonej do polskiego wysiłku zbrojnego. A może nawet „Jałta” wypadłaby trochę inaczej. Ale operacja „Freston” doszła do skutku dopiero pod sam koniec 1944 r. i na trzy tygodnie przed ostatnią wielką ofensywą sowiecką, która zatrzymała się dopiero na linii Łaby.

Władze polskie, o ile mi wiadomo, od dawna domagały się, by dowództwo brytyjskie wysłało do Polski swoich obserwatorów. Skład misji był skompletowany już w lipcu 1944 r., tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. A jednak trzeba było nam czekać jeszcze pół roku na odlot do Polski. Prawdopodobnie główną przeszkodą była odmowa Rosji na wysłanie Misji brytyjskiej na teatr wojny, który Rosja uważała za swoją własną domenę. Taka zgoda nigdy nie nadeszła i ostatecznie skończyło się tylko na poinformowaniu dowództwa sowieckiego o wysłaniu Misji do Polski. Tak więc Misja odleciała, bez formalnej zgody wschodniego sprzymierzeńca.

1) F/Lt, Flinght Lieutenant – porucznik pilot.
2) A/C, Air Commander – dowódca lotnictwa. Gen. L. Rayski był z-cą dowódcy Polskiego Lotnictwa na Zachodzie.

 

Jej skład był następujący: płk D. T. Hudson, D. S. O. – dowódca Misji, ppłk Peter Solly-Flood, I. C. – zastępca, mjr Peter Kemp, I. C. kpt. A. N. Currie, tłumacz i oficer łączności, C. S. M. Donald Galibarth, radiooperator. Przybrałem nazwisko A. N. Currie i legendę angielskiego oficera, gdyż wiedziałem, że prędzej czy później dojdzie do spotkania z Rosjanami. Szczegóły legendy tłumaczyły moją znajomość języka polskiego. Ta legenda utrzymywała się dobrze do samego końca prawdopodobnie dlatego, że nigdy nie miałem potrzeby jej bronienia w toku fachowej indagacji.

Nasze zadanie, jasno określone, miało polegać na obserwowaniu i informowaniu bazy o wszystkim, co dotyczyło walki i oporu przeciw niemieckiemu okupantowi. Ponadto w miarę możności mieliśmy ułatwić pierwsze kontakty poszczególnych członków AK z Rosjanami w miarę posuwania się Armii Czerwonej. Pierwsze zadanie zostało wykonane w minimalnym zakresie, drugie okazało się zbyt ambitne i nie zostało wykonane wcale. Ogólny rezultat Misji równa się zeru; dobrze jeśli Misja nie przyniosła raczej szkody, jeśli śmierć jednego chłopca, który zginął przy rkm-e w naszej obronie, można uważać za szkodę. Nie była to wina Misji. Po prostu znaleźliśmy się w Polsce za późno, gdy już było prawie po wszystkim.

Moi angielscy koledzy mieli pierwszorzędne kwalifikacje do tego rodzaju roboty. Płk Hudson spędził dłuższy czas w Jugosławii, zarówno przy boku Mihailovica1), jak i u boku Tity, których obydwu darzył równie namiętną antypatią. Znał się doskonale na partyzantce i w pełni oceniał niezwykle trudne warunki terenowe dla partyzantki w Polsce, w przeciwieństwie do górzystej Jugosławii. Jego niewzruszonej postawie i pewności siebie wobec Rosji zawdzięczamy to, że Misja z rąk naszych wschodnich sprzymierzeńców wydostała się i nie staliśmy się ofiarami jakiegoś małego Katynia. Solly-Flood, z pochodzenia Irlandczyk, człowiek dużej kultury, mówił biegle po niemiecku i francusku co było dla mnie dużą ulgą w żmudnych obowiązkach tłumacza. Peter Kemp na pierwszy rzut oka robił wrażenie „przecywilizowanego” mieszczucha, był natomiast człowiekiem, który jak mucha na lep leci na każdą awanturę. W tamtym czasie miał już za sobą wielką przygodę w Albanii, a po powrocie z Polski natychmiast znalazł sobie nową serię przygód w Indonezji. Młodziutki sierżant Galbraith, nie wiadomo dlaczego nazwany Georgie, był świetnym radiooperatorem. Byliśmy wyposażeni w dwa aparaty typu AP-5 i dużą maszynę 20 Watową na wypadek utrudnionej łączności. Niestety, nie mieliśmy okazji z niej skorzystać, ponieważ nasza 20-watówka bardzo prędko wpadła w ręce Niemców.

13 października 1944 r. wylecieliśmy z Londynu via Neapol do Bari. Tam umieszczono nas w odludnej wilii „La Silva” pod Fasano, gdzie przesiedzieliśmy blisko 3 miesiące. Trzy razy zapowiadano nam „Operation” i trzy razy kończyła się ona lądowaniem w Brindisi. Za trzecim razem dolecieliśmy do Opatowa, ale z powodu złej pogody znowu musieliśmy wrócić i po 12 godzinach lotu znaleźliśmy się w bazie. To było w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Ale ledwie zdążyliśmy odespać ten nocny lot, gdy na następny dzień doszło do czwartej operacji, tym razem skutecznej.

Wylecieliśmy z Brindisi o godz. 16.00 i ok. godz. 22.00 wylądowaliśmy na placówce pod Częstochową w odległości 10 km od m. Żarki, leżącej na terenie włączonym do Reichu. Przy skoku każdy miał swoją przygodę. Wszyscy moi towarzysze trochę się potłukli. Ja wylądowałem gładko, ale na zupełnym odludziu. Jak się potem okazało, wyskoczyłem o parę sekund za wcześnie i oczywiście na moje wołanie „Michał” odpowiedziało głuche milczenie i szum pobliskiego lasu. Noc była piękna, księżycowa. Zmarznięta ziemia lekko przykryta warstwą śniegu.

1) Gen. Draża Mihailović – dowódca ćetników (ćetnik w jęz. serbskim – bojownik, partyzant), jugosłowiańskich oddziałów partyzanckich, podporządkowany Emigracyjnemu Rządowi w Londynie.

 

freston01
Brytyjska Misja Wojskowa o kryptonimie „FRESTON” na czele z płk. D. Hudsonem, doradcą premiera W. Brytanii, W. Churchilla, do spraw wschodnich – przed odlotem z Brindisi do okupowanej Polski. Wylądowali w lasach koło Częstochowy. Ochronę misji stanowiły oddziały 27 Pułku AK.

Zarzuciwszy spadochron na plecy poszedłem po grudzie, aż napotkałem grupę chłopców ze wsi, których zwabił warkot samolotu. Przy ich pomocy zorientowałem się w terenie, który dobrze znałem z mapy i już bez trudności, po pół godzinie znalazłem się na placówce. Przeklinałem sandwicze, którymi opchałem się na zapas w samolocie, gdyż w pobliskim folwarku czekało na nas prawdziwe polskie przyjęcie, befsztyki i monopolowa wódka. Przekonaliśmy się wówczas, że noc pod okupacją była polska. Nasi gospodarze zupełnie nie przejmowali się tym, że w o 5 km odległym Złotym Potoku stało 50 żandarmów, a w Żarkach jakieś 80 SS-manów. Dowódcą placówki i naszej ochrony w liczbie ok. 40 ludzi był ppor. „Twardy” – istotnie twardy żołnierz i przy tym zawzięty socjalista. Około północy poszliśmy na nocleg do wsi Kacze Błoto odległej o 5 km.

Następnego dnia „Twardy” przedstawił nam 2 oficerów, rosyjskich partyzantów, z którymi najwidoczniej był w doskonałej komitywie. Przekonaliśmy się również, że w oddziale „Twardego” służy 4 Anglików, byłych jeńców, którzy uciekli ze Stalagu 334, w Lamsdorf (Łambinowice). Po południu przeszliśmy do leśniczówki, gdzie złożyliśmy ciężki sprzęt na przechowanie. Poznałem tam wówczas (28 grudnia) por. „Romana” (por./kpt. Franciszek Makuch – szef ref. przerzutów powietrznych w Inspektoracie Częstochowa), z którym przy chowaniu sprzętu w leśnej ziemiance przeprowadziłem dłuższą rozmowę, w czasie której „Roman” wtajemniczył mnie (rzekomo Anglika) w prawdziwe zamiary Rosjan. Tam też nawiązałem po raz pierwszy łączność radiową z Londynem.

Te pierwsze kontakty z AK (ppor. „Twardy”, por. „Roman”, ppor. „Boruta”, kpt. „Timawa” d-ca baonu) zapoznały Misję z ogólną organizacją terenową i bojową Armii Krajowej, oraz z rolą miejscowych oddziałów w okresie mobilizacji i Powstania Warszawskiego. Byliśmy w rejonie 7 Dywizji i w sąsiedztwie 2 Dywizji, które teraz w okresie demobilizacji musiały znacznie zmniejszyć stany, tak że baon liczył ok. 80 żołnierzy. Pomimo, iż był to okres względnej bezczynności, wiele robiło bardzo dodatnie wrażenie na angielskich członkach Misji – sprawność z jaką odbywała się wymiana żołnierzy w czynnej służbie z czasowo urlopowanymi, dyscyplina, stosunek do ludności cywilnej, która za wszystkie swoje usługi otrzymywała należną zapłatę i na odwrót, stosunek ludności cywilnej do żołnierzy, którzy byli przedmiotem prawdziwej dumy, utożsamianej jako „Wojsko Polskie”. W późniejszych wędrówkach kilkakrotnie zetknęliśmy się z miejscowymi przywódcami Armii Ludowej, którzy wylewali przed płk. Hudsonem swoje zarzuty wobec AK. Płk Hudson jednak nie starał się o bliskie kontakty z AL. Natomiast interesowały go Narodowe Siły Zbrojne i skrzętnie zbierał informacje o Brygadzie Świętokrzyskiej, o „Bohunie”, „Żbiku” i „Żbikowcach”.

W nocy 29/30 grudnia 1944 r. odbyliśmy 30-kilometrowy marsz na północ i o świcie stanęliśmy w majątku Włynice, niedaleko Radomska. Tu przeszliśmy pod opiekę innego oddziału, również w sile 40 żołnierzy. Spotkanie z mjr. „Stefanem”, d-cą 25 pp i panią Rubachową, właścicielką majątku, było źródłem wielu wiadomości o charakterze wojskowym i gospodarczym. Opór ludności przeciwko dostawom przymusowym i sabotaż gospodarczy były przedmiotem stałego zainteresowania płk. Hudsona.

Sylwester 1944 r. zastał nas w folwarku „Katarzynów” odległym o 4 km od Włynicy. Uczestniczyliśmy w hucznym obchodzie, wraz z żołnierzami i nie obyło się bez walenia na wiwat. Poszliśmy spać po północy. Nasze poczucie bezpieczeństwa było już wówczas na tyle ugruntowane, że po raz pierwszy od wylądowania w Polsce pozwoliliśmy sobie na zdjęcie mundurów i położenie się do łóżek. Przebudzenie było jednak niemiłe, gdyż ok. 8 rano wpadł do nas ordynans z wiadomością, że do folwarku podchodzą czołgi niemieckie. Nigdy jeszcze nie ubierałem się tak szybko. Gdy wypadłem na podwórze obładowany sprzętem, jak każdy z nas, wrzała już strzelanina. Dowódca Ochrony przydzielił nam dwóch chłopców, którzy mieli nas wyprowadzić opłotkami z opresji. Uciekaliśmy dzielnie i w 10 minut wpadliśmy do zbawczego lasu. Oddział wycofał się powoli w tym samym kierunku. Wtedy to zginął przy rkm żołnierz ochrony, kpr. „Newada” (NN). Niemcy spalili obory, stodołę i zabrali ze sobą p. Dembowską, właścicielkę folwarku. Pani Dembowska, jak się później dowiedzieliśmy, nie ukrywała przed Niemcami, że gościła u siebie 5 Anglików, którzy wałęsają się po kraju z oddziałem AK. Straciliśmy wówczas naszą 20-watówkę i całą zapasową odzież.

Po południu byliśmy jednak na powrót w folwarku. Ślady krwi na jednym ze stołów były dowodem, że przynajmniej jakiś Niemiec również porządnie oberwał.
Tak zaczął się Nowy Rok 1945. Na nocleg stanęliśmy we wsi Dudki, gdzie wczesnym ranem, jeszcze o zmroku, odbył się pogrzeb „Newady”. 2 stycznia przeszliśmy parę kilometrów dalej do miejscowości Mały Jacków. Tu znów miał miejsce alarm, który zmusił nas do spędzenia paru godzin w lesie. Ponieważ wypadł czas na nawiązanie łączności z bazą w Londynie, musiałem zainstalować aparat pod gołym niebem. Trzeba było powiadomić bazę o naszych przygodach. 3 stycznia 1945 r. w Małym Jackowie otrzymaliśmy wiadomość, że „Niedźwiadek” (gen. Okulicki) przebywa w leśniczówce Zacisze, parę kilometrów od Jackowa i że tam mamy się z nim spotkać. Rozmowa z gen. Okulickim była kulminacyjnym punktem naszego krótkiego i bezowocnego pobytu w okupowanej Polsce. Rozmowa zresztą wkrótce przerodziła się w obszerne expose Generała, który najpierw przedstawił ogólne niemieckie działania w Polsce, stan rozmieszczenia sił Armii Krajowej i stosunki z AL i NSZ, a potem przeszedł do bardziej aktualnego problemu polskiego podziemia do Rosji. Wskazał przykłady współpracy z Armią Czerwoną, której wykonanie kończyło się zwykle tragicznie dla żołnierzy AK. Dlatego w nadchodzącej ofensywie sowieckiej zmobilizowane oddziały AK nadal będą wspierać siły rosyjskie, ale nie ma mowy o otwartej współpracy i dekonspirowaniu się wobec Rosjan. Z chwilą objęcia terenu przez wojska rosyjskie, oddziały Armii Krajowej będą po prostu rozwiązywane. Generał podkreślił, że postawa polskiego podziemia wobec Rosji nie ma charakteru doktrynalnej opozycji w stosunku do komunizmu. Gdyby polski naród swobodnie zdecydował się na wybór ustroju komunistycznego, nie mielibyśmy nic przeciw temu. Ale nie o to chodzi. Ma być to proste ratowanie niepodległości Polski wobec zaborczej polityki naszego wschodniego sąsiada.
Wydaje mi się, że wówczas angielscy członkowie Misji po raz pierwszy zdali sobie sprawę z całej grozy położenia Polski w obliczu potęgi sowieckiej. W toku długich rozmów i dyskusji przeprowadzonych jeszcze podczas oczekiwania we Włoszech na odlot wiem, że dzielili oni zgodne z ogółem opinii brytyjskiej złudzenie co do prawdziwych intencji Sowietów. Ewolucja ich poglądów dokonywała się powoli, ale w ciągu trzech tygodni dojrzała zupełnie.

Kilka następnych dni spędziliśmy w majątku Rędziny, oczekując na zapowiedziane przez gen. Okulickiego spotkanie z dowódcą 7 Dywizji. Dni schodziły na rozmowach z prostymi ludźmi i okolicznym ziemiaństwem, którzy często nas odwiedzali. Głównym jednak źródłem informacji był por. „Alm” (Józef Kowalski), który został przydzielony do nas przez Generała w charakterze oficera łącznościowego, oraz ppor. „Jerzy” (Szymon Zaręba), brat p. Rubachowej z Włynicy, którego poznaliśmy kilka dni wcześniej. Wysłaliśmy też parę depesz do bazy, ale łączność była utrudniona, gdyż psuła się nam prądnica.

7 stycznia wróciliśmy ponownie do Jackowa. 9 stycznia zostaliśmy zaproszeni na wieczór do sąsiedniego Liegenschaftu w Odrowążu, którym zarządzał Polak. W czasie tego wieczoru płk Hudson wzniósł toast na cześć czterech przywódców państw sprzymierzonych: Churchila, Roosevelta, Mikołajczyka i Stalina. Gwałtowna reakcja zebranych na to ostatnie nazwisko zaskoczyła moich angielskich kolegów i dała asumpt do żywej dyskusji pomiędzy mną a Solly. Widział on w tej reakcji objaw nierozsądnego nacjonalizmu i wyraził obawę, że właśnie ta postawa Polaków tłumaczy w pewnym stopniu wszystkie represje rosyjskie. Nasze poglądy na Rosję wciąż jeszcze różniły się znacznie.

11 stycznia 1945 r. monotonnym już porządkiem rzeczy przeszliśmy znowu na starą kwaterę do Rędzin. Przygotowaliśmy sobie tym czasem ubrania cywilne i fotografie do kennkarty. W najbliższych dniach zamierzaliśmy wybrać się w szeroki świat – najpierw do Radomska, potem do Częstochowy. „Alm” nawet miał w przygotowaniu jakąś akcję zbrojną, w której mieliśmy brać udział. Ale następny dzień zakończył nagle nudę naszego oczekiwania i przekreślił wszystkie plany. W nocy z 12 na 13 stycznia zbudził nas jednostajny pomruk dalekiego ognia zaporowego artylerii. Z nastaniem dnia nad naszymi głowami pojawiły się myśliwce sowieckie i niemieckie. Mieliśmy okazję przypatrzeć się niejednej walce. Zaczęła się ofensywa. Płk Hudson próbował przez „Alma” nawiązać łączność z gen. Okulickim, ale bezskutecznie. Wiedzieliśmy już, że nasza misja w Polsce dobiega końca. 15 stycznia mieliśmy już wiadomość, że Rosjanie przekroczyli Pilicę. Niektórzy widzieli już czołgi sowieckie w Małuszynie odległym od nas o kilkanaście kilometrów. Wieczorem tego dnia przeszliśmy szybko do Włynicy, gdzie spodziewaliśmy się zastać mjr. „Stefana” i ewentualnie jakąś wiadomość od gen. „Niedźwiadka”. Wiadomości nie było. Ostatni wieczór spędziliśmy w ziemiańskim domu, stał się nie tylko dla mnie symbolem końca jednej epoki.

Dowódca Ochrony otrzymał rozkaz rozwiązania swojego oddziału. Ochrona nie była nam już potrzebna. Zadaniem naszym było teraz nawiązanie kontaktu z dowództwem Armii Sowieckiej. Dzień 16 stycznia 1945 r. spędziliśmy w odludnej, nie zamieszkałej chacie koło folwarku Katarzyna. Do Londynu nadałem ostatnią depeszę donosząc, że znajdujemy się w rejonie Koniecpola i w najbliższym czasie oddamy się w ręce rosyjskie. Było mi bardzo niewesoło na duszy. Prądnica nawalała jak zwykle, ale ucieszyłem się, gdy po żmudnym nadaniu depeszy otrzymałem pokwitowanie. Na tej depeszy zależało mi więcej niż na wszystkich innych.

Powzięliśmy, jak się okazało, niemądry zamiar, by przed oddaniem się w ręce rosyjskie odzyskać całość naszego sprzętu, a nade wszystko drugi aparat A-5, który w tym czasie został przeniesiony z kryjówki pod leśniczówką Kacze Błoto do Żytna. Właściciel Żytna p. Siemiński, znany nam już z rozmów w Redzinach, miał wskazać miejsce, w którym aparat jest przechowywany. W tym celu Solly Flood i ja wybraliśmy się chłopską furmanką w stronę Żytna. Przy okazji mieliśmy zorientować się w sytuacji. Po drodze ujrzeliśmy grupę żołnierzy niemieckich obdartych i wymęczonych. Patrzyli na nas obojętnie. Chłopskie kurtkinarzucone na nasze battle-dressy niewiele im mówiły, kim naprawdę jesteśmy. Ale gdyby nawet ujrzeli nas w pełnym umundurowaniu i przy orderach, nie okazaliby większego zainteresowania.

Gdy wynurzyliśmy się z lasu na otwarte pole, o parę kilometrów od Żytna sytuacja stała się natychmiast jasna. Drogą wiodącą przez Żytno ciągnęła na zachód nieprzerwana kolumna samochodów, dział i furmanek. Nawet polne, boczne drogi były zatłoczone wojskiem rosyjskim. Nie zdjęliśmy chłopskich kubraków, ale dla pewności wyjęliśmy materiał identyfikujący, przygotowany na tę okazję jeszcze na bazie: płócienne szmatki z napisem „Anglijski Officer” z Union znaczkiem po drugiej stronie. Kałmuckie twarze patrzyły na nas z zainteresowaniem, ale zdołaliśmy przejechać bez przeszkód do samego dworu. Tu panowała Sodoma i Gomora. Biedny p. Siemiński pełnił honory domu, starając się uratować cokolwiek z dobytku gospodarstwa, którym zdobywcy raczyli się sowicie i bez pytania. Okazało się, że Siemiński nie bardzo wie, gdzie się znajduje nasz zapasowy aparat. Ale gdyby nawet wiedział, nie na wiele by się to zdało. Teraz trzeba było dogadywać się z Rosjanami.

Znaleźliśmy paru starszych oficerów i pułkowników, którym z pomocą p. Siemińskiego wyjaśniliśmy, kim jesteśmy i czego chcemy. Te pierwsze rozmowy były dość przyjemne i w rezultacie znalazła się „maszyna”, która powiozła nas parę kilometrów do kwatery (o ile zdołaliśmy się zorientować) dowódcy dywizji czy korpusu. W małej izbie chłopskiej zamienionej na prędce na siedzibę sztabu, ze światłem elektrycznym i dużą mapą frontu na ścianie, znaleźliśmy się w towarzystwie dwóch wyższych oficerów. Generał, niewielki ciemny człowiek o twardych rysach, trzymał się w czasie rozmowy na uboczu, a jego towarzysz, gruby i przyjaźnie uśmiechnięty pułkownik NKWD, prowadził indagację. Pomagając sobie tu i ówdzie zasłyszanym wyrazem rosyjskim wyjaśniłem po polsku, kim jesteśmy. Powiedziałem, że dowódca Misji z resztą naszej grupy znajduje się w folwarku Katarzyna, że Misja po wypełnieniu zadania ma się jak najprędzej zameldować w Brytyjskiej Misji Wojskowej w Moskwie. Wszelkich bliższych wyjaśnień może udzielić płk Hudson. Ale pułkownik najwyraźniej nam nie wierzył. Nasze dowody osobiste nie przekonały go tym bardziej, że najwidoczniej nie znał liter łacińskich. Utrzymywał z uporem, że mój dowód opiewa na inne nazwisko, a nie to, które podałem i które widniało w dowodzie, mianowicie Currie. Kilkakrotnie padło słowo „szpion”. W toku indagacji pułkownik chciał się dowiedzieć, kim był dowódca naszej ochrony, gdzie jest jego oddział, co robi itd. Nie można było odmówić dania wprost odpowiedzi na te pytania, gdyż to tylko utwierdziłoby naszego indagatora w przekonaniu, że ma do czynienia ze szpiegami. Odpowiadaliśmy wymijająco, że nie możemy udzielić żadnych bliższych informacji w nieobecności płk. Hudsona. Po tej rozmowie odwieziono nas z powrotem do dworu, gdzie dla utrzymania dobrych stosunków międzyludzkich musieliśmy wziąć udział w dzikiej popijawie. Piliśmy jak najostrożniej, by zachować trzeźwy umysł w nieprzyjemnej sytuacji. A już stanowczo odmówiliśmy spełnienia któregoś tam toastu, gdy zamiast wódki znalazła się w szklankach benzyna.

Następnego dnia pojechałem samochodem pod eskortą do Katarzyny, gdzie Hudson i Galbraith poprzedniego wieczoru, podobnie jak my, cementowali przyjaźń brytyjsko-sowiecką alkoholem z inną grupą oficerów radzieckich i to w tym samym domu, z którego 2 tygodnie temu Niemcy nas tak nieuprzejmie przepędzili. Teraz wróciliśmy wszyscy razem do Żytna, gdzie Hudson został natychmiast awansowany na generała. Ja byłem znowu tłumaczem. Rozmowa miała przebieg bardzo podobny do rozmowy z poprzedniego wieczora. Hudson również nie chciał odpowiedzieć na trudne pytania dotyczące Armii Krajowej twierdząc, że najpierw musi złożyć pełne sprawozdanie swym przełożonym w Misji Wojskowej w Moskwie. Prosił zatem o jak najszybsze przewiezienie naszej Misji do Moskwy. W rezultacie tej drugiej rozmowy kazano nam złożyć broń i oddać dokumenty osobiste (za pokwitowaniem) i umieszczono nas w areszcie w żytniewskim dworze pod czujną opieką jakiegoś majora, który sypiał z nami w tym samym pokoju i przez cały czas nie spuszczał nas z oka.

Sytuację naszą pogarszał fakt, że istotnie mieliśmy wobec Rosjan niezupełnie czyste sumienie. W Katarzynowie zdecydowaliśmy się zabrać ze sobą do Moskwy jednego z naszych oficerów łącznikowych z AK, ppor. „Jerzego”, na którym ciążył wyrok śmierci wydany przez AL. Tak się złożyło, że w składzie Misji było właśnie jedno miejsce wakujące. Tuż przed odlotem z Brindisi został odwołany ze składu Misji kpt. Alun Morgan, którego nazwisko – jak przypuszczaliśmy – musiało figurować na liście członków Misji przedstawionej w swoim czasie władzom sowieckim. „Jerzy” zatem przypiął sobie dystynkcje oficera brytyjskiego i razem z nami znalazł się w żytniewskim areszcie. Jakoś dało się wytłumaczyć fakt, że nasz nowy Alun Morgan nie miał dowodu osobistego. Gorzej, że Alun Morgan nie umiał prawie ani słowa po angielsku.

Pierwsze zetknięcie z dowództwem rosyjskim miało miejsce 17 stycznia. Rozmowa Hudsona z generałem odbyła się 18 stycznia 1945 r. Pięć dni przesiedzieliśmy w areszcie domowym w Żytnie. Graliśmy w karty, a Solli przez okno obserwował nieprzerwany ruch kolumn samochodowych po żytniewskiej drodze. Doszedł do wniosku, że 90% parku samochodowego w tej ofensywie stanowił materiał Lend-Lease, głównie amerykańskie Dodge. Pozostałe 10% to były rachityczne sowieckie wersje Forda i furmanki konne.

23 stycznia zapakowano nas do odkrytej ciężarówki i powieziono do Radomska, gdzie po jeszcze jednej „alianckiej” kolacji z wódką, w obecności znowu jakiegoś sowieckiego pułkownika przespaliśmy się uczciwie w zarekwirowanym mieszkaniu.
24 stycznia przejechaliśmy znowu jakieś 90 km na południowy-wschód do Jędrzejowa. Następnego dnia z powrotem na zachód do Częstochowy. W tej podróży dodano nam do towarzystwa jakiegoś starszego pana w niemieckim mundurze i kozackiej czapie, który z niewzruszonym spokojem znosił bezceremonialne traktowanie ze strony eskorty. Wołali do niego „Własow”. Nie mieliśmy jednak możności dowiedzieć się, kim naprawdę był.

W Częstochowie nowy duch w nas wstąpił. Może stąd odlecimy wreszcie do Moskwy? Zamiast tego znaleźliśmy się na noc w pogestapowskim więzieniu przy ul. Śląskiej. Dotychczas byliśmy w pewnego rodzaju areszcie domowym i podróżowaliśmy pod eskortą. Teraz znaleźliśmy się w zabitej deskami, prymitywnej celi, z zapluskwionymi pryczami, silną lampą elektryczną palącą się dzień i noc, oraz przysłowiowym „judaszem”. Rano wyprowadzono nas na dziedziniec, gdzie umyliśmy się z rozkoszą pod pompą, nie zważając na wymierzone w nas bezceremonialnie pepesze.

Ja jako Polak byłem podświadomie przygotowany na tego rodzaju obrót sprawy, ale moi angielscy koledzy – sojusznicy przecież całą gębą – nie posiadali się ze złości i zdumienia. Płk Hudson dawał temu wyraz w sposób zupełnie niedwuznaczny i przy każdej okazji domagał się widzenia z oficerem, przynajmniej równym mu stopniem, którego mógłby zwymyślać i zwrócić uwagę na niewybaczalną pomyłkę. Te protesty – o dziwo – odniosły skutek, bo na następną noc przeniesiono nas na pierwsze piętro do uczciwej celi, która miała tylko zakratowane okna i przyznano nam tzw. porcje oficerskie. W dodatku przydzielono nam dwóch jeńców niemieckich, w tym jednego porucznika do sprzątania celi. Ci ludzie byli strasznie wyczerpani i wygłodzeni. To też ukradkiem częstowaliśmy ich kawałkami czarnego chleba.

W tej celi przesiedzieliśmy tydzień. Płk Hudson nie przestawał protestować i wymyślać. Domagał się widzenia z wyższym oficerem. Wraz z Sollym napisał długą epistołę do sowieckiego dowództwa frontu, marszałka Koniewa, w której wyliczył wszystkie krzywdy, jakie spotkały nas ze strony nieznanych nam ludzi, którzy nie raczyli się nam nawet przedstawić. W tym kontekście generał, z którym rozmawialiśmy w Żytnie, został określony na indywiduum podające się za generała. Oczywiście, list ten nigdy nie dotarł do gen. Koniewa, ale jednak zrobił widocznie wrażenie, gdzie należy. Przypuszczam, że Rosjanie na froncie istotnie nie wiedzieli nic o naszej Misji, chociaż powinni byli wiedzieć. Toteż nie byli zdecydowani, co z nami zrobić. Jeżeli nawet mieli ochotę zlikwidować ten problem najprostszym dla nich sposobem, to ustawiczne protesty Hudsona i jego pewność siebie musiały w ich umysłach zasiać pewne wątpliwości.

W rezultacie, 1 lutego 1945 r. znalazł się oficer sowiecki równy stopniem naszemu dowódcy, czyli płk Semienko, który bardzo grzecznie przyjął Hudsona, ze mną jako tłumaczem. Początkowo między mną a sowieciarzem pośredniczył zastraszony tłumacz polsko-rosyjski. Wkrótce okazało się, że pułkownik doskonale rozumie moją polszczyznę. Zapytał nawet: „Wy Polak?”, na co oczywiście odpowiedziałem: „Niet, Angliczanin”. Pułkownik powiedział nam, że istotnie zaszła pomyłka, ale dotychczas nie ma żadnej instrukcji z Moskwy. Gdy instrukcje te nadejdą, niewątpliwie pojedziemy do Moskwy.

W wyniku tej rozmowy zostaliśmy następnego dnia przeniesieni do bardzo przyzwoitego, kilkupokojowego mieszkania przy ul. Waszyngtona. Dano nam nawet bardzo przyzwoity odbiornik radiowy, dzięki któremu mogliśmy się wreszcie zorientować w sytuacji wojskowej i politycznej. Nadal byliśmy jednak pod ścisłą strażą. Funkcje opiekunów pełniło dwóch podporuczników sowieckich, których zapraszaliśmy do wspólnego z nami stołu. Opiekunowie woleli jednak jadać osobno w kuchni. Usługiwał nam bardzo sprawny ordynans. Wolno nam było przechadzać się po dziedzińcu domu. Korzystaliśmy z tych okazji, by nawiązać rozmowy z innymi mieszkańcami domu, Polakami. Raz nawet znaleźli się na dziedzińcu dwaj jeńcy brytyjscy. Ale te rozmowy były zabronione. Nasi opiekunowie uparcie interweniowali i raz z tego powodu doszło do ostrej awantury między Hudsonem a jednym z oficerów sowieckich.

Po tygodniu nadeszła wiadomość, że wkrótce odlecimy do Moskwy. Zapowiedziano nam, że wraz z nami poleci pewien oficer AK. Ów AK’owiec istotnie zameldował się do nas z wielkim tupetem. Wyglądał wspaniale. Prawdziwy partyzant, w battledressie z biało-czerwoną opaską na ramieniu i ogromną futrzaną czapą z orzełkiem. Zwróciłem uwagę płk. Hudsonowi, że akowiec pomimo, iż jest ubrany prawdziwie po akowskiemu, to jednak mówi po polsku z wyraźnym cudzoziemskim akcentem. Akowiec utrzymywał, że jest zrzutkiem z Anglii. Nietrudno było sprawdzić, że kłamie. Przyparty do muru „akowiec” przyznał się, że jest Austriakiem i ze łzami błagał, by go zabrać do Moskwy, gdzie tworzy się wolny rząd austriacki. Cała historia wyglądała na szytą grubymi nićmi prowokację, która miała nas skompromitować w oczach sowieckich sprzymierzeńców. Dlatego mimo łez „akowca”, powiedzieliśmy o naszym odkryciu sowieckim opiekunom. Ale ich to odkrycie wcale nie wzruszyło i oświadczyli – „A i tak poleci z nami do Moskwy”. Nie mieliśmy nic przeciw temu, byle nie leciał tam jako jeden z nas.

11 lutego 1945 r. na błotnistym lotnisku pod Częstochową (w Kłomnicach) oczekiwał nas sowiecki Duglas (D. O. 3). Pierwszego dnia podróży przeskoczyliśmy do Mielca, gdzie spędziliśmy noc w jakimś wiejskim GS’ie. Tu opieka nad nami była mniej ścisła i mogliśmy sobie pogadać z miejscowymi chłopami. Był to teren, na którym reżim lubelski był już dobrze zagospodarowany, ale nasi rozmówcy nie ukrywali przed nami zawiści do reżimu. Tu dowiedzieliśmy się, jak wygląda zaprowadzona przez system lubelski sprawa dostaw przymusowych, jak została przeprowadzona reforma rolna i jaka była reakcja ludności na tę reformę.

Następnego dnia, może później, polecieliśmy naszym Duglasem do Lwowa, gdzie spędziliśmy noc w strasznie zniszczonych zabudowaniach Szkoły Rolniczej w Dublanach. W samym mieście nie byliśmy. 14 lutego 1945 r., przy obrzydliwej pogodzie, lecąc na bardzo niskiej wysokości, dotarliśmy do Kijowa. Tu pogoda pogorszyła się do tego stopnia, że dalszą podróż musieliśmy odbyć pociągiem. Pociąg odchodził dopiero wieczorem następnego dnia. Mieliśmy cały dzień oczekiwania przed sobą. Trzeba było zaopatrzyć się w żywność na podróż (nasza eskorta głodowała podczas podróży tak samo jak i my), więc w towarzystwie naszego opiekuna (był to jeden z podporuczników, który opiekował się nami już w Częstochowie) udaliśmy się z Hudsonem do miasta. Kijów przedstawiał obraz straszliwego zniszczenia. Na próżno szukaliśmy banku, gdzie można by legalnie wymienić dolary. Ostatecznie dobiliśmy interesu w sklepie jubilerskim, gdzie za złotą monetę dolarową dostaliśmy 900 rubli. 500 rubli wydaliśmy natychmiast w sąsiedniej gastronomii na parę kilo kiełbasy i trochę chleba. Za resztę uiściliśmy dopłatę sleepingową w tak zwanym wagonie oficerskim. Dostaliśmy po dwa koce i po poduszce.

Podróż do Moskwy trwała noc, dzień i noc. 17 lutego rano dojechaliśmy na Kijewski Wagzał. Tam zapakowano nas do samochodu, który do złudzenia przypominał angielski wóz policyjny i zaczęliśmy krążyć po mieście bez wyraźnego celu, widocznie w poszukiwaniu dalszych instrukcji. Wreszcie zawieziono nas do gmachu, który – jak wskazywała tablica przy wejściu – stanowił jakiś oddział Narkominodzieł. Znaleźliśmy się sami w pokoju wyglądającym na salę konferencyjną. Byliśmy pewni, że czeka nas nieprzyjemna indagacja. Ale po dwóch godzinach oczekiwania otworzyły się drzwi i w towarzystwie dwóch oficerów sowieckich weszło dwóch oficerów brytyjskich. Odczytano nasze nazwiska, oficerowie brytyjscy pokwitowali i po chwili znaleźliśmy się w uczciwym samochodzie, który zawiózł nas do Misji Brytyjskiej przy ul. Komiternu. Wraz z nami był rzekomy Alun Morgan (ppor. „Jerzy”), a nawet rzekomy „akowiec”, którego nazwisko również figurowało na liście. „Akowca” w Misji nie przyjęto. Wyjechał po pół godzinie i nie wiadomo, co się z nim stało.

Rozpoczął się teraz miesiąc oczekiwania na wizy wyjazdowe z ZSRR. Trudna była sprawa „Jerzego”. Zainteresował się nią ambasador, którym był Sir Archibald Clark-Kerr. Nie mógł narażać swojego prestiżu wobec władz sowieckich przez ukrywanie identyczności „Jerzego”. Pamiętam taki moment – był obiad, na którym byli wszyscy obecni wraz z ambasadorem i pewnym enkawudzistą jako przedstawicielem Narkominodziełu. Hudson był przeciwny tej imprezie. Zgodził się na nią tylko pod presją ambasadora. Ale uważając się za żołnierza, a nie dyplomatę, wdał się przy obiedzie w zawziętą dyskusję z enkawudzistą o polityce sowieckiej wobec Polski, w czasie której rąbnął prosto z mostu to, co myślał. Miałem okazję podziwiać subtelną powściągliwość i takt wielkiego dyplomaty. Dzięki ambasadorowi obiad ten nie skończył się skandalem.

W czasie pobytu w Moskwie korzystaliśmy z pełnej swobody ruchów. Pomagałem płk. Hudsonowi w opracowywaniu ostatecznego raportu, często byłem w teatrze i operze. Nareszcie pod koniec marca zdobyliśmy upragnione wizy. Nie otrzymał wizy „Jerzy”, który jeszcze szereg miesięcy spędził w Moskwie, jednak był pod troskliwą opieką ambasadora, który ostatecznie zabrał go do Wielkiej Brytanii swoim samolotem. Naszą powrotną podróż odbyliśmy przez Astrachań, Baku, Teheran i Kair do Londynu. Wszystko samolotem. Ostatnią obawę przeżyłem w hotelu Inturista w Baku, gdzie przyczepił się do mnie członek recepcji, świetnie mówiący po angielsku. Nie spodobał mu się mój akcent. Do Londynu przybyliśmy na początku kwietnia.

Misja, jako się rzekło, była fiaskiem. Entuzjastyczny raport płk. Hudsona w najmniejszym stopniu nie mógł wpłynąć na sytuację i leży pewno gdzieś schowany głęboko pośród akt Foregn Office. Audiencja u lorda Sellowne’a, ówczesnego ministra wojny gospodarczej, miała charakter całkowicie formalny, podobnie zresztą jak przyjęcie u Mikołajczyka. W tych dwóch audiencjach brałem udział.

Zapowiadana audiencja u premiera Churchilla, o ile mi wiadomo, wcale się nie odbyła. Moi angielscy koledzy jednak wyzbyli się złudzeń co do Rosji. Solly Flood już w częstochowskim więzieniu z uśmiechem politowania mówił o swych dawniejszych poglądach na istotę stosunków polsko-sowieckich. W „Blackwood Magazine” z maja 1951 roku opublikował swoją osobistą relację z przebiegu Misji, nie zawsze dokładną w szczegółach, lecz świadczącą wymownie o zmianie nastawienia do Polaków. Jak mi wiadomo, Peter Kemp, który niedawno wydał swe wspomnienia z wojny domowej w Hiszpanii, pracuje obecnie nad nową serią wspomnień, które obejmują również jego udział w operacji „Freston”

Skanujd

Załączony list z dnia 7 kwietnia 1945 r. do gen. Stanisława Tatara ps. „Tabor”, podpisany przez gen. mjr. Colina Mc Veana Gubbinsa, głównego zwierzchnika Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE),potwierdza uczestnictwo kpt. Pośpieszalskiego w Misji Brytyjskiej w Polsce. W liście wyrażono duże uznanie dla kapitana, jego godnego poczucia odpowiedzialności oraz znajomość tematyki polskiej.

Zbigniew Wojciechowski „Naglący”, „Zbych”
W obronie angielskiej Misji Wojskowej

W dniu 23 grudnia 1944 r. nastąpił wymarsz Oddziału pod dowództwem ppor. „Warty” z okolic wsi Rędziny (pow. Radomsko). „Oddział Bojowy” w liczbie 45 żołnierzy, dwóch oficerów, podoficerów, dwa wozy taborowe, w których m.in. wieziono prowiant na wieczerzę wigilijną, którą przygotowano we wsi Katarzynów. Zatrzymaliśmy się przed wsią w jednym z gospodarstw otoczonych lasem, by tam przygotować się – obowiązkowe golenie, mycie itp. W godzinach południowych wkroczyliśmy do wsi Katarzynów na teren dworku, w którym przewidziano uroczystą wieczerzę.

Podoficerem służbowym był sierż. Jan Trześniewski, ps. „January”. Rozstawiono posterunki. Część chłopaków przygotowała ołtarz do Mszy św. i Pasterki, inni udali się na kwatery. Rozeszła się za sprawą sierż. „Młota” wiadomość, że przyszły paczki świąteczne od mieszkańców Radomska.

Nagle słyszymy: „Alarm!”. Zbiórka na skraju lasu, szybko rozbieramy konstrukcję ołtarza i roznosimy przygotowane świerki. Pierwszy meldunek – Niemcy są w pobliżu Jasenia. Dochodzą odgłosy pojedynczych strzałów, potem seria z broni maszynowej z kierunku, gdzie kwaterował oddział por. „Robotnika”. Porucznik wysyła patrol, a następnie tyralierą rusza oddział. Docieramy do drogi głównej i kierujemy się do wsi Hucisko.
W tym czasie strzelanina ucichła, druga drużyna idzie dalej na zwiad. Oddział wraca do wsi, spotykamy kpt. „Andrzeja” (F. Budniak). Ogólna zbiórka przed dworkiem, ponownie wyznaczono posterunki i patrole. Jesteśmy głodni i zmęczeni. Przybiegła łączniczka „Irena” z wiadomością, że w terenie nadal przebywają Niemcy. Zaleca się więc dużą ostrożność. W tym czasie przyjeżdża podwoda, którą przybywa komendant Obwodu Radomska, mjr „Korsak” i por. „Burta”, d-ca 3 Kompanii Batalionu „Ryś” z okresu koncentracji akcji „Burza”.

Udajemy się na wyznaczone kwatery, by pozostawić część ekwipunku, a następnie wracamy na uroczystą wigilię w dworku, gdzie spotykamy już wielu gości: d-cę Okręgu Radomsko-Kieleckiego, pułkownika, którego pseudonimu nie pamiętam, kpt. „Warszyca”, por. „Kruka”, por. „Jerzego”, por. „Alma” i innych. Było już ciemno, wrócił oddział por. „Robotnika”, który brał udział w potyczce z Niemcami. Wśród ogólnej radości, przemówień, przy śpiewie kolęd przygrywał na harmonii kolega kapral „Kotek” (Zdzisław Buchacz). Składaliśmy sobie szczególne życzenia, ponieważ wiedzieliśmy, że to już ostatnie święta w lesie. Otrzymaliśmy również paczki z prezentami (ja dostałem m.in. czapkę futrzaną z królika i opaskę biało-czerwoną z Orłem, którą uszyła koleżanka Teresa Janik). Tak minęła trudna, ale radosna sobota, ostatnia wigilia Bożego Narodzenia w Polsce okupowanej przez hitlerowskie Niemcy.

Zbliżał się ostatni dzień roku i znów cieszyliśmy się, że będzie to ostatni wieczór sylwestrowy pod okupacją. Od dwóch dni mieliśmy w naszym oddziale pięciu oficerów angielskich z Wojskowej Misji „Freston”, którą zrzucono do kraju w dniu 26 grudnia 1944 r. w okolicy Żarek k. Częstochowy, a odbierał ich por. „Twardy”. Zgodnie z rozkazem, przejął ich obecnie w okolicy wsi Włyniec (pow. Radomsko) nasz oddział.

Wieczorem, 28 grudnia 1944 r., już całym oddziałem byliśmy we wsi Katarzynów.
W skład Misji wchodzili: płk D. T. Hudson, mjr P. R. C. Solly-Flood, mjr P. Kamp, kpt. A. Currie (A. Pospieszalski – jest poznaniakiem, bratem profesora Uniwersytetu Poznańskiego) i sierżant D. Galbraith.

Byliśmy jacyś radośni, może dlatego, że to nasz oddział wyznaczono do osłony Misji. Było to ważne zadanie i odpowiedzialne. Równocześnie jednak narzekaliśmy, że przybyło nam służb wartowniczych, gdyż osobne posterunki strzegły dworku, w którym zakwaterowano Misję.

Nadszedł wieczór sylwestrowy, były życzenia – znikła radość, gdyż mieliśmy wiadomości o postępowaniu Rosjan wobec Armii Krajowej na terenach Wileńszczyzny. O północy pozwolono na oddanie kilku salw. Anglicy odwiedzali nasze kwatery – znów życzenia. Właściwie już wiedzieliśmy, że ten Sylwester to ostatni pod niemiecką okupacją. Po złożeniu życzeń udaliśmy się na spoczynek. Dowódca Ochrony przeprowadził inspekcję posterunków. Noc była mroźna, pola i lasy pokrywał śnieg.

1 stycznia 1945 roku ok. godziny 7.00 ogłoszono ostry alarm – zbiórka na skraju lasu. Od strony drogi słychać było narastający warkot silników. Szły czołgi i samochody na gąsienicach. Jeden z czołgów i samochód wjechały na drogę prowadzącą do dworku. Szybkie decyzje i rozkazy, około trzydziestu żołnierzy pozostaje na skraju lasu, zajmując stanowiska i w miarę ciągłym ogniem zwraca uwagę niemiecką na ten las. Piat i rkm zajmują osobne stanowiska. „Ostrzeliwać samochody i nie pozwolić zająć stanowisk obronnych. Reszta za mną” – pada rozkaz.

Niemcy otworzyli ogień w kierunku lasu, nie będąc jeszcze zorientowani, gdzie znajdują się nasze stanowiska. Nastąpiła wymiana ognia. Aby zatrzymać pozostałe czołgi, wprowadzono do akcji piata. Wystrzelony pocisk uderza w drzewo, które zwala się, częściowo tarasując pobocze drogi w stronę wsi. Długie i celne serie rkmu celowniczego kaprala „Newady” – Janusza zatrzymują na pewien czas Niemców wyskakujących z samochodu, którzy jeszcze bardziej wzmagają ostrzeliwanie lasu i zagajnika. Serie z lkmów i broni automatycznej, przecinały młode sosenki wzbijając zmieszany z ziemią śnieg. Ktoś krzyknął, że nadjeżdżają motocykle, których celem było okrążenie nas od strony leśniczówki.

Dowódca Ochrony z plutonem sierżanta „Januarego” przeskoczyli za zabudowania gospodarcze wsi, aby umożliwić wycofanie się Anglików z posterunkami. Manewr udał się całkowicie, a pomogli w tym sami Niemcy, strzelając z czołgu pociskami zapalającymi – w ogniu stanęła stodoła i zabudowania gospodarcze dworku. Pod osłoną dymu wybiegli Anglicy. Do zagajnika musieli dobiec ok. 400 m przez otwarte pole. Strzelanina nie ustała – był to najtrudniejszy moment i najtrudniejsza decyzja w tej nierównej walce.

Grupa osłonowa spotkania Komendanta Głównego AK, gen. „Niedźwiadka” (Leopolda Okulickiego), z Brytyjską Misją Wojskową. Lasy koło Radomska,  3 stycznia 1945 r.

Grupa osłonowa spotkania Komendanta Głównego AK, gen. „Niedźwiadka” (Leopolda Okulickiego), z Brytyjską Misją Wojskową. Lasy koło Radomska,
3 stycznia 1945 r.

Jeden z samochodów, i to dość nagle, zmienił pozycję podjeżdżając kilka metrów i otwierając ogień w kierunku naszego rkmu. Po chwili rkm zamilkł, Janusz N. ps. Newada już nie żył, trafiony całą serią z niemieckiego lkm.

Niemcy strzelali gęsto, nie żałując amunicji, ale również niecelnie, a przelatujące pociski słychać było między koronami drzew i spadały liczne gałęzie. Dla nas cel był łatwiejszy, bo prawie widoczny jak na dłoni, a więc i ogień skuteczniejszy. Nagle rozległ się krzyk: „Hurra!”, bo Anglicy dobiegli do zagajnika. Niemcy zaś, którzy zdążyli wyskoczyć z samochodów (nie znamy liczby zabitych i rannych), kryli się teraz za czołgi, nie wiedząc skąd są ostrzeliwani, bo ogień na nich szedł z trzech stron.

Znów wzmógł się warkot samochodów, ponieważ Niemcy próbowali zmienić pozycję natarcia, ale mieli zbyt mało miejsca, aby nas otoczyć.

Dobiegły rozkazy: „Przerwać ogień! Wycofać się w umówionym kierunku: Świerczyna-Dudki!”. Ucichły strzały. Nastąpiło spotkanie oddziału, ale brak było jednego z nas – nie żył kapral „Newada”. Lekko ranny był d-ca Ochrony. Niemcy wycofują się. Aresztowali właścicielkę dworku, panią Dębowską, zabrali sprzęt nadawczy i piękne koce. We wsi pojawił się konny wóz strażacki, by ugasić resztki palących się zabudowań. My zaś wróciliśmy po ciało naszego kolegi. Nad ranem, gdy wstawał mroźny dzień 2 stycznia, w wielkim smutku chowaliśmy naszego kolegę. Na cmentarzu wsi Dutki byli obecni oficerowie Misji i nasz dowódca. Rozległa się salwa honorowa.

Rozpoczął się męczący marsz, kontrolowany konno przez sierż. „Januarego”. Szliśmy w kierunku wsi Jacków. Spodziewaliśmy się bowiem dużej pacyfikacji tego terenu. Pod Jackowem już od wieczora pozostaliśmy w lesie, patrolując teren.

3 stycznia 1945 r. zostało zorganizowane spotkanie generała „Niedźwiadka” (Leopold Okulicki) z oficerem Misji. Dowódca Ochrony z częścią oddziału udał się do mająteczku-leśniczówki „Zacisze”, gdzie osobiście przekazał relacje z bitwy we wsi Katarzynów. Udział w spotkaniu wzięli: mjr „Korsak”, płk „Rudy”, płk „Mieczysław”, płk „Sęk”. Odprawa trwała kilka godzin. W naszym, żołnierzy, odczuciu, spotkanie to odbyło się w tonie przygnębiającym.

Dni płynęły teraz dość wolno – patrole, warty i czasami pomoc w napędzaniu prądnicy przy nadawaniu meldunków do Anglii. W tym czasie do grona oficerów angielskich przybyli: kpt. „Andrzej” (F. Budniak), por. „Alm” (Józef Kasza-Kowalski) i por. „Jerzy” (Jan Zaręba). Posiadaliśmy wiadomości, że w terenie są Niemcy i zapewne wiedzą o naszym pobycie w tej okolicy. Mieliśmy nawet dwie potyczki zdobywając dużo broni. W związku z tym wiele godzin przebywaliśmy w lesie na ciągłych patrolach.

Szybko też zmieniała się sytuacja na froncie sowiecko-niemieckim, który zbliżał się do Pilicy. Często przelatywały samoloty, słychać było nawet odgłosy dział, a wieczorem pojawiały się rakiety i zrzucane z samolotów „choinki”, które oświetlały teren. Obawiano się błądzących Niemców i Własowców, a również, wojsk sowieckich.

15 stycznia Anglicy z Misji zostali zaproszeni przez por. „Jerzego” na obiad do jego siostry w majątku we Włynicy. W drodze do wsi zatrzymał nas jakiś mały oddziałek podający się za AL. – chcieli nas zmusić do oddania broni, ale oczywiście szybko musieli zrezygnować ze swych zamiarów. Na przyjęciu we Włynicy byli nasi dowódcy i inni oficerowie. Trwało ono dość długo, a może było to pożegnanie por. „Jerzego” z siostrą i z nami. Postanowiono bowiem, że por. „Jerzy” wyjedzie do Anglii razem z Misją – jako szósty oficer angielski o nazwisku A. Morgan – w miejsce rzeczywistego członka Misji, który w ostatniej chwili nie został zrzucony do Polski.

Wróciliśmy do wsi Katarzynów, by pożegnać się z mieszkańcami dworku i wsi (wróciła p. Dębowska, aresztowana 1 stycznia 1945 r.). Znajdowaliśmy się w strefie frontu, należało się więc obawiać wycofujących Niemców i Własowców, a także nacierających Sowietów. Pomimo takiej sytuacji, dowódca, zgodnie z rozkazem, nie chciał pozostawić Misji bez obstawy, aż do spotkania wojsk radzieckich, które nastąpiło 17 stycznia 1945 roku. W tym też czasie, przezwyciężając duże trudności i awarie, porozumiewano się w Londynem za pomocą radiostacji. Bardzo szybko zbliżał się front, a kanonada artylerii i innej broni była już dobrze słyszalna. Płk Hudson z Misji zdecydował się wysłać swoich oficerów w celu nawiązania kontaktu z dowódcą frontu rosyjskiego. Legitymowali się oni odpowiednimi dokumentami, które winny być znane Sowietom. Krótko potem nastąpiło pożegnanie Misji z oddziałem.

 

Florian Budniak ps. „Andrzej”
Obwód Radomsko
Udział w akcji „Freston”

W drugim dniu świąt Bożego Narodzenia 1944 roku przyszedł do mnie „Stalowy” – Jan Maks, z-ca dowódcy kompanii, z rozkazem, że jeszcze dzisiaj, z grupą pod jego dowództwem, mam się udać do zgrupowania leśnego w okolicach Katarzyny i Włynic za miasteczkiem Gidle. Panowała w tym czasie ostra zima. Śniegu było dużo, drogi poza głównymi były słabo przejezdne.

Szybko przygotowałem się do drogi. Ubrałem długie buty z cholewami, kożuch, futrzaną czapkę, rękawice na futerku. Pożyczył mi je Zbyszek Centkowski, z którym razem otrzymaliśmy rozkaz udziału w powyższej akcji. Wyjechaliśmy wszyscy na rowerach we wczesnych godzinach popołudniowych. Dzień był słoneczny, ale bardzo mroźny. Jechaliśmy w grupie 9-osobowej, nawzajem w pewnym oddaleniu, aby nie zwracać uwagi mieszkańców Kłomnic. Minęliśmy wieś Zawadę i zbliżaliśmy się do miasteczka Gidle. Zauważyłem, że uciekło powietrze z tylnego koła mojego roweru. Nikt z nas nie miał zapasowej dętki. Umówiliśmy się ze „Stalowym”, że zatrzymam się w Gidlach na chwilę i naprawię dętkę u wulkanizatora. On zaś za Gidlami pod lasem poczeka na mnie.

Udałem się pieszo do wulkanizatora. Wiedziałem, gdzie jest jego zakład. Po przedstawieniu sprawy usłyszałem w odpowiedzi, że za minutkę wszystko będzie gotowe. Istotnie uwinął się szybko. Dał mi nową dętkę. Na moje zapytanie, ile płacę, odpowiedział: „Ja od polskich żołnierzy nic nie biorę”. Uśmiechnąłem się zdziwiony i zapytałem skąd on wie, kim ja jestem. Odrzekł, że jeżeli ktoś młody i tak ubrany jedzie, którego on tu nie zna, a przecież on zna całe miasteczko, to wiadomo kim jest. Teren przylegał do dużego kompleksu leśnego i dalej to już był „partyzancki kraj”. Wulkanizator poradził, jak mam jechać, aby ominąć ewentualne spotkanie z żandarmami w mieście, gdzie mieli swój posterunek. Podziękowałem i starałem się jechać jak najszybciej, aby dogonić grupę. Jechałem wąską wydeptaną ścieżką. Nie mogłem jechać szybko, ponieważ co chwilę koła zapadały się w grząski śnieg i często na pewnych odcinkach musiałem rower prowadzić. Spocony z wysiłku dogoniłem kolegów przed kompleksem leśnym, którzy czekali grzejąc się na tle drzew w promieniach słońca. Ruszyliśmy razem wiedząc, że w tej okolicy nie powinniśmy spotkać już Niemców. Nie odjechaliśmy daleko. Las ciemny, gęsty, oszroniony zaczął rzednąć i za chwilę idący na przedzie krzyknął: „Niemcy !”. Zelektryzował nas ten okrzyk i szybko wbiegliśmy do gęstego zagajnika po lewej stronie ścieżki. Stanęliśmy głębiej niż po kolana w śniegu, nie wiedząc co robić. Nie mieliśmy broni, szliśmy, aby ją dostać na miejscu przed akcją.

Mijały chwile, ale Niemcy nie pokazywali się. Jeden z nas wysunął się do przodu, ale faktycznie Niemców nie było widać nigdzie. Odczekawszy jakiś czas doszliśmy do wniosku, że jadącemu na przodzie po prostu przewidziało się. Zaprzeczał temu twierdząc, że widział kogoś w mundurze niemieckim, między drzewami. Byliśmy zziębnięci staniem w miejscu, w głębokim śniegu. Postanowiliśmy w końcu ruszyć pomału i bacznie obserwować przedpole. Las za chwilę skończył się i weszliśmy na rozległą polanę, na której na drugim, oświetlonym skraju stało kilka chałup wiejskich. Za sobą mieliśmy las, a przed sobą ocieniony pas śniegu. Szliśmy gęsiego, ścieżką w kierunku tych domów. W odległości około 150 m zobaczyliśmy, że z jednego z domów wychodzi kilku Niemców w hełmach i z pistoletami maszynowymi w rękach popatrzyli w naszym kierunku. Stanęliśmy jak wryci, nie wiedząc co robić. Pierwsza myśl, to uciekać do lasu z powrotem. Szybko zorientowaliśmy się, że Niemcy mają dobre pole ostrzału i możemy nie zdążyć się uratować.

Powiedziałem do „Stalowego”: – „Idziemy na nich, znam niemiecki i wytłumaczę, że jesteśmy robotnikami leśnymi i idziemy do gajowego, w sprawie pracy przy wyrębie”. Argument mógł być dobry, więc ruszyliśmy w kierunku domów. W miarę jak zbliżaliśmy się widzieliśmy, że Niemcy nie okazują niepokoju i zachowują się dziwnie. Za chwilę zrozumieliśmy przyczynę: na hełmach niemieckich zobaczyliśmy polskie orły. Odetchnęliśmy z ulgą. Jasna sprawa – to nasi, stanowiący ubezpieczenie oddziału leśnego. Wielu bowiem naszych partyzantów nosiło mundury niemieckie i broń zdobyczną, niemiecką. Ludzie tak ubrani mogli niejednokrotnie, udając Niemców, łatwiej poruszać się w terenie. Był nawet oddział oryginalnych byłych żandarmów, składający się z poznaniaków–Polaków, przywieziony do Częstochowy z Francji, gdy powstał II front na Zachodzie w celu, wysłania go na wschód. Ludzie ci zbiegli z niemieckiego wojska, korzystając z kontaktu z konspiracją. Oddali oni szereg cennych usług z racji pełnego umundurowania, oryginalnych dokumentów , znajomości języka, zwyczajów itp.

Prawie wszyscy partyzanci II Batalionu 27 Pułku AK nosili

Prawie wszyscy partyzanci II Batalionu 27 Pułku AK nosili

Tymczasem z grupy stojących przed domem żołnierzy zaczął zbliżać się ku nam mały żołnierz w dużym niemieckim hełmie na małej, prawie dziecinnej głowie. Niósł w ręku ciężki pistolet maszynowy „Schmeiser”, przedmiot pożądania nas wszystkich. Była to bowiem wspaniała broń o dużym zasięgu i celności. Chłopak zbliżył się do nas, a my podając, kim jesteśmy, witaliśmy się z nim kolejno. Szedłem razem z nim i widząc pierwsze kosmyki brody i wąsów, zapewne jeszcze nigdy nie golonych, zapytałem: „Kolega ma zapewne 14 lat?” Odpowiedział z dumą: „Skończyłem szesnaście”. Rozczulił mnie ten mały żołnierzyk o zadzierzystej postawie. Dziecko w całym tego słowa znaczeniu, w niemieckim mundurze, w oddziale leśnym, w czasie trudnej, ostrej zimy.

Przyjęto nas serdecznie i zaproszono zaraz do jedzenia. Grupą zwiadu dowodził plutonowy „Balon”, podoficer przedwojenny w średnim wieku. W chałupie było ciepło. Jedliśmy paluchy gotowane z ziemniaków i kraszone słoniną, poczęstowano nas bimbrem i gorącą herbatą. Kapral „Kocurek” z czarnym wąsikiem grał na harmonii i widać było, że podoba się dziewczynom, których kilka było w domu. Kapral był w mundurze polskim, jak i kilku innych żołnierzy. Mieszały się te mundury polskie z niemieckimi, ale w tym wypadku nie raziły, bo były już w naszej służbie.

Plutonowy „Balon” udzielił nam kilku ważnych informacji o dalszej drodze do zgrupowania, dodając, że Niemców już tu nie spotkamy. Pożegnaliśmy serdecznie gospodarzy i ruszyliśmy dalej. O zmroku dotarliśmy do wsi Katarzynów. Tam zatrzymał nas posterunek partyzancki, zaprowadził na kwatery, gdzie przyjął nas człowiek w starszym wieku, ubrany w polski mundur z dystynkcjami starszego sierżanta. Sierżant o sumiastym wąsie, znajomy „Stalowego”, przyjął nas serdecznie i polecił rozgościć się w jednej z izb. Przyniesiono słomę, którą rozścielono na podłodze. Byliśmy bardzo zmęczeni drogą. Sierżant przyniósł kilka paczek świątecznych, które Wojskowa Służba Kobiet przygotowała i wysłała do lasu na święta. W każdej było dużo różnych przysmaków do jedzenia. Były w nich także listy pisane do „Jędrusiów”, bo tak nazywały partyzantów w naszej okolicy przez dziewczęta. W listach tych było pełno serdecznych życzeń dla nieznanego partyzanta, doczekania wolnej Polski. Ze Zbyszkiem, ku mojemu zdziwieniu, dostaliśmy paczkę, w której zawartość przypominała jedzone w domu ciasto świąteczne. Wątpliwości rozwiał list, który – jak poznałem – był pisany ręką mojej siostry, Zosi. Zaskoczeni byliśmy tym nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności. Zasnęliśmy zaraz kamiennym snem. Nic dziwnego, około 25 km w zimowych warunkach przebytych zrobiło swoje.

Następnego dnia wysłano nas do miejscowości Bogusławów. Tam też po drodze spotkaliśmy kilkuosobowe patrole partyzanckie, które, jak się, zorientowałem stanowiły ubezpieczenie terenu. Nie znaliśmy powodu właściwego wezwania nas do oddziału leśnego. Nie rozumieliśmy również powodu wysłania nas do Bogusławowa. Byliśmy również zdziwieni kiedy wieczorem ponownie skierowała nas placówka partyzancka do miejscowości Katarzynów, skąd właśnie przyszliśmy. Wszystko to było jakoś dla nas niezrozumiałe i tajemnicze. Nikt nic konkretnego nie chciał, lub nie był w stanie nam powiedzieć. „Stalowy” również nie mógł odgadnąć zagadki. Dziwię się, mówił, że z wielkim pośpiechem nakazano nam stawić się w oddziale, a tu nikt nic nie wie i żadnego właściwie zadania nam nie przydziela. Krążymy zatem w kółko po nocy, bo już była mroźna, zimowa noc jak wracaliśmy do Katarzynowa. Pamiętam, świecił księżyc, a niebo było usiane gwiazdami.

W pewnym momencie na dużej rozległej polanie zobaczyliśmy zbliżającą się grupę partyzantów. Poznaliśmy ich po widocznej w świetle księżyca broni i mundurach. Tym razem były to polskie mundury. Zatrzymał nas młody porucznik i podał swój pseudonim. Powiedzieliśmy, kim jesteśmy i że krążymy od placówki do placówki nie otrzymując konkretnego zadania. Wywiązała się dłuższa rozmowa, w czasie której udało się nam dowiedzieć, że chodzi o ochronę zrzutu mającego nastąpić lada moment.

Porucznik prezentował się wspaniale w swoim zimowym mundurze, czapce futrzanej z orłem i potężnym pistoletem maszynowym na piersi. Był w rozmowie bezpośredni i przyjacielski. Polecił nam wracać na Katarzynów i czekać. Szczegółów nie chciał podawać. Pożegnaliśmy się, znowu nic konkretnego nie wiedząc. Sprawa wydała nam się jakoś zagmatwana, skoro tyle koło niej tajemniczości. Zrzut to zrzut i tyle. Nie był on pierwszy i ostatni i nigdy nie było z tym ceregieli.

Późno w nocy pospieszna kolacja. Rozścielona słoma w chłopskiej ubogiej chałupie i sen na niej w ubraniu, kożuchu i butach. Po długim marszu na mrozie sen przyszedł natychmiast. Następnego dnia sytuacja zaczęła się wyjaśniać. Okazało się, że czekamy wszyscy na zrzut, ale nie podobny do innych. Nie chodzi o broń. Ta będzie też, ale ma być zrzucona angielska misja wojskowa. Za żadną cenę nie może ona dostać się w ręce Niemców. Dlatego wszystko jest otoczone ścisłą tajemnicą. Anglicy lądują nie u nas, ale na stałym zrzutowisku kontaktowym. To utarty szlak dla kurierów. Domyślałem się już o co chodzi i skąd przybędą Anglicy. Placówkę „Ogórek” obsługiwał mój krewny, Adamkiewicz, w stopniu majora, który w tym czasie był zatrudniony w charakterze rybaka na stawach hr. Raczyńskiego w Bobrach, niedaleko Słomkowej Góry. Miałem z nim kontakt kilka razy przy innej okazji w Częstochowie.

Następnego dnia w Katarzynowie zapanowało już normalne życie partyzanckie. Nie wolno nam było oddalać się. Broń była do dyspozycji. Mieliśmy czekać na rozkaz. Nie poszedłem do dworu w Katarzynowie, gdzie mieszkał mój kolega szkolny, Jacek Dębowski, syn właściciela mająteczku. Nie chciałem się z nim spotkać. Konspiracja to konspiracja. Nie za wiele trzeba wiedzieć i dawać się poznać. Nic nie wiadomo, co może się zdarzyć.

Kolejna noc na słomie i następna noc tak samo. Trochę nudno, bo faktycznie nie było co robić. Dyskretna gospodyni, gdy dowiedziała się, że jestem z Kłomnic, powiedziała w tajemnicy, że w następnym pokoju mieszka u niej ukrywający się sekretarz Gminy w Aurelowie o nazwisku Sikora. Znałem go bardzo dobrze. Nie pokazałem mu się na oczy, aby nie bał się, że może zdradzę jego miejsce ukrycia się. Był wyjątkowo porządnym i wartościowym człowiekiem. Musiał uciekać przed niewątpliwym aresztowaniem, ostrzeżony we właściwym czasie. To on wydał mnie i mojej siostrze fałszywe Karty Rozpoznawcze (dowody osobiste) z fałszywymi datami urodzenia. Dokument ten bronił mnie przez rok przed pracą w Baudienście.

W dniu 31 grudnia dowiedzieliśmy się, że we dworze są już Anglicy. Zdwojono czujność i posterunki. Rozrzucono nas po różnych miejscach dla pilnowania, czy nie dzieje się cos podejrzanego. Nie było bezpiecznie. Najbliższy posterunek żandarmerii był w Gidlach, a to zaledwie kilka kilometrów. Las wokół nas niezbyt wielki. Chodzimy, słuchamy i nic się nie dzieje. Wymieniamy się z inną grupą. Wracamy do ciepłej chałupy i szybko zapadam w sen. Rozgrzała nas gorąca herbata z dodatkiem bimbru. Śpimy… a tu nagle, jakby za chwilę, wystrzał, chyba armatni, tak! Tylko może być armatni!. Liczne strzały seryjne z broni maszynowej. Nasilają się, rosną – to istna kanonada!. Wypadamy przez okno w pełni ubrani, jak spaliśmy z bronią w ręku. Jest obok mnie Zbyszek. Pędzimy do pobliskiego, rzadkiego lasu. Stajemy dla nabrania tchu i zorientowania się w sytuacji. W pewnym momencie padamy zajmując miejsce za grubym drzewem, ponieważ lecą w naszym kierunku serie świetlnych pocisków od strony nacierających niemieckich czołgów. Przed nami strzela seriami z angielskiego brena placówka ubezpieczająca. Strzela bren swoim niskim, typowym dla niego basem. Strzały słychać także od strony majątku i zabudowań gospodarczych. Tam, widać, już kierują się dwa czołgi. Strzelanina z tamtej strony rośnie stale, nasila się i trwa. Bren w pewnej chwili milknie. Nie wiemy, co się dzieje. Po dłuższej chwili słyszymy go znowu. Widzimy i rozumiemy. Musiało się coś stać. Strzelający bren wskazuje miejsce, gdzie się znajduje. W tym kierunku jadący czołg skierował kilka serii i jedną, niestety, trafną. Zginął jeden z dwóch braci obsługujących to stanowisko. Nie wiemy, co się dzieje w majątku. Co z Anglikami? Za chwilę łuna pożaru. Rozumiemy, pali się chyba stodoła, bo płomień wysoko strzela do góry. Swoje zrobiły pociski zapalające. Walka jednak trwa. Zbliżamy się ostrożnie w kierunku dworu. Widać już nacierających Niemców. Kręci się czołg koło jednego z budynków, drugi gdzieś utknął, trzeciego nie widzimy. Nasi trzymają się i nie ustępują. Trwa to jakiś czas. Siła ognia niemieckiego z czołgów, za którymi kryją się żandarmi, jest coraz większa. Trzeba jakiś czas wytrwać, aby Anglicy mogli się wycofać. Podchodzimy ze Zbyszkiem bliżej, wyszukujemy stanowiska strzeleckie i włączamy się do rozprawy ogniowej z nacierającymi. Pomału wycofujemy się. Pojawia się bowiem trzeci kolos ziejący ogniem. Niemcy podchodzą do dworu. Tam już chyba nie ma Anglików. Był czas na ewakuację. W pewnym momencie rozlega się silny błysk. To celny strzał z piata. Trafiony jeden z czołgów. To przełom w walce. Kanonada niemiecka stopniowo milknie i czołgi zawracają.

Jerzy Muskała tak opisał przebieg tej walki w książce „Na Partyzanckim Szlaku”.
Sylwester 1944/45.

Do majątku Katarzynów zawitali w nocy goście. Zrzutki angielskie razem z ochronnym oddziałem. Pod nieobecność gospodarza, pani domu zaprosiła przybyszów na skromne przyjęcie. Na stole – czym chata bogata – pojawił się kawałek placka i butelka wódki. Kilka koślawych żołnierskich przemówień na powitanie Nowego Roku, który naturalnie musi być lepszy niż jego poprzednik – i spać, spać, bo oczy się kleją ze zmęczenia. Anglicy w pyjamach dokonują porannych zabiegów toaletowych. Twarze natarte mydłem do golenia, ciepła woda przyjemnie bulgocze.

Nagle za ścianami zagrała rozpaczliwie broń maszynowa, a szybki czołg o mało nie wjechał na ganek dworku. Dwa następne wtoczyły się z trzaskiem na podwórze. Anglicy bez pośpiechu (wszystko musi być jak w powieści, więc i flegma też) odbezpieczyli szybkostrzelne karabinki i zaczęli wciągać spodnie. Ludzie Ochrony pomimo zaskoczenia nie stracili głowy. Na otwarte klapy czołgów posypały się granaty i serie pocisków. Jeden z żołnierzy, który wybiegł ze stajni – najwidoczniej zaspany wpadł na ścianę czołgu … Niemiec usiłuje skierować na niego swój kaem, ale nim wieżyczka obróciła się wokół swojej osi, szybkie nogi partyzanta zrobiły trzy rundy naokoło czołgu. Niemiec zorientował się, że i tak nic nie zrobi w martwym polu obstrzału, wyciąga więc Parabellum i przez otwartą klapę wychyla powoli głowę. Wówczas chłopak dał nura pod czołg i przesunąwszy się między gąsienicami zniknął za najbliższą stodołą … Czołgi, pozbawione między sobą łączności, prowadzą bezładną strzelaninę. Zasypane pociskami zapalającymi budynki gospodarskie stanęły w płomieniach.

Ubezpieczeni silnym ogniem zorganizowanego już w obronie oddziału Anglicy zaczęli wycofywanie się.

Walka z czołgami trwała kilkanaście minut, po czym Niemcy opuścili szybko podwórze kierując się do sąsiedniej wsi Jasień, gdzie cała kolumna, której częścią były opisane czołgi, przeprowadzała aresztowania wśród ludności. Dzień Nowego Roku został wybrany perfidnie w tym celu, aby schwycić kilku przybyłych w gościnę lub na urlop partyzantów. (…) Posterunek przed majątkiem ubezpieczający oddział od strony zachodniej składał się z dwu strzelców – braci. Jeden z nich był celowniczym, drugi amunicyjnym przy erkaemie Bren. Kiedy jeden z braci wpakował cały magazyn amunicji w wieżyczkę pierwszego czołgu i zdołał ją uszkodzić, następny „pancer” zasypał ogniem partyzanckie stanowisko. Celowniczy poległ. (Newada) Celowniczy odciągnął na bok zwłoki brata i siejąc ogniem po stalowych potworach daremnie szukał zemsty.

Wiem, że Jurka Muskały nie było przy tym zdarzeniu. Kwaterował wtedy w niedalekim majątku „Odrowąż”. Opisał ten fragment walki zapewne na podstawie opowiadań któregoś z jej uczestników.

Wieczorem Anglicy przybyli do wsi Dudki.

Dowódca oddziału stwierdził, że trzeba zmienić miejsce pobytu oddziału i Anglików. Postanowił wycofać się na wschód, aby znaleźć pewniejsze miejsce w bunkrach leśnych na Pekowcu.
Nas, przybyłych do pomocy, już nie potrzebowano. Polecono nam wracać do domu. Koło południa poszliśmy do miejscowości Jasień, czekały tam na nas pozostawione nasze rowery – i udaliśmy się do domu. W chwili, kiedy przyszliśmy do Jasienia, do szkoły po rowery dowiedzieliśmy się, że przed chwilą odjechali Niemcy aresztując kilka osób.

Postanowiliśmy być ostrożni w dalszej drodze. Każdy kto wracał od strony lasu i Katarzynowa mógł być podejrzany. Po drodze spotkaliśmy jadącą w tę samą stronę furmankę. Uczynny chłop zaproponował, że nas podwiezie. Widział, że ciężko nam się jechało po grubej warstwie śniegu. Dojechaliśmy do Zberezki. Tam u Jacka Drożdża „Przybylskiego” zjedliśmy śniadanie i opowiedzieliśmy o naszych przeżyciach. Wieczorem byliśmy w domu.

Rodzice byli bardzo niespokojni. Słyszeli, że coś złego dzieje się koło Gidel, wskazywały na to jadące w tym kierunku samochody z żandarmerią. Mama wierzyła jednak w moją szczęśliwą gwiazdę. Nigdy nie próbowała mnie wstrzymać, kiedy mówiłem, że idę „na akcję”. Co jednak czuła w sercu, wiem i rozumiem.

***

OD REDAKCJI
Z uczestnikami ochrony Misji „Freston” miała spotkanie przebywająca z wizytą w Polsce, w dniu 25 marca 1996 r., Królowa Wielkiej Brytanii, Elżbieta II, wraz z mężem, księciem Edynburga. Spotkanie nastąpiło podczas uroczystego składania wieńca przed Grobem Nieznanego Żołnierza, w którym uczestniczył autor wspomnień, ppor. Zbigniew Wojciechowski.

 Skanujd2

 

Skład osobowy Brytyjskiej Misji Obserwacyjnej „FRESTON”
1. Płk D. T. Hudson – dowódca Misji. Anglik, lat ok. 34 – zwany Bill’em. Z zawodu inżynier górnik, przed zmobilizowaniem pracował w Płd. Afryce i 2 lata w Jugosławii. Osobisty przyjaciel premiera Churchilla. Przebywał uprzednio z Misją Wojskową w Jugosławii w sztabie gen. Mihajlovića, a następnie u marszałka Broz-Tito. Znał język niemiecki, serbski i częściowo francuski.

2. Mjr Peter Solly-Flood – z-ca dowódcy Misji. Irlandczyk, lat ok. 32, z zawodu dyplomata w Foreign Office. Przebywał uprzednio w Jugosławii z Misją Wojskową. Mówił biegle po francusku, niemiecku, hiszpańsku i słabo po włosku.

3. Mjr Peter Kemp – zwiadowca, obserwator. Anglik, lat ok. 32, z zawodu reporter (służby specjalne). Obieżyświat, był w czasie wojny domowej w Hiszpanii po stronie gen. Franco, w Albanii w czasie rebelii, a po powrocie z Polski – w płd.-wschodniej Azji (m. in. w Sjamie). Od 1956 r. korespondent „Tablet” w czasie powstania w Budapeszcie i potem dziennikarz w Kongo. W Jugosławii był w Misji Wojskowej z płk. Hudsonem. Znał język niemiecki i francuski.

4. Kpt. Anthony N. Currie – tłumacz i oficer łączności. Polak, lat ok. 30, nazwisko własne Antoni Pospieszalski, pseudonim polski „Łuk”, a wśród członków Misji zwany „Profesorem”. W czasie wojny służył w Armii Brytyjskiej w oddziale łączności. Zwerbowany do Misji przez szefa Sekcji Polskiej, Special Operations Executive (SOE), płk. H. B. Perkinsa, kiedy pracował w VI Oddziale Sztabu Naczelnego Wodza. Po wojnie bardzo popularny dziennikarz sekcji polskiej BBC. Pochodził z patriotycznej rodziny w Polsce. Obecnie mieszka w Londynie i utrzymuje ścisły kontakt z bratem, prof. dr. Karolem Marianem Pospieszalskim, profesorem Uniwersytetu Poznańskiego.

5. Sierżant Donald Galbraith – radio-operator. Szkot, lat ok. 23, zawodowy sierżant z królewskiego pułku służby łączności (RSM). Spokojny, bardzo zdyscyplinowany. Znał średnio język francuski i niemiecki.

Miejsce przerzutu powietrznego Misji „FRESTON”
Dnia 26 grudnia 1944 r. o godz. 21.30 na placówce odbiorczej „Ogórek”, na polu międzyleśnym gromady Bystrzanowice, położonym ok. 6 km na wschód od m. Janów/Złoty Potok (Obwód Częstochowa). Zrzut nadzorował kierownik referatu przerzutów powietrznych Obwodu Częstochowa, por. Franciszek Makuch „Roman”. Ubezpieczeniem dowodził komendant Podobwodu Żarki, przy wsparciu plutonu ze Złotego Potoku, por. Jan Dzitkowski „Drużba”. Misję osłaniał w transporcie na teren Obwodu Radomsko ppor. „Twardy”, który przekazał emisariuszy ppor. Józefowi Koteckiemu ps. „Warta”, dowódcy Oddziału Osłonowego 27 pp AK, odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo członków Misji w Polsce.

4 komentarze do “Misja „Freston” – Antoni Pospieszalski „A. N. Currie”

  1. Anitasr

    Ostanio dużo czytam blogów, stron a także bywam na znanym forum dyskusyjnym
    Ta strona mnie bardzo zaciekawiła, dodałam sobie ją do ulubionych. Pozdrawiam Anita 🙂

    Odpowiedz
  2. H.Makuch

    Witam.
    Bardzo mnie zainteresowała ta strona i informacje w niej zawarte.Jestem bowiem bliskim krewnym ówczesnego por. Franciszka Makucha ps. „Roman”.Bardzo mnie interesują wszelkie wiadomości nt. działalności mojego bliskiego krewnego w działaniach obronnych II wojny światowej i późniejszej jego walki w szeregach AK w tym także w oddziałach partyzanckich.

    Odpowiedz
  3. H.Makuch

    Witam.
    Bardzo mnie zainteresowały informacje zawarte na tych stronach.
    Interesują mnie bowiem wszelkie informacje nt. działalności obronnej i patryzanckiej mojego bliskiego krewnego ówczesnego por.AK Franciszka Makuch ps. „Roman”

    Odpowiedz
  4. Grzegorz Zdunkiewicz

    Jestem ciekawy co stało sie z włascicielami folwarku Katarzna Stefan Dembowski jego żona Maria i syn Jacek

    Odpowiedz

Skomentuj H.Makuch Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.